Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom I/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Nie wychodzimy z tajemnic.

Naprzeciw domu pana Bala stała wielka bardzo kamienica, której dół zajmowali rzemieślnicy i sklepik jeden wytworniejszy nieco, a trzy piętra rozmaici mieszkańcy wszelkiego stanu i powołania. Właściciel jego tak się był urządził, widać z rachunku dobrze obmyślonego, że całą kamienicę podzielił na wiele pomieszkań małych, które mu stosunkowo więcej przynosiły niżeli rozleglejsze. Mieścili się tam więc po większej części ubożsi, a trzecie piętro i poddasze zajmowali nieszczęśliwi, którzy po miastach skazani są na tę niewolę pod niebiosami. Stanisław, dla którego wielkie ognisko w jakiem żyć był zmuszony, stało się przedmiotem postrzeżeń i badań, często nie mając zajęcia, godzinami ze swego okna spoglądał na przeciwległe domostwo. Widział tam rozwijających się tyle nieznanych dziejów żywota ludzkiego, które wszędzie zarówno jest zajmujące, czy je studjujemy na śliskiej posadce salonu, czy na zmarzłej podłodze poddasza. Dla niego każdy ruch mieszkańców kamienicy miał znaczenie, bo ciągłe badanie nauczyło go czytać w każdym kroku tych co ją zajmowali. Często przez szyby okien migające postacie opowiadały mu strapienia wczorajsze, niespokój o jutro, cierpienie teraźniejszości. Nie wiele lubiąc świata, z usposobienia skłonny do rozmyślań i śledzenia człowieka raczej w objawach jego codziennych, niż w tem, co je już martwo odbija, to jest w książce, Stanisław godzinami całemi lubił tak, zdaleka, obcy życiu, daleki, wpatrywać się w jego dzieje.
Znał on już wszystkich co zajmowali rozmaite mieszkania w przyległym domu, i swary krawca z żoną na dole, i kwasy małżeńskie pierwszego piętra, obok hulanki ścianą tylko od nich przedzielonej a najczęściej doktorem się kończącej lub natrętnym wierzycielem, i skąpstwo drugiego piętra, i różne zajęcia lokatorów trzeciego, i historją kanarka, którego klatka często się spuszczała z okna poddasza. — Cieszył się czasem zgadując szczęśliwie z pewnych prognostyków co jutro nastąpić miało, i niewinną tą zabawą długie do przebycia rozrywał chwile.
Jednego dnia wywieszona maleńka tabliczka oznajmiła mu, że z trzeciego piętra wynieśli się dwaj młodzi ludzie, co tam maleńką zajmowali izdebkę z komórką wychodzącą na tyły. — Że ci panowie bardzo wesoło schodzili z wysokości, bo jeden z nich dziedziczył podobno, a drugi los jego jako Achates miał dzielić, nie martwił się oddaleniem ich Stanisław, i owszem wywieszona tabliczka, zwiastująca mu nowy przedmiot do postrzegania, ucieszyła go nawet. Zdziwił się wieczorem bardzo, gdy powracając do siebie nie zobaczył jej, a okna otwarte szeroko i krzątająca się w nich sługa właściciela domu dały mu poznać, że już owa izdebka zajętą została. Dodajmy tu nawiasem, że rachunkowy ów posiadacz kamienicy miał osobliwsze szczęście, bo gdy u drugich tańsze i lepsze mieszkania stały po kilka miesięcy próżne, on nigdy nie tracił i dni kilku, choć cenić umiał dobrze to co najmował. Z niecierpliwością wyglądał Stanisław następującego poranku, ale nie rychło czegoś się potrafił dobadać. Okno mimo piękną porę było zamknięte, zapuszczone firankami i zielonym storem. Stróż domu powiedział, że wieczorem przyniesiono kogoś na noszach do kamienicy, a za chorym przyszła jakaś kobieta. Przez dni kilka Stanisław nic nie widział prócz zapuszczonej ciągle firanki, którą kilka razy ładna kobieca poprawiła rączka. Znudziła go w końcu ta uparta jednostajność i nie spoglądał już na trzecie piętro, gdy ranku jednego podniósł się stor, otworzyło okienko i śliczny w jego ramach ukazał obrazek. W dawnych flamandzkich często spotykamy podobne. Gerard Dow lubił okno, a wielu po nim naśladowało nienaśladowanego tego pracownika, co umiał pyły nawet powietrzne na płótno przenosić i nad jedną miotłą stojącą w kącie trawił całe miesiące, ale też miotle dał życie i nieśmiertelność.
Okno obwieszone było małym dywanikiem, leżała na nim poduszka, na niej sparty był blady, schorzały, ale prześlicznej twarzy smutnej staruszek sześćdziesiątletni może. Siwy włos jego jedwabna mała przykrywała czapeczka. Wychudłe białe ręce złożone jak do modlitwy leżały, tylko co przestawszy może liczyć różaniec. Obrócony był na ulicę i patrzał na nią z zajęciem tych, co nie biorąc udziału w ruchu i wirze życia, jemu go trochę zazdroszczą. — Tuż, schylona troskliwie, osłaniająca go jeszcze od powiewu wiatra, który poruszał firankę, stała prześliczna młodziuchna kobieta, blada także niepokojem może, z czarnemi oczyma wlepionemi w staruszka, z wejrzeniem córki, którą uczucie przeistacza w matkę z dziecięcia. W ręku jednem trzymała kubek, który musiał zawierać lekarstwo, drugą otulała go powolnie, miękko, ostrożnie.
Starzec obrócił się ku niej z wyrazem wdzięczności i przywiązania, zawahał i wypił co mu podano, a dziecię uściskał długo, jakby się od niego oderwać nie mógł.
Stanisław był zachwycony tym widokiem, którego i wdzięk plastyczny i piękność moralną ocenił. A ileż to myśli nastręczał. Na pierwszy rzut oka było zaraz coś nieodgadnionego w tem wszystkiem. W ubogiej izdebce trzeciego piętra ten dywanik wschodni, ubiór starego, jedwabny szlafroczek panienki, na wiele doprowadzały domysłów. — Twarze lokatorów nawet nie zgadzały się z ramami, w jakie je los oprawił. Znać nagła zmiana jakaś wygnała ich aż tutaj, z resztkami dostatku któren jeszcze w dotkliwszą nędzę nie przeszedł, w nędzę co do ostatniego łachmana i do najdroższej zabiera pamiątki nieubłagana, wszystko. Smutnie zamyślił się nad tem Stanisław, serce mu zabiło, tajemnica ta więcej niż kiedykolwiek zadanie podobne, podnieciła jego poczciwą ciekawość.
— Jakaż to historja ukrywa się w tem oknie otwartem? zapytał siebie, jakie tu życie poczyna się, jakie kończy? Co znaczy to spokojne prawie oblicze starca i smutna twarz kobiety? Jaka tam przeszłość po za niemi? —
Zrazu piękna postać bladej nieznajomej przyłożyła się także do wzbudzenia zajęcia w Stanisławie, ale to pewne że patrzał długo, że nie postrzegł jak żona krawca zatrzasła drzwi za mężem, aż dwie w nich szyby pękły, i jak na pierwszem piętrze przeleciały dwa białe widma mimo okien i jak się klatka z kanarkiem spuściła z poddasza. Po godzinie przecie milczącego spoczynku w oknie, starzec wstał z pomocą swej opiekunki, podniósł się z ciężkością, a po chwili i okno się ostrożnie za niemi zamknęło i firanka biała na nie zapadła.
Stanisław przez dni kilka szczególniejszą zwracał uwagę na nowych mieszkańców małej owej izdebki, ale nie wiele z ich życia potrafił pochwycić. Chowało się ono przed oczyma ludzkiemi, jakby wejrzenia ich lękać miało powody. — Okno samo rzadko się już kiedy i na krótką odmykało chwilę, czasem podniosła nieco firanka, przemknęła piękna dziewicza postać, a starzec nie pokazał się więcej. Zobaczył tylko Stanisław przychodzącego kilkakroć doktora, który widocznie na trzecie piętro był wzywany. Był to jeden z tych lekarzy wysoko pojmujących powołanie swoje, którzy tylko do ubogich chodzą, sami ubóstwo przenosząc nad dostatki i o grosz się nie starają. Znał go młody człowiek dobrze, bo go wszyscy znali w Warszawie i korzystając z tej zręczności, postanowił zapytać o sąsiadów. Schwycił go więc w ulicy i nie obwijając wcale ciekawości swej, wprost zaczął:
— Powiedz mi doktorze, któż to jest ten staruszek przez ulicę, do którego od niejakiego czasu chodzisz?
Doktor się uśmiechnął smutno spoglądając na Stanisława. — Czy o starego się pytasz tylko? rzekł powolnie zażywając tabaki.
— A o kogoż myślisz?
— O młodą może! figlarnie odparł konsyljarz.
— Alboż myślisz że ten stary, siwy staruszek zająć mnie nie mógł?
— Gdzieżeś go widział?
— W oknie. Któż to proszę cię? Wszystko powiada, że to jakaś smutna historja upadku...
— Na ten raz zgadłeś kawalerze... W istocie, znałem go w lepszym bycie. Był to człowiek bardzo nawet majętny, ale nieopatrzny! Stracili wszystko! Jeszczeć jemu nie długo się męczyć, ale wnuczce biednej, która nie ma na świecie tylko jakichś dumnych, im niechętnych krewnych, a i ci daleko...
— Więc to jego wnuczka?
— Panna Konstancja jest jego wnuczką...
— Któż on?
— Dawniej bardzo zamożny obywatel z Chełmskiego, piękne imię, starożytna familja... nieszczęściem prócz niego jednego, więcej tam dumy i chciwości w tym rodzie, niż czego innego. Jedli się wszyscy, procesowali i pojedli. Biedny podstoli stracił zbytkiem dobroci i zbiegiem okoliczności jeden z najżyzniejszych swych majątków hrubieszowskich. Teraz goni ostatkiem dostatku, nie wiem czy mu co pozostało prócz spraw. Biedny fantuje się już czekając wygrania procesu, któren wygranym być nie może.
To mówiąc doktor ciągle spoglądający na zegarek, bąkający po słówku dosyć niechętnie, ukłonił się Stanisławowi i odszedł, zostawując go zamyślonym i tęsknym. Mnóstwo rzeczy chciał się dowiedzieć od doktora, ale ten z natury był milczący i spełniał swe powołanie, sam ledwie wiedząc kogo leczył; trzeba było gdzieindziej szukać szczegółów o starcu i pięknej Konstancji, jego wnuczce.
W kilka miesięcy potem, przez ciąg których Stanisław z oka nie spuszczał zajmującego go okna, doktor przesiedział noc całą u podstolego, — starzec miał się gorzej.
Z po za firanki widać było światło do rana i cienie po niej przebiegały co chwila. Nad rankiem okno było otwarte... w ciemnej izdebce paliły się cztery świece woskowe — stary już nie żył.
Wedle zwyczaju Stanisław pobiegł odwiedzić ciało... cisnęli się tam tłumnie ciekawi.
Na tapczaniku wysłanym tym samym dywanikiem, który raz pierwszy otwarte okno okrywał, leżał bez trumny jeszcze, blady, wychudły starzec w czarnym kontuszu i różowym wyblakłym żupanie; ręce miał złożone jak do modlitwy a w nich stary krucyfiks drewniany z bronzową figurką Zbawiciela. W kącie izdebki klęczała płacząc i zachodząc się od łez Konstancja, a przy niej litościwy stał doktor.
Stanisław ledwie miał czas pomodlić się u ciała, tak mu było pilno do lekarza, którego zaraz do sieni odciągnął.
— Słuchaj, rzekł mu po cichu. Stary umarł, wnuczka jego jest sierotą, co pocznie?
— Bóg jeden wie, nie mogę z nią mówić o tem...
— Ale jej nie opuścisz...
— Jeśli potrzeba będzie, wezmę ją do siebie...
— Patrzałem długo, dodał ze wzruszeniem Stanisław, na ich niedolę, żal mi serce ściska; jeśliby co na pogrzeb, na pierwsze potrzeby brakło, mam grosz zaoszczędzony, proszę cię, weź go doktorze...
Lekarz spojrzał tylko i głową pokiwał dwuznacznie.
— Odemnie, szybko dodał Stanisław, dar podobny nie może być przyjęty, ludzie by mogli niegodnie tłómaczyć, weź i rozporządź tem, nie mówiąc od kogo...
To rzekłszy Stanisław, prawie ze łzami w oczach oddalił się, silnie poruszony widokiem, który nie wiedzieć dlaczego więcej go obchodził niż zwykle śmierć, powszedni gość w mieście. — Codzienne wpatrywanie się w to okno, zjednoczyło go z losem tych dwojga ludzi, przywiązało do nich. Konstancją widział bliżej parę razy i twarz jej, postawa, wyraz męzkiej prawie siły w czarnych oczach, zostawiły po sobie niezatarte wrażenie. Był to rzadki ideał niewieści, kobieta z wdziękiem płci swej właściwym, a potęgą charakteru i woli wyrytą na czole, które błyskało myślą wzniosłą i poetyczną. Taką musiała być Judytta, gdy szła strojna po głowę Holoferna. — Coś heroicznego i poszanowanie obudzającego otaczało ją jak aureola; broniła jej powaga. Wzrok zuchwały zdaje się tknąć jej nie mógł, a słowo szyderskie nie doszłoby jej uszu.
Taką widział ją Stanisław w bliskim kościele płaczącą na modlitwie, ze wzrokiem wlepionym w krzyż, i nic oprócz krzyża nie mogącym zobaczyć. — Od nikogo prócz Boga nie pragnęła litości, od nikogo prócz siebie pomocy. Znać było, że na Opatrzność i na siły które jej da rachowała.
Blada, wysmukła, czarnooka i czarnowłosa, w rysach twarzy miała typ arystokratyczny, ale podniesiony do ideału. Zwykle twarze, które zgodzono się do tej klasy odnosić, są chłodne lub szyderskie, regularność rysów przechodzi prawie w martwość posągu. Tu wielka powaga i wzniosłość łączyły się z uczuciom wielkiem, słodziła je dobroć i zastępowała dumę. — Spojrzenie jedno pozwoliło się domyślać całej krótkiej młodości (nie miała bowiem lat dwudziestu), spędzonej w upałach cierpienia, co tak szybko dojrzałość ludzi przyspiesza. Znać było i wykształcenie malujące się zawsze na zewnątrz w jakimś wdzięcznym układzie, i myśl rozwiniętą co patrzy przez oczy, i walkę z losem upartą i niezmienne postanowienie niepoddawania się nieszczęściu. Czarne jej oko oprawne w powiekę wypukłą, brew narysowana silnie, nosek kształtnie wycięty, usta malutkie i wązkie, miały w sobie coś tak niepospolitego i zastanawiającego, że każdy na nią zwracał wejrzenie, dziwiąc się skromnemu ubraniu przy królewskiej twarzy.
Stanisław wszedł poruszony i łzy kręciły mu się w oku. Chciał był tam pozostać, ale się oburzał na posądzenia które go spotkać mogły... obcy, jakież miał prawo w cudze mięszać się losy? Widział tylko przez okno jak wyprowadzano ciało, jak spłakana jeszcze, mężnym krokiem wyszła za skromnym wozem wnuczka i poprowadziła do mogiły ostatniego opiekuna.
Wieczorem izdebka była pusta, okno szeroko otwarte, we trzy dni palił w niej fajkę Niemiec, który się tam przeniósł i już jakiś warsztacik ustawił.
Stanisław nie śmiał się pytać doktora, co się stało z Konstancją, choć wspomnienie jej żywo go jeszcze zajmowało, minęło parę tygodni, spotkali się trafunkiem z lekarzem.
— Bądź-że spokojny o swoję sąsiadkę, rzekł lakoniczny lekarz — wszystko się jakoś dało urządzić o ile można było najlepiej....
— Zapewnie odjechała do krewnych?
— Nie — chcieli się nią zaopiekować, ale z uczciwą dumą nie przyjęła dobrodziejstwa tych, którym przypisywała nieszczęścia dziada. To kobieta jakiej w życiu nie widziałem.... Charakter niesłychany, stworzona na mężczyznę. Wystaw sobie, dobrowolnie poszła służyć.
To mówiąc doktor spojrzał na zegarek i odszedł. Nie rychło przypadek znowu odkrył Stanisławowi mieszkanie Konstancji i zbliżył go do niej. Nie wiele bywał po swoich znajomych i potrzeba było przynagleń ojca i matki, żeby go trochę na świat wyciągnąć.
Do liczby dawnych przyjaciół Balów należała rodzina Krombachów, od wieków osiadła w Warszawie i bardzo zamożna. Były ich trzy czy cztery pokolenia pod jednym dachem patryarchalnie żyjące, co jest może największym dowodem umiejętności życia i stanowczą próbą charakterów, taka zgoda nawet między bardzo poczciwymi ludźmi, w codziennych zetknięciach zostających, jest rzeczą nie łatwą. Najstarsi Krombachowie, dziad i babka mieszkali na pierwszem piętrze, obok nich starzy Krombachowie z mnogiemi dziećmi. Młodzi stosunkowo tylko mogli się tak nazywać, gdyż Artur liczył lat czterdzieści, a Arturowa z górą trzydzieści. Sześcioro dziatek już po części dorosłych, obiecywało długie jeszcze lata poczciwej familji. Przy dwojgu to młodszych znalazł Stanisław nauczycielką pannę Konstancją. On dla niej był całkiem nieznajomym, bo nigdy oczów na żadne okno nie podniosła sierota i ledwie umiała rozpoznać tych co ją otaczali; jakież było jej podziwienie, gdy bliżej poznając Stanisława dowiedziała się od niego, że najdrobniejszy szczegół jej życia przy podstolim nie był mu obcy.
To zajęcie jakie wzbudziła, współczucie pełne uszanowania, które jej okazywał Stanisław, przywiązało do niego Konstancją. Uważała go za przyjaciela, którego los jej dał w nieszczęściu. Myliłby się, ktoby uczucie tych dwojga serc młodych nazwał miłością, było ono tak dziwne, tak nowe, że na nie nowegoby imienia potrzeba. Poczęło się czułą przyjaźnią, w którą się żadna myśl namiętna nie zakradła, spokojnem, ale ręczącem za przyszłość przywiązaniem. Oboje młodzi i potrzebujący wylać się, zaufać, powierzyć, znaleźli w sobie brata i siostrę. A jednak Stanisław był dla niej więcej niż bratem, ona dla niego więcej niż siostrą. Serca ich tak się doskonale, tak łatwo rozumiały, że nigdy na chwilę nie zwątpiły o sobie, nie potrzebowały się spytać, upewnić. Stanisław wkrótce powiedział w duszy, że nad nią nie potrafi kochać innej, ani żyć z inną, i postanowienie to ciche było niezłomnem; ona zaledwie mogła przyrzec przed sobą, że nie zapomni nigdy pierwszej obcej dłoni, co się tak ku niej przyjaźnie podniosła.
Widywali się rzadko, zawsze w salonie przy gościach, stosunek ich był poważny, na oko nie uderzający, a jednak wzbudzał już szepty. Stanisław musiał często wstrzymywać swe odwiedziny u Krombachów, żeby nie dawać powodu do posądzeń. Ale codzień było to dla niego trudniejszem, bo co chwila większą czuł potrzebę być z nią razem, chociażby ją zobaczyć, by smutny tylko jej uśmiech unieść z sobą w pamięci.
Tak w ciszy rosła ta dziwna miłość odarta ze skrzydeł i pochodni, w białej sukience dziewiczej i wianku zielonym na skroni, a ludzie co przywykli do innej, już jej wkrótce nie nazywali tem imieniem. Nikt się zresztą nie domyślał jak była wielką, głęboką i potężną.
Kochankowie nie mówili o niej nawet, bo się im zdawało, że czczemby było słowem wymieniać uczucie, które tak silnie tłumaczyło się najlżejszym ruchem, najprzelotniejszem wejrzeniem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.