Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wić, ha! co to my o nich dbamy?
— Wiesz pan nawet, rzekł z cicha Dankiewicz, że to nie są ludzie bogaci... ci co z blizka ich interesa znają, mówią, że wiele tam pożyczanego... a że hrabia ich ociął niemiłosiernie, kto wie czy nie pójdą wkrótce z torbami.
— O! to by był tryumf dla nas! zacierając ręce wykrzyknął gospodarz.
— Nie może być inaczej! — dodał Porfiry — ci ludzie tracą tu krocie! Rzucają pieniądzmi jak plewą; jedna restauracja tej budy zakalańskiej kosztowała ich słyszę do dwudziestu tysięcy.
— Oh! oh! rzekł podsędek.
— Moszko mi to mówił.
— Supełkowa powiada, że sam nie ma wyobrażenia gospodarstwa.
— O! już to że stracą i ogromnie, to ręczę, dodał Hubka, bo im dyferencją zabierzemy niechybnie... A jeszcze... cha! cha! dobrego sobie namacali plenipotenta, pana Parcińskiego, tfu!
Podsędek ruszył ramionami.
— Jabym go do napisania kontraktu o moje wapno nie użył!
Wszyscy naturalnie rozśmieli się serdecznie.
— Sam panicz, podchwycił Porfiry, udaje sensata, literata; nie szuka znajomości, unika ludzi... Grafiątko! Raz tylko widziałem go u Zmory, a kilka razy w Zakalu, gdzie przestaję bywać... słowo honoru!
— Potrzeba żebyś przestał, zakrzyknęli wszyscy.
— Daję na to słowo, skłaniając głowę odrzekł Porfiry. — Myślicie że u mnie był choć raz?
— O! pewnie nie! Jedni tylko państwo Dankiewiczo-