Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom I/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Zapach Złotego Jabłka. — Targ o pana Bala.

Jednego wieczora pan Erazm Bal siedział trochę zakatarzony w swoim pokoju, dąsając się na doktora, co mu wychodzić zakazał przez trzy dni i liczył godziny pozostające rekluzji niezmiernie go męczącej, gdy złowroga twarz pana Zrębskiego ukazała się przez drzwi pół otwarte.
Nigdy też pożądańszym nie był, miał przed kim nałajać doktorów, kogoś co mu posłusznie potakiwał, dawał się gniewać na siebie i przepraszać najłatwiej; zerwał się więc z krzesła, wołając:
— Chodź! chodź! Zrębsiu kochany! siedzę jak w klasztorze! wszak to już trzeci dzień ten głupi katar mnie tu trzyma! Ale i doktor nie lepszy, bo nie ma jak świeże powietrze na takie choroby... A poradź-że z doktorem, kiedy z żoną w spisku.
— Ścielę się do stopek pańskich, rączki Jego całuję! odezwał się wsuwając po cichu i skrzętnie drzwi zamykając adwokat, od którego silnie anyżówki zapach rozszedł się po pokoju. — O! nieszczęście! wszak to pan dobrodziej nie zdrów!
— Gdzie tam! Zrębsiu kochany! jak ryba, bijąc się po brzuchu, podchwycił kupiec — już dziś chwała Bogu dzień ostatni tej męki. Dałem słowo, dotrzymać musiałem. Verbum nobile.
Debet esse stabile, dokończył patron ponawiając ukłony do samej ziemi, a oczyma latając po kątach.... O! bo by też nie potrzeba chorować.
— A katby tego chciał! szybko krzyknął pan Bal uradowany widocznie przybyciem adwokata... Balowie ogólnie byli zawsze wielkiego zdrowia i... jakże to po łacinie długoletni?
Longaevi, podszepnął pan Zrębski.
— Właśnie chciałem mówić, że longaevi, rzekł Bal, kronika familijna cytuje Macieja kasztelana Sanockiego, który żył lat sto pięć; siostra jego co była za Ulińskim, umarła mając lat dziewięćdziesiąt dziewięć; Piotr Podkomorzy Sanocki, co się pisał z Hoczwi na Balogrodzie, słynny swem nawróceniem na wiarę przodków z błędów geneweńskich... umarł przeszło wiekowym...
— Co daj Boże i panu dobrodziejowi, przerwał dalszego obawiając się regestru Zrębski.
— Zdrów jestem jak kłoda dębowa, odrzekł pan Erazm, lekarstw żadnych nie brałem, młodość spędziłem uczciwie... żyję trzeźwo. No! ale co tam słychać?
— A cóż, nowin żadnych...
— W miasteczku naszem, nic? bo to ja trzy dni nie wychodziłem... nic nie wiem.
— Paliło się wczoraj na Bednarskiej...
— Z czegoż to poszło? z komina pewnie! oj! ci kominiarze.
— Bóg wie! prawdy nie dójść, ale trafny jest domysł pański, że pewnie z komina, chwytając sposobność przypochlebienia się, rzekł Zrębski.
— Więcej nic?
Adwokat się zamyślił, a z pod brwi tchórzowate, badawcze rzucił wejrzenie na kupca, jakby próbował gruntu, na którym miał począć budować. W tej twarzy chytrej, a podłej, błyskała jakaś żądza niecierpliwa, którą strach tylko hamował, miał wyraz gracza, co na kość ostatnią rzuca grosz pozostały, jedyną nadzieję.
— Pan dobrodziej, rzekł cicho i powolnie, zawsze trwasz w myśli nabycia majętności ziemskiej?
Bal się zastanowił, chwyciło go to nieprzygotowanego.
— Albo co? — spytał — jużciż kilka razy miałem ci zręczność powiedzieć, że to jedyne moje życzenie. Rodzina nasza zawsze wiejskiem przywykła oddychać powietrzem, byliśmy gospodarze, hreczkosieje. Dopiero głupstwo Stanisława z Hoczwi Bala (który zresztą był wielkiej głowy człowiek, dodał poprawując się pan Erazm) i niepotrzebne chwycenie się nowinek zapędziło nas do miasta, bośmy od Jezuickich prześladowań uciekać i kryć się musieli. Stanisław był właśnie wspomnionego Piotra Podkomorzego ojcem... Ale dla czegoż się pytasz?
Zrębski wstał poważnie, tajemniczo, obejrzał się jakby na wylot ściany chciał oczyma prześwidrować i zbliżając się do pana Bala, który niezmiernie temi przygotowaniami zaintrygowany szeroko usta otworzył — odezwał się zniżając głos:
— Trafia się zręczność jedyna, na jaką wieki czekać potrzeba.
Radość błysła w oczach kupca, który ręce zatarł i Zrębskiego jak piłkę porwawszy posadził przy sobie, sam się przysunął do niego tak, że tylko co nie usiadł mu na kolana i zbliżając się jak mógł najszczelniej, nagotował słuchać. — No, gadaj-że, nie marudź, wiesz żem gorąco kąpany.
— Ekstraordynaryjnym wypadkiem, począł szeptać patron z miną niezmiernie sfinksową, dowiedziałem się o dobrach, które są za bezcen na sprzedaż... Ale sza! jest to gratka osobliwsza! Czyhają już na nią ludzie.
— Słuchaj! krzyknął Bal, ściskając go za rękę żywo, nikomu ani słowa, ja kupuję.
— Znasz waćpan dobrodziej moje przywiązanie do osoby jego, ciągnął dalej Zrębski, jakem się tylko dowiedział, chwili nie tracąc tu przyleciałem, bo interes zwłoki nie cierpi! A już ludzie wąchają! Powiadam panu zręczność jedyna, na jaką wieki czekać potrzeba. Aż mi serce zabiło myśląc, że się memu najłaskawszemu dobrodziejowi przysłużę i odsłużę.
— No! ale gadajże, co to? gdzie to? prędko! prędko! niecierpliwie podchwytywał Bal, kto sprzedaje? jaka cena?
— Gdybyś waćpan dobrodziej miał troszyneczkę cierpliwości....
— A kiedy jej nie mam, to co? rzekł pan Bal, gadaj a prędko.
— Ale to długa historja.
— To ją skróć do licha!
— Pan nie rozumiesz, jeśli ją obetnę...
— No! to gadaj już jak chcesz, a poczynaj, bo od czasu jak się sprzeczamy, jużby jej połowa przeszła, a ja czekać nie cierpię...
— Przybył temu już miesiąc do Warszawy jeden pan z Wołynia...
— A i dobra na Wołyniu! krzyknął Bal, to to w sąsiedztwie z Rusią, z której pochodzimy!
— Zaraz pojedziemy do dóbr. Jest to człowiek wielkiej bardzo familji... Hrabia!
— Hrabia! ps! krzyknął Bal...
— Hrabia Jan Bracibor Sulimowski.
— To i herbu Sulima, mruknął Bal, pewnie.
— Tandem, jak się to hrabiom trafia, zabrakło mu pieniędzy, a ma tu proces, który nie cierpi najmniejszej zwłoki; starania, koszty... Wczoraj uradzili z adwokatem, iżby salwując tu wielkie majętności, które wygrywa w Polsce, z obowiązkiem spłaty natychmiast, sprzedać jeden klucz wołyński.
— A ten bestja ma i więcej kluczów?
— O! kilka! Ogromnie bogaty człowiek i naturalnie, że nie wiele dba czy co straci, a pilno mu, bo na drugim zarobi... więc gratka doskonała..... Sprzedadzą tanio! znam jego adwokata... to mój przyjaciel stary... mówił mi sub rosa, że to złoty interes...
— Ale jakże do niego przystąpić? zrywając się rzekł Bal, poszedłbym zaraz...
— A! zlituj się pan, mitygując go przerwał Zrębski, w tym interesie potrzeba jak największej ostrożności, przebiegłości, przygotowań. Muszę najprzód obmacać wszystko... umówić jego adwokata, wysondować dobrze, a dopiero do gotowego już pan dobrodziej przyjdziesz. O ile mogę sądzić, to za bezcen... Ale intrygi będą.
— Intrygi? powiadasz, niespokojnie rzekł pan Bal.
— Nie bez tego, cicho szeptał kiwając głową i zażywając powoli tabaki adwokat... Wszystkiemu jednak damy rady z pomocą Bożą.
— Więc mi dajesz słowo, gorąco za rękę chwytając i rozsypując tabakę przerwał kupiec.
— Panie dobrodzieju! godziż się to wątpić o mnie! o mnie, co krewbym dał za niego?
— Poczciwy Zrębsiu! ściskając go namiętnie ze łzami w oczach krzyknął Bal... ja ci się wywdzięczę! zobaczysz! A! to ty nie wiesz, dorzucił, to moja manja, to mój sen kupienia dóbr i na starość spokojne, ustronne, wiejskie życie. Zawsze do niego wzdychałem, do zagrody przodków, do cichego dworku wioski. Porzucę to miasto smrodliwe...
Wśród deklamacji poczciwego pana Erazma, który się unosił malując słodycze żywota wiejskiego, oczy pana Zrębskiego zapaliła iskra jakaś przelotna szyderstwa, która zaraz zagasła.
— O! nie ma jak życie na wsi, wśród tego poczciwego ludu naszego, podchwycił sentymentalnie stary, ale nie każdemu Bóg dał to szczęście.
— A wiesz co Zrębsiu, zawołał Erazm, jak tylko dobra kupimy, biorę cię z sobą, dam ci domek, będziesz sobie przy mnie mieszkał i.....
Zachmurzyło się trochę czoło starego filuta, który widać wcale miał inne rachunki i nie myślał się przypatrywać szczęściu pana Bala w jego dobrach, spuścił głowę, westchnął głęboko.
— Co by to było dla mnie za szczęście, rzekł, ale... chciałoby się duszy do raju, grzechy nie puszczają! Samo codzienne oglądanie pana, którego tak czczę i wielbię, jużby stało za wszystko... ale... mam ja tu... obowiązki... mam pęta co mnie do bruku krępują... jestem do niego przykuty...
— O! o! to się oberwiemy Zrębsiu!
— Ja! nie! niestety! nie! rzekł adwokat, nie ma co i myśleć o tem. Ale byleś pan dobrodziej był szczęśliwy, moje brzemię mi lżejszem się stanie.
— Postaramy ci się je ulżyć, dodał Bal, a teraz mów no co, jak to będzie, jakie masz projekty? co za cena dóbr? rozległość, szacunek?
— O tem dziś jeszcze mówić nie mogę, rzekł stary, ale jutro doniosę, spodziewam się ze szczegółami. Do hrabiego Sulimowskiego przystęp nie łatwy, wielki pan, dumny, kapryśny... pełno ceremonji. Ja tam nawet i nosa nie pokażę, wszystko muszę robić przez swego przyjaciela.
— A więc jutro mówisz?
— Spodziewam się że jutro.
Bal ręce zatarł i uśmiechnął się do siebie.
— Jeszcze tylko przestroga dla ostrożności wczesna, przysuwając się i szepcząc na ucho tajemniczo, rzekł Zrębski. Wie pan że najdostojniejsza żona jego i familja dosyć są tym projektom przeciwne, niech się pan zawczasu nie wygaduje.... bo będą forsy. Kto wie? gotowi pana zastraszyć, skonwinkować, a ja jak rozpocznę kroki, wielebym stracił w opinji, gdybym do zawodu mego przyjaciela doprowadził. Gdyby pan się zrzucił, drudzy by to wzięli za powód zniżenia ceny.
— Rozumie się, cicho! sza! wytrzymam! bijąc się w piersi zaręczył kupiec, ja zawodu nie zrobię. Staraj się jak można i rachuj na mnie. Prawdziwie Opatrzność mi to zsyła. O! to będzie figiel Ludwisi, jak jej powiem: Witam dziedziczkę... Ruszajże i rób co tylko można... a prędko.
Zrębski nie czekał więcej, pochwycił czapkę, kij, skłonił się niziuteńko i wychodząc już, szepnął na ucho panu Balowi, który pływał w obłokach różowych marzeń.
— Jeśli się to uda, będziesz pan miał złote jabłko!
— Złote jabłko! złote jabłko! powtórzył machinalnie, wielkiemi krokami mierząc pokój pan Erazm. A sama wieś to już szczęście! Poeci znają się na takich rzeczach, a nie ma poety coby wsi nie opiewał! Kochanowski, nikt nie zaprzeczy, człek z głową, napisał te słowa: wsi spokojna, wsi wesoła! Cnota na wsi, szczęście na wsi, wszystko na wsi, a w mieście błoto i utrapienia! Wyjedziemy tedy na wieś, marzył dalej, wszyscy a wszyscy; odetchnę ja tem powietrzem orzeźwiającem, spocznę; Ludwice nawet na jej słabe piersi to posłuży. Trzpiotek mój, Lizia, znajdzie tam sobie jakie hrabiątko, co się z nią ożeni! Balowie nie dziś z pierwszemi w kraju domami połączeni; pochodzim od książąt Massagetów! to ludzie wiedzą. Stanisław weźmie jaką gołą mitrę, a gdyby chciał, mógłby i z pieniędzmi, ale to głowa romansowa!! Przyjadę potem do Warszawy pokazać ludziom co z nas będzie! O! o, wszystko z siebie zrobić potrafię! Będę gospodarzem! Będę panem dobrym dla ludzi — będę sąsiadem serdecznym dla panów szlachty! potrafię i z magnatami, Balowie się z tem znali!
Na te rozmyślania, które mu twarz rozpromieniały, weszła pani Balowa ze swą spokojną a smutnawą postawą, chcąc spytać o zdrowie męża, który podskakiwał po pokoju; zdumiała się trochę, choć te wybryki bardzo się przytrafiały panu Erazmowi. On się odwrócił do niej z uśmiechem szczęścia na twarzy.
— Dobry wieczór mojej kochanej Ludwisi! katar poszedł na cztery wiatry! Jutro z domu wychodzę.
— A nie lepiejby się zastanowić? spytała żona troskliwie.
— Zmiłuj się królowo, nie szanuj mnie tak bardzo, bo jak pies przywiązany do budy zdechnę. Mnie trzeba powietrza... Tu ten twój doktor nie wiedzieć gdzie wyczytał, że zamykać trzeba zakatarzonych; fałsz wierutny! na to nie ma jak wolna aura.
— Ale jakże ci jest?
— Doskonale! zdrów jestem jak ryba! szczęśliwy!
— Więc się nie znudziłeś przecie?
— A! miałem i gościa.
— Kogo?
— Starego poczciwego Zrębskiego.
Ten przymiotnik tak się zdawał niestosowny samej pani, że z widoczną intencją zamilkła.
— Ja go bardzo lubię! dodał Bal, a kto wie? ale sza! i zatulił usta rękami.
— Cóż to? tajemnica jakaś?
— Nie, nie!
— W istocie, uśmiechając się dodała żona, gdyby jaka była, nie łatwo ci się z nią przyjdzie ukryć przy twojej żywości.
Postrzegłszy się, że i tak zanadto powiedział, pan Erazm do siebie się tylko uśmiechnął i na tem skończył rozmowę, obawiając sam siebie.
Tymczasem pan Zrębski wyszedłszy z ulicy Bielańskiej, szybkim krokiem pędził na róg Daniłowiczowskiej, do swojego szynku.
W drugiej izdebce przy małym stoliku, na którym stała butelka wina napoczęta, siedział sam jeden (gdyż reszta gości w pierwszym pokoju uwijała się około bilardu) mężczyzna lat średnich, zamyślony, bijąc palcami po tabakierce, którą się bawił. Odgłosy i wrzawa dochodzące z pierwszego pokoju, nie przerywały mu głębokiego zamyślenia. Był to człowiek nie młody, ale silny i zdrów, z twarzą bladą, ogoloną zupełnie i krótko postrzyżonym włosem. Oczy małe i wklęsłe, nos trochę rozplaśnięty, czoło niskie, pomarszczone, nadawały mu wyraz zarozumiałości bardzo uderzający. Znać było w nim przywyknienie do rozkazywania, pewność siebie i ufność we własnym rozumie. Ubrany czarno, nie raczył zdjąć z siebie płaszcza, który go okrywał, i siedział jakby tylko zmuszony pozostać, czasami na drzwi się oglądając, z oznaką widocznej niecierpliwości. Gdy na progu ukazał się Zrębski, z czapką pod pachą i ukrytym w wąsach uśmiechem zadowolnienia, gość ów odwrócił się ku niemu i zapytał: No! a cóż?
Zrębski spojrzał razem na niego i na butelkę, do której się zbliżył chciwie, a ten mu ją ze wzgardą prawie podsunął.
— Wszystko dobrze, rzekł, pójdzie jak z płatka; obejrzał się i napił. Bal zawsze trwa w tej myśli jakem zaręczał; wiem że gotówkę ma, że mnie gdy mu co powiem święcie uwierzy. Można więc ze mną uważać rzecz za skończoną: ale teraz, rzekł uśmiechając się i oglądając, musiemy pomówić o warunkach.
Mężczyzna naprzeciw siedzący zdawał się ze wstrętem przystępować do rozprawy ze Zrębskim i wzdychał zmuszony do niej.
Słówko o nim jeszcze.
Był to prawnik także, pan Joachim Goral, który sobie sławę zjednał przed laty wygraną procesu P.... uważanego za stracony. Odtąd uchodził on za najbieglejszego w swej sztuce i miał zajęcia do zbytku, ale przyjmował tylko znaczniejsze sprawy i przez to stanął w wyższej sferze towarzyskiej, do której usiłował się przywiązać.
Co się tycze talentu, tego mu nikt odmówić nie mógł; miał pojęcie rzeczy łatwe i jasne, wymowę obfitą i zręczną, wielką znajomość środków i prawa, ściśle biorąc był, a przynajmniej okazywał się uczciwym człowiekiem, ale regułą jego główną było nie dać się na niczem schwytać: po cichu przypuszczał, że godziło się sobie pomódz czem było można. Ilekroć posłyszał o kim, co się postępkiem niekoniecznie prawym splamił, zwykł był zawsze wykrzykiwać z wzgardą: Jak się można tak dać złapać! co za niezręczność!
Słowem, Goral był jednym z najpospolitszych w świecie typów: człowiekiem pozoru; — a że takt i rozum dopomagały mu szczęśliwie do zachowania zawsze pozornej poczciwości, używał też sławy nieposzlakowanej. Ci na których korzyść użył środków dwuznacznych, nigdy o nich nie wspominali, przeciwnicy tajemnicy ich zręcznie uwiniętej zbadać nie mogli.
Znać było z obejścia ze Zrębskim, jak dalece za wyższego uważał się Goral, ile go kosztowało zbliżenie się do niego. To też nigdy z tym swoim posługaczem, którym zwykł był zmiatać wszystkie brudy jak ścierką, nie widywał się w domu, ani na ulicy. W szyneczku spotkanie ich miało pozór przypadkowego, a i w tem nawet baczny Goral nie zawsze w jednem miejscu schodził się ze Zrębskim. Gdzie mu potajemnych potrzeba było dośledzeń, postraszenia kogo, wciągnienia w sprawę lub wyciągnienia z niej, podrzucania plotki i tym podobnych środków pomocniczych, tam Zrębski zwykle mu posługiwał. Ale bogaty patron i tu zachowywał się ostrożnie i rachując na swoją przebiegłość, w oczach Zrębskiego każdą swą czynność biało malował, pewien że mu wmówi co zechce. Nie tak jednak było. Zrębski nie pokazując wcale po sobie, żeby się domyślał jak brudne mu powierzano interesy, doskonale umiał ocenić swego naczelnika i wiedział o jego traktatach z sumieniem zawieranych na różnych warunkach. Goral miał go za przebiegłego łotra, ale nie sądził daleko bardzo widzącym człowiekiem, pochlebiając sobie, że swą powagą narzuci mu taki sposób widzenia jak zechce, w czem się bardzo mylił.
— A teraz, cicho dodał, nalewając sobie drugą lampeczkę którą chciwie połknął Zrębski, pomówmy o warunkach.
Goral podniósł głowę i zmarszczył czoło które się łacno fałdowało.
— Cóż to? spytał, prawa mi dyktować myślisz?
— Ja! a! uchowaj Boże, z ukrytym zawsze uśmiechem rzekł pokornie patron stary; a czyż ja nie znam pozycji swojej? nie ośmieliłbym się! Ale to interes wielki, zarobek może być znaczny, słuszna żebym też i ja, który wszystko zrobię, coś z tego chwycił.
— A kiedyżeś mi co zrobił darmo? dumnie odparł Goral.
— Alboż ja to mówię? ja chleba kawałek który jem, Bogu tylko i tobie mój zacny opiekunie winienem, starając się go zarabiać sumiennie i gorliwie... Grzeszyłbym gdybym tego nie powtórzył dziesięć razy na dzień.
— No! dość tych słodyczy, do rzeczy! co chcesz za tę sztukę?
— Najprzód trzeba sztukę ocenić! rzekł żywo stary. Daję wam kupca kiedy go najpilniej potrzebujecie, kupca który się na towarze nie zna i pali się do niego; człowieka pieniężnego a nieświadomego, z którym zrobicie co chcecie. Wmówiłem mu tak doskonałość nabycia którego nie znam i bojaźń konkurentów których nie ma, że się nie odważy nikomu słowa pisnąć, nikogo poradzić. — Wszystko zależy odemnie, a on ma w słudze pańskim zaufanie nieograniczone. Na mnie więc leży robota...
— To jest pierwszy krok...
— I ostatni! i ostatni, oparł się pijąc ciągle Zrębski; nic nie zrobi bezemnie, nietylko w pierwszych krokach do kupna, ale przy ugodzie o cenę i zawarciu umowy. Nie małom się napocił i napocę, a w dodatku pewien jestem, że potem stękać będzie i na mnie wina cała spaść musi.
— Dla czego ma stękać? ofuknął się Goral, myślisz że go chcemy oszukać?
— A! uchowaj Boże! uchowaj Boże! składając ręce zawołał Zrębski, ale są okoliczności czasem... Możecie państwo nie dość znając cenę dóbr podnieść ją wyżej niż należy; możecie mu czegoś nie dopowiedzieć... o czemś zamilczeć... wypadkiem...
Goral spojrzał ostro i wstał raptem z krzesła, czując się odgadnionym.
— Wiesz waćpan, rzekł dumnie usiłując odepchnąć daleko natręta co mu się cisnął, że ja w sprawy szachrajskie się nie wdaję nigdy... Mnie chodzi o to żebym miał dla swego pryncypała pieniądze w porę... ale nie żebym oszukał. — Wstydzę się waćpana.
— Widzę, że pan dobrodziej co mnie znasz tak dobrze, nie chciałeś mnie zrozumieć, zawołał składając ręce na piersi stary filut; mógłżebym ja przypuścić, coby charakterowi tak mi znanemu pana uwłaczać mogło? Ale w pospiesznej sprzedaży nie mogąż być omyłki?
— Tracim drogi czas, rzekł Goral niecierpliwie, mów.
— Na mnie więc leży wszystko, ciągnął dalej jak począł Zrębski; muszę go pilnować by się nie dowiedziała familja, żeby zbyt rady nie zasięgał... doprowadzić rzecz do końca. Jak pan dobrodziej sądzisz, co to warto? spuszczam się w tem całkiem na wyrok jego.
Goral pomyślał i zdawał się rachować chwilę, nawet palce rozłożywszy, coś na nich widocznie dzielił i dodawał.
Zrębski stał uważny i milczący.
— Weźmiesz tysiąc złotych, rzekł nareszcie po cichu zacinając usta adwokat.
Stary aż się cofnął i ze stołu chwycił czapkę spoglądając z ukosa na butelkę.
— Panie dobrodzieju! rzekł, to żarty.
— Jakto żarty? oburzony odparł Goral.
— A tak, nie inaczej! Cóż to jest tysiąc złotych, gdzie chodzi o pół miljona?
— Kto ci powiedział że o pół miljona chodzi? żywo ofuknął pierwszy. Ho! jużeś śledził i wąchał!
— Albożem mówił że o pół miljona chodzi? zakłopotany niby ale w duchu śmiejąc się odparł stary... powiedziałem na wiatr, zgadując.
— Chcesz mnie wywieść w pole, bratku? z tego nic nie będzie! Ty już wiesz o jakie dobra chodzi i ile je szacują.
Zrębski się zaklął.
— Na sumienie (w myśli dodał twoje), na sumienie klął się, nie wiedziałem! Jak pan dobrodziej przypuścić możesz, żebym ja nawet śmiał pomyśleć o podejściu względem tak dalece wyższego odemnie rozumem i doświadczeniem i pozycją człowieka?
To mówiąc uśmiechał się do siebie.
— Ale widzę żem zgadł przypadkiem, dodał powolniej.
— Nie mam co taić, szacunek jest pół miljona, ale na nim świeży ciąży dług bankowy; nie weźmiemy więcej gotówki nad niespełna trzykroć... interes więc na tej stopie.
— Najlżej więc ceniąc moję posługę jako komis i nie wchodząc w to, jak jest delikatny i trudny, czyż nie powinienem żądać półtora procentu?
— Oszalałeś stary! krzyknął Goral, pół pięta tysiąca...
— A! jak pan dobrodziej liczysz! z zachwytem uwielbienia rzekł stary, ja sam nie wiedziałem ile to wypadnie!!
Goral się mimowolnie uśmiechnął i pogładził czuprynę, lubił kadzidło bardzo.
— Dam ci dwa i ani grosza więcej — dodał biorąc za czapkę.
Zrębski spojrzał usiłując mu wyczytać z oczów, czy też może spodziewać się co utargować, a zobaczywszy w nich niecierpliwość, uparł się przy swojem.
— Bóg widzi, rzekł, kosztuje mnie i boli, że nie mogę spełnić nawet darmo tej posługi dla ciebie mój dobroczyńco; ale kto wie? mogę nie najlepiej się przysłużyć i Balowi, którego kocham i weneruję, sumienie mi się odzywa... nie umilknie od tysiąca, bo żyć nie będzie z czego, a u poczciwego kupca częsta gratka dla mnie... Nie mogę, dalipan nie mogę!!
— Ha! jak chcesz, wkładając rękawiczki, niespokojnie odparł adwokat; rachuj, a w rachunku nie mijaj, że ja cię drugi raz także nie użyję, kiedy mi się tak bardzo targujesz... Zresztą trafilibyśmy i sami do Bala.
— Probujcie! probujcie! zimno rzekł Zrębski, słowa na to nie rzeknę... ale że się nie uda to ręczę.
Widząc, że się tego nie uląkł Zrębski, Goral rzucił mu na wychodnem.
— Ostatnie słowo! masz trzy tysiące!
— Targujesz się pan! pan! pan! powtórzył kilkakroć zawstydzonemu, chwytając go za połę stary; a czy to się godzi? ze mną ubogim, co w pracy i pocie czoła żyć muszę...
— Muszę się targować, kiedy chcesz niedorzecznych jakichś wynagrodzeń za rzecz najprostszą!
— Ostatnie słowo! cztery tysiące! zawołał stary, lub nic z tego nie będzie.
Adwokat już był na progu, zawahał się.
— Niech cię wszyscy djabli porwą! krzyknął, daję! ale jeśli mi się rzecz urwie! jeśli zrobisz zawód! w oczy ci więcej nie zobaczę! pamiętaj!
Zrębski skłonił się niziutko.
— Ja swego jestem pewny, rzekł.
— Jutro przyjdź tu po informacją o godzinie pierwszej z południa.
To mówiąc otulił się płaszczem i szybko przebiegł pierwszy pokój, niepostrzeżony niknąc w mroku nocnym.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.