Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie tak szczęśliwi — zawołał podsędek — że ich raczyli odwiedzić.
— Jużciż byli i u państwa — odciął się z przekąsem Dankiewicz — aleśmy przecie wizyty im nie oddali.
— I spodziewam się, że nie oddacie! — zakrzyczał podsędek — bo inaczej nas byście wszystkich obrazili...
— Sama jejmość, przerwała Dankiewiczowa, z takiemi tonami jakby to hrabianka z domu, urodzona z księżniczki, a coś żydowskiego w niej jest. Córeczka nieszpetna, ni to cyganeczka, ni to Sórka... a trzpiot słyszę co wyrabia ze Zmorą!
— O pan Zmora w łaskach wielkich, poddał pan Porfiry... rodzi się z hrabianki Sulimowskiej, łapią go jak mogą; panna słyszę szaleje za nim, ojciec na dwóch łapkach tańcuje, matka co chwila daje do zrozumienia żeby się oświadczył.
— Śliczna rzecz będzie jak się z nią ożeni! Będziemy musieli tę jejmościankę przyjmować! Głębokie milczenie i namysły nastąpiły po wrzuconej trudności.
— O to prawda, rzekł podsędek — sęk! cóż w takim razie poczniemy? — Za córką pójdą rodzice... ależ warto żeby kto tego biedaka Zmorę zreflektował, to szaleństwo! on nie młody, ta trzpiot! Bóg wie zkąd?
— Matka słyszę była kochanką jakiegoś ministra, i córunia pójdzie śladem... wrzuciła podsędkowa.
— Nawet powiadają na ucho, poczęła z domu Kościńska, że to niebezpieczni są ludzie... bo sam... Reszta w uchu gospodyni utonęła, a ta pokiwała tylko głową.
— Potrzeba żeby ktoś Zmorę zreflektował, dodał podsędek.