Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rejchman
Tytuł Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką
Podtytuł Odbyta w połowie Lipca r. 1877 pod kierunkiem D-ra Chałubińskiego
Pochodzenie „Ateneum“, 1877, T. 4, z. 12
Redaktor J. Trejdosiewicz
Wydawca Włodzimierz Spasowicz
Data wyd. 1877
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYCIECZKA DO MORSKIEGO OKA
przez przełęcz Mięguszowiecką,
odbyta w połowie Lipca r. 1877 pod kierunkiem D-ra Chałubińskiego.
Opisał Bronisław Rejchman.




Hej za mną, w Tatry! w ziemię czarów
Na strome szczyty gór,
Okiem rozbijem dal obszarów,
Czołami sięgniem chmur!
Anczyc.



I.
Szalony projekt. — Przygotowania. — Lux a non lucendo. — Nogi przekładane. — Ulubiona muzyka D-ra Chałubińskiego. — Droga przez Bukowinę. — Głodówka. — Rozkoszna śliwowica. — Poziomki i prelekcya p. Milicera. — Fiasco z jéj powodu. — Przybycie do Roztoki.

— Panie Bronisławie, — rzekł do mnie pewnego razu doktór Chałubiński, gdym w roku zeszłym rozmawiał z nim o Tatrach, znalazłem śliczną drogę do Morskiego Oka. Jeśli więc pan pojedziesz wiecie do Zakopanego, to wybierzemy się na tę wycieczkę.
Podziękowałem profesorowi za dobre chęci i rzekłem:
— Ale ja już znam Morskie Oko.
— Wiém o tém, lecz pan szedłeś zwykłą drogę przez Zawrat, a teraz pójdziemy przez przełęcz[1] Mięguszowiecką.
Wyobraźcie sobie czytelnicy, że któś chce wejść do krzeseł teatru nie przez korytarz właściwy, lecz udaje się na paradyz i stamtąd dopiéro schodzi na parter po ścianie, a będziecie mieli obraz téj drogi. Góra bowiem Mięguszowiecka jest jedną z otaczających amfiteatralnie Morskie Oko. Gdym w r. 1875 spojrzał na te pionowe prawie skały i zapytał przewodnika, czy można wejść na ich szczyty, odpowiedział, że z téj strony, od Morskiego Oka, niepodobna. P. Walery Eliasz zaś, w swoich „Szkicach z Tatr,“ powiada o nich: „Kształty zwłaszcza Mięguszowskich turni (t. j. nagich szczytów skalistych) są bardzo fantastyczne, przepaściste, że strachem przejmuje myśl drapania się na te skały“...
Uderzony więc wielce zostałem projektem prof. Chałubińskiego.
— Jakto, zapytałem zdziwiony, z góry na dół, po tych pionowych ścianach, po których nikt nie chodzi.
— Niezupełnie nikt, odrzekł z uśmiechem profesor, bo chodzili tamtędy górale, uganiając się za kozicami, a w tym roku i ja tamtędy przeszedłem.
To mi wcale nie mogło służyć za dowód łatwości drogi. I owszem upewniło mnie, że jest nadzwyczaj trudną. Choć przebyłem Zawrat, uważany za jednę z trudniejszych przepraw, jednakże nie mogłem mierzyć się z myśliwymi biegającymi za kozicami, lub z dr. Chałubińskim, zwanym w Zakopaném Królem Tatrzańskim, za prawdziwie szalone wycieczki, które w Tatrach odbywa. Ucieszył mnie jednak ten projekt, gdyż był dowodem dobréj opinii o moim talencie turystowskim. Zgodziłem się nań.
Zaczęliśmy rozmawiać o bliższych szczegółach téj wycieczki.
— Zapewne stamtąd piękny widok? zapytałem.
— O prześliczny!
— Ale droga musi być strasznie spadzista.....
— Tak, jest trochę przykra, ale za to bardzo przyjemna, odparł profesor, używając gry wyrazów zrozumiałéj tylko w Karpatach, przykry bowiem znaczy tam stromy.
— Cóż tam widać mianowicie tak szczególnego. Było to pytanie wywołane przez krytycyzm wzbudzony ową „przykrą przyjemnością“ czy „przyjemną przykrością.“ Wiedziałem co znaczy w ustach prof. Chałubińskiego „trochę przykra.“
— O co za gorączka! odrzekł. Bądź że pan cierpliwy. Niedługo — niedługo — za kilka miesięcy sam pan zobaczysz.
Zamilkłem na chwilę, a profesor zaczął mówić o ogromie materyału, który mu jeszcze w Tatrach pozostał do zbadania, a któryby choć w części chciał poznać.
Ledwie skończył, a ja znowu powróciłem do owéj wycieczki, która mi kolcem utkwiła w mózgu.
— Jak długo trwa ta wycieczka?
— Trzy dni.
— Więc się dwa razy nocuje w schroniskach (Są to chaty wystawione przez Towarzystwo Tatrzańskie).
— O nie! Trzeba raz obozować pod gołém niebem; dopiéro drugą noc przepędza się w schronisku przy Morskiém Oku.
— Więc raz pod gołém niebem! W takiém zimnie, często przy marcowéj lub listopadowéj pogodzie!
— No, no nie lękaj się pan, dodał profesor z uśmiechem, wszakże mam namiot.
Przyznam się, że więcéj mnie uspokoił uśmiech profesora niż wzmianka o namiocie. Że dwóch ludzi nosi za nim namiot płócienny, to o tém dobrze wiedziałem, ale nie bardzo dowierzałem temu namiotowi. Jeżeli w Zakopaném, myślałem sobie, drży się często w nocy pod kołdrą, derką, paltem i całém niemal ubraniem jakie się z sobą przywozi, to cóż dopiéro wśród gór, gdzie dziką naszę dekoracyą skał urozmaicają śniegi, gdzie wichry i deszcze mają swe ulubione siedlisko.
Nic już jednak na to nie odpowiedziałem.
— Ha! zobaczymy — pomyślałem sobie. Przecięż i profesor i towarzyszący mu zawsze w wycieczkach syn Ludwik nie są z kamienia. Jeśli oni wytrzymują te niewygody, dla czegóżbym ja ich nie przeniósł.
W kilka miesięcy potém puściłem się w upragnioną podróż do Zakopanego. Po przybyciu na miejsce udałem się zaraz do doktora Chałubińskiego.
Zajmuje on w Zakopaném dość wygodny i obszerny domek, należący do miejscowego proboszcza. Przed domkiem jest werenda, na któréj zwykle czas przepędza podczas dżdżystéj pory. Tam téż przyjmuje gości, aby nie tracić w zamkniętym pokoju swobodnego tatrzańskiego powietrza. Przyszedłszy na ganek, natrafiłem na walną naradę, w któréj pod prezydencyą profesora brali udział znani przewodnicy Tatrzańscy: Szymek Tatar, Wojtek Roj, Wojtek Ślimak, oraz Stary Sabała muzyk zakopiański.
— Panie Bronisławie, rzekł do mnie profesor, udajemy się pojutrze na wycieczkę.
— Czy przez Mięguszowiecką?
— Jeszcze nie. Rozumiesz Pan, że ponieważ, już tam byłem, więc nie mogę jéj uważać za wycieczkę. Odbędziemy ją kiedyindziéj w antrakcie pomiędzy dwiema wyprawami. Tymczasem zaś, idziemy na Rohacze, t. j. gałęź zachodnią Tatr, mało zwiédzaną któréj jeszcze nie znam.
Ponieważ jestto wycieczka czterodniowa, a pan dopiéro co jesteś po podróży, więc nie namawiam pana, abyś całą odbył z nami. Ale będzie można tak urządzić, że pan pójdziesz z nami przez część drogi, a późniéj się zawrócisz jeśli poczujesz brak sił dostatecznych. W każdym razie zyskasz pan kilka pięknych widoków, a strata żadna, bo z każdego punktu łatwo panu będzie wrócić z swoim przewodnikiem.
Serce mi się rwało do téj wycieczki, ale czułem, że mi sił nie stanie. Niedawno co byłem po dość uciążliwéj podróży koleją i furką odbytéj, po dwóch bezsennych nocach, a co najgorsza, po kilkomiesięcznym pobycie w powietrzu Warszawskiém, marzyłem tylko o odpoczynku. Podziękowałem więc profesorowi za jego dobre chęci i pozostałem w domu.
Po powrocie zawiadomił mnie profesor, iż następuje teraz koléj na wycieczkę przez Mięguszowiecką.
— Szykuj się pan — rzekł — na Wtorek. Co do odzieży, to wiész pan co zabrać potrzeba, w jedzenie zaś należy się zaopatrzyć na trzy dni. Szczególniéj radzę wziąć z sobą nieskończenie wielkie ilości herbaty i cukru. Zużywa się ich na wycieczkach bez miary.
— A czy tylko będzie pogoda?
Pytanie moje wyda się każdemu z czytelników naiwném. Meteorologia nie postąpiła tak daleko, aby można było przepowiadać pogodę na kilka dni przedtém, szczególniéj w naszym kraju, gdzie nie ma dostatecznéj ilości stacyj meteorologicznych, przesyłających telegraficzne wiadomości o wszelkich zmianach, dokonywających się w atmosferze. Kto jednak był w Zakopaném, ten wié, że dr. Chałubiński posiada szczególny dar odgadywania pogody, tak dalece, że na dzień, w który on ma wyruszyć w góry, naznaczają niemal wszyscy swe wycieczki. Ja przynajmniéj nigdy się na jego przepowiedniach nie zawiodłem.
Zapytacie się, na czém dr. Chałubiński je opiéra. Mogę wam tylko powiedziéć, że większą w nich odgrywa rolę jakiś spryt, aniżeli pozytywne dane, których niewiele meteorologia posiada. Za podstawę służy mu ruch barometru, który starannie obserwuje kilka razy na dzień, kierunek wiatrów, widoczny na chmurach, stan nieba na zachodzie, a szczególniéj nad Babią górą, oraz przezroczystość powietrza w kierunku Tatr. Nadto w kombinacye meteorologiczne profesora wchodzi stosunek księżyca do ziemi, któremu Humboldt zupełnie wpływu na pogodę zaprzeczył, a który jednak zdaniem astronoma Falba jest bardzo ważny. Ciekawych téj kwestyi odsyłam do lipcowego zeszytu „Ateneum,“ gdzie podałem poglądy Falba. Tu dodam tylko, że profesor Chałubiński jeszcze przed Falbem używał stosunków księżyca do kombinacyj meteorologicznych, uznawszy za słuszny pomysł miłośnika astronomii i meteorologii warszawskiego mecenasa, p. Wincentego Majewskiego, który już przed kilkunastu laty stanowczo, a według mego zdania, bardzo słusznie utrzymywał, że jeżeli księżyc ma wpływ na ruch oceanów, to nie może nie miéć wpływu na ruchy atmosfery.
— Czy będzie we Wtorek pogoda? zapytałem profesora.
Profesor uśmiechnął się z pozytywnéj formy mego zapytania.
— Zdaje się, rzekł, według wszelkiego prawdopodobieństwa że będzie; ale.....
— Jest jednak jakieś ale?
— Tak, widzi pan, zdaje mi się, że należałoby już wyruszyć w Niedzielę lub Poniedziałek, bo długiéj pogody nie można się spodziéwać, ale będę zajęty w domu przez te dwa dni. Mam jakieś przeczucie, że pogoda nie dotrwa do Czwartku, ale cóż robić. Zresztą nie wielka będzie szkoda, jeśli w powrocie zmokniemy; musi na to być każdy z góry przygotowany, kto podróżuje po Tatrach.
— Naturalnie.
— Więc bądź Pan tutaj we Wtorek o 6-éj rano. Pojedziemy furką przez Bukowinę do Roztoki, a stamtąd puścimy się pieszo.
Gdy w Zakopaném rozeszła się wiadomość o tém, że we Wtorek dr. Chałubiński wyprawia się w góry, 40 osób przedsięwzięło zrobić wycieczkę do Morskiego Oka (zwykłemi drogami), dwóch zaś wybornych turystów udało się na górę Wysoką, skąd wrócić mieli do Morskiego Oka, aby się tam z nami spotkać. Wspominam tu o tych szczegółach dla tego, że mają wielki związek z przygodami naszemi przy Morskiém Oku.
W Poniedziałek wieczorem zacząłem przygotowywać zapasy do podróży. Były one takie, jakbym się udawał w jaką bezludną okolicę północną. Z odzieży przygotowałem palto syberynowe, pled dziesięciołokciowy, serdak (kaftan barani bez rękawów, którego zimą i latem górale używają), mięso, chléb, wino, arak, szklankę i wiele innych przedmiotów. Zaopatrzenie się w podobne artykuły jest niezbędném. Żaden porządny turysta nie wyrusza bez nich na dłuższą wycieczkę, choć zwykle wyprawy podobne odbywają się tylko w Lipcu i Sierpniu.
W nocy z Poniedziałku na Wtorek ani oczu zmrużyć nie mogłem. Ciągle przedstawiały mi się rozmaite tatrzańskie widoki, a gdy wyobraźnia zmęczona usypiała na chwilę, rozważałem czym zabrał wszystko potrzebne do podróży. Szło mi o to, aby z jednéj strony mieć to wszystko, czego może zajść potrzeba w drodze, a po drugie aby u towarzysza podróży zyskać opinią zdolnego turysty, o wszystkiém pamiętającego.
Zaledwie o 3-éj zasnąłem, a obudziłem się już o wpół do 5-téj.
Wkrótce nadszedł przewodnik, który zabrał wszystkie przedmioty przeznaczone do podróży w sakwy, naturalnie oprócz manierki, którą miałem na sobie, i ruszyliśmy ku mieszkaniu profesora.
Tam zastaliśmy już wszystko w ruchu. Profesor sprawdzał czy wszystko jest w porządku, a górale uwijali się, pakując na wózek potrzebne do wycieczki przedmioty.
Gdy pakowanie ukończono, odezwał się do mnie profesor.
— A czyś pan tylko wszystko zabrał co potrzeba? W górach nie żarty!
— Zdaje mi się, że wszystko.
— Ale czy tylko wszystko? Czy masz pan co ciepłego na nogi, aby w nocy nie zmarzły?
— Mam!
— A igły, nici, szpilki?
— Mam także.
— Świécę łojową?
— Naturalnie.
Ostatnia odpowiedź nie była dość ścisłą, co mi późniéj na dobre nie wyszło. Myśląc — naiwny! — że świéca jest od świécenia i że służy do oświetlania grot, mających się napotkać przy drodze, wziąłem świécę stearynową. Tymczasem, przekonałem się wkrótce smutném doświadczeniem, że świéca jest to lux a non lucendo i tak samo nie służy turystom do świécenia, jak dyplomatom mowa do wyrażenia swych myśli.
Profesor wyegzaminowawszy mnie rzekł z uśmiechem ukontentowania.
— Pan masz dalibóg talent na turystę. Nowicyusze nie bywają tak przezorni.
— Wątpię tylko, rzekłem, czy moje siły usprawiedliwią ten talent.
— I ja przecięż nie jestem Herkulesem.
Podczas téj rozmowy nadszedł p. W. czwarty towarzysz wycieczki, w wyprawie téj bowiem mieli wziąć udział, oprócz profesora Chałubińskiego, syn jego p. Ludwik, daléj p. W. oraz ja.
Plan wycieczki był taki. Górale mieli pójść pieszo przez hale Waksmundzką do schroniska w Roztoce i tam czekać na nas, jadących furką przez wieś Bukowinę. Z Roztoki zaś, ostatniego punktu, do którego dojechać można, mieliśmy się udać pieszo w dalszą drogę.
Drogi przez Waksmundzką i Bukowinę są to zwykłe tory podróżnych, dążących do Morskiego Oka, a niemających sił do przebycia Zawratu. Przez pierwszą trzeba iść pieszo, przez drugą można jechać, dlatego téż damy zwykle obiérają ostatnią. Obie drogi słyną z tego, że są bardzo nudne, więc każdy, kto może, unika ich i wdziéra się na Zawrat. Jeśli więc dr. Chałubiński obrał drogę przez Bukowinę ku Roztoce, to uczynił to tylko dlatego, żeby nam nóg oszczędzić, gdyż nie wolno trwonić sił niepotrzebnie, mając przed sobą trzydniową wycieczkę po stromych górach.
Droga przez Bukowinę ma bardzo złą renomę. Deotyma Rautenstrauchowa, P. Walery Eliasz i inni, którzy odbywali wycieczki po téj drodze, prześcigają się w opisie trudności i niewygód na niéj doznawanych. Z wszystkich tych opisów można wyciągnąć konkluzyą, że jeśli się nie powraca z niéj ze złamanemi kośćmi, to przynajmniéj z dobrze nadtłuczonemi. Taka więc podróż kilkogodzinna miała być najłatwiejszym prologiem do dalszych trudów.
Gdyśmy wsiadali na furkę zakomenderował doktór „porządne ułożenie nóg.“ Rzeczywiście wielka tego zachodziła potrzeba, gdyż w furce było tylko miejsce na trzy pary nóg, my zaś niestety posiadaliśmy aż cztery.
Podnieśliśmy najprzód na komendę wszystkie cztery pary nóg w górę, a potém ostróżnieśmy je spuszczali na dół, po jednéj na przemian. Pomimo wszelkich starań, postawiłem lewą nogę na stopie p. Ludwika Chałubińskiego, a prawa była tak ściśniętą przez nogi p. W., że zanim koła wozu zrobiły kilkadziesiąt obrotów, zawołałem z odpowiednią miną.
— Oj! kostka!
— Oj palce, zawołał jednocześnie p. Ludwik.
Doktór i p. W. także nie spoczywali na różach, ale pierwszy jako doświadczony turysta a drugi, będący zawołanym myśliwym, zbyt często doświadczali podobnéj niewygody, aby na nią narzekali.
Znowu więc nastąpiła malownicza zabawka. Kilka nóg podniosło się w górę i odbyło się nowe przekładanie, cokolwiek wygodniejsze od poprzedniego ale jeszcze niezupełnie niebolesne.
— Trzeba od bólu nóg abstrahować, zrobił uwagę profesor, to rzecz konieczna na furce.
— Teraz już będę abstrahował, odparłem, ale poprzednio było to niepodobieństwem, gdyż konkretność nóg sąsiada nie pozwalała na żadną abstrakcyą.
— Panie Bronisławie, odezwał się w téj chwili do mnie p. Ludwik, czy nie mógłbyś troszeczkę lżéj opiérać swego obcasa o moją nogę.
Tak grzecznéj prośbie, z takiém zaparciem się samego siebie, bez cienia ironii wyrzeczonéj nie mogłem nie uczynić zadość. Uniosłem więc trochę nogę i trzymałem ją prawie w powietrzu. Trwało to jednak niedługo, gdyż wkrótce mi zdrętwiała. Nie chcąc korzystać, z poświęcenia p. Ludwika, upatrywałem sobie miejsce w sianie przeciwległego siedzenia i tam nogę wkopałem. Z początku krzywiliśmy się trochę wszyscy, ale wkrótce nogi jakoś się utrzęsły, jak ulęgałki w beczce, i było nam bardzo dobrze, naturalnie przy silném abstrahowaniu od bólu w nogach, które tém łatwiéj przyszło, iż p. W. mówił, że podczas jazdy na polowanie bywa jeszcze gorzéj, albowiem siada się na drabiniastą furę w ten sposób, że nogi są wyłączone za nawias, t. j. za drąg drabiny. Siedzi się zaś na sianie wewnątrz położoném, w dwa szeregi, opiérając się plecami o siebie.
Cieszyło nas tedy bardzo, że mogło być jeszcze gorzéj, a gdy nowe widoki gór ukazały się, niewidzialne z Zakopanego, abstrahowaliśmy już rzeczywiście od wszelkich poziomości.
Panowie Chałubińscy objaśniali nam nazwy szczytów, a ponieważ na horyzoncie malowały się już zarysy takich wierzchołków, jak Lodowy szczyt, uchodzący przed kilkudziesięciu laty za najwyższy w Tatrach, daléj Łomnica, który aż do roku 1872 uważano za najwyższą, Ganek na którym jeszcze stopa ludzka nie spoczęła i t. d. więc p. W. i ja cali zamieniliśmy się w oczy i uszy.
Objaśnianie to sprawiało mi przyjemność nietylko „an und für sich“ ale nadto dlatego, że przerwało muzykę Sabały, starego górala 70-letniego, pierwszorzędnéj gwiazdy muzycznéj w Zakopaném, którą zawsze dr. Chałubiński zabiéra na wycieczkę, jedynie gwoli muzyki. Sabała bowiem usadowiwszy się na przedniém siedzeniu, opiérając się plecami o p. Ludwika, rzempolił od ucha od chwili wyjazdu. Grał jakąś ulubioną góralską melodyą d-ra Chałubińskiego, która na mnie takie wrażenie sprawiała, jak gdyby mi kto uszy zgrzebłem pociérał, lub jak gdybym na własnéj grzesznéj skórze obsuwał się po ostréj skale. Wołałbym już, żeby nam przekładane nogi zupełnie się pogniotły i nie dały odróżnić od tortu przekładanego, aniżeli słuchać téj skrzypiącéj muzyki.
Profesor jednak lubował się nią bardzo i opowiadał, że Sabała jest ostatnim samorodnym muzykiem tatrzańskim, że po jego śmierci cały ten skarb melodyi zaginąłby, ale na szczęście przyjechał do Zakopanego warszawski skrzypek, p. Górski, którego uwagę zwrócił profesor na te melodye, a ten spisał znaczną ich część.
— Muzyka ta, dodał w końcu profesor, wydaje się panom zapewne dość nieprzyjemną, gdyż składa się z mnóstwa dyssonansów, ale upewniam was, że się do niéj przyzwyczaicie, a wtedy odkryjecie w niéj pewną oryginalną piękność.
Wiedząc, że profesor nic na wiatr nie mówi, nie protestowałem przeciwko temu. Nie przeszkodziło mi to jednak pomyśléć w duchu: „zanim słońce wejdzie rosa oczy wyje.“
Wśród przymusowéj abstrakcyi nożnéj i usznéj, przerywanéj tylko rozmowami o górach, dojechaliśmy do wsi, przy któréj wyczytałem napis

Wieś Murzasichle.

— Cóż to za nazwa, wśród kraju polskiego? zapytałem się.
Profesor objaśnił mnie, że tu była osada tatarska, z jeńców niegdyś jak się zdaje powstała, nazwana od dwóch gospodarzy Murzy i Sichły. Potomkowie ich naturalnie ani słowa po tatarsku nie rozumieją, lecz w rysach ich ma się jeszcze uwydatniać ślad dawnego pochodzenia. Żałowałem bardzo, że nie miałem sposobności osobiście go odnaléźć, gdyż mieszkańcy gdzieś daleko na polach pracowali.
Trudno mi było powstrzymać bieg kombinacyi wyobrażeń, która nagle połączyła w umyśle moim nazwę téj wsi z nazwą „Tatry“ z nazwiskiem jednego z przewodników tatrzańskich Tatarem. A może nawet, pomyślałem sobie, Sabała powstała z jakiegoś Sab-ałłah, Marduła z Mard-ułłah? Kto wié? Jednakże fizyognomie górali zakopiańskich nic mongolskiego w sobie nie mają.
Wiém jak śliskie są podobne analogie lingwistyczne, szczególniéj przez ludzi tak mało jak ja znających się na lingwistyce upatrywane. Jednakże często fałszywe hipotezy doprowadzają do prawdy, gdy kogo z kompetentnych zachęcą do badania.
Przejechaliśmy wreszcie wieś Bukowinę, a jeszcze droga nie dawała się we znaki.
— Czy to jest ta osławiona droga przez Bukowinę, zapytałem, o któréj tak źle piszą „Przewodniki?“
— Ta sama.
— Więc to widoczna przesada. Wszakże na niektórych ulicach m. Warszawy trzęsienie jest większe, choć się jeździ powozami na resorach; a cóż dopiéro mówić o szosie do Radomia. A przecięż droga przez Bukowinę jest tylko drogą poboczną i to w górach.
— Rzeczywiście.
— Ależ to wyborna droga — dodał nasz myśliwy.
— Ma się rozumiéć, zawołałem.
— Ale tylko wtedy, dodał prof. Chałubiński, kiedy się umié abstrahować od małych przeciwności życia. Szczególniéj za Głodówką jest kawałek dość nieprzyjemny. Ale w ogóle jest znośną. Tylko.... dla większéj ostrożności nie radziłbym jéj tak chwalić, bo można przechwalić....
— No cóż, w najgorszym razie, wywrócimy się, zauważył myśliwy.
— Ależ naturalnie!
Dr. Chałubiński uśmiechnął się tylko.
Dojechaliśmy do Głodówki.
Jestto wzgórze, z którego roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków Tatrzańskich. Wszystkie najwyższe szczyty, Łomnica, Lodowy, Gierlach, Ganek, Wysoka, Rysy, Krywań, Świnnica rozwinęły się wachlarzowato przed Głodówką, jakby środkiem koła. Nikt z podróżnych nie zaniedbuje wejść na wzgórze i nasycić swe oczy przecudnym widokiem.
P. Ludwik usunął się opodal, usiadł pod cieniem świérka i rysował kontury gór. Doktór zapoznawał nas z ich nazwami i stosunkami.
Wreszcie odezwał się — głód.
Niedarmo byliśmy na Głodówce. Zresztą 6 czy 7 godzin upłynęło od śniadania.
Poskoczyłem do furki, wyciągam z worka zapasy i częstuję niemi towarzyszy.
— Panie, na wycieczce myśli się tylko o sobie, rzekł profesor, który myślał o wszystkich i za wszystkich.
— Naturalnie, dorzucił p. W., i nie przyjmując mojéj manierki z arakiem napił się prawdziwéj węgierskiéj śliwowicy, którą miał z sobą.
Po wypiciu jéj zmienił się tak, jakby się napił witryolu.
— Ależ to coś okropnego! zawołał.
— Czy tęgie?
— Nietylko tęgie, — daj no pan co przekąsić — ale....
Mina p. W. najlepiéj mi opisała co to za ale.
— Nic dziwnego, zauważył doktór. Śliwowica tém jest lepszą, im gorszy ma smak; ale potrzeba do niéj węgierskiego podniebienia. Zaciekawiła mnie ta uwaga, więc poprosiłem o trochę śliwowicy.
Zapewne dobrą minę zrobiłem po wypiciu kilku kropel, bo czułem w ustach piekło ze wszystkiemi wonnościami zjełczałego masła i łojowéj świécy.
Po skosztowaniu tego przysmaku węgierskiego zrozumiałem już, że dla podniebienia potomków Attyli może być bardzo przyjemną papryka i arszenik.
— I pan będzie to pił? rzekłem do p. W. zamykającego starannie manierkę.
— A cóż robić, kiedy nie będzie nic innego, a przecięż niepodobna się obéjść bez wódki.
— Mam dużo araku a nie wiele piję, więc bez żadnego poświęcenia mogę się z panem podzielić.
— O nie, nie przyjmę, rzekł p. W., panu samemu będzie potrzeba. Nie, nie, na takich wycieczkach każdy ma zapasy dla siebie, a zresztą przecięż się przyzwyczaję.
— Tak jak ja do melodyi Sabały, dodałem w duchu, i przestałem nalegać, czego dotychczas żałuję, gdyż śliwowica ta jak czytelnicy zobaczą, wyszła na złe p. W. i nieprzyjemną stronę naszéj wycieczki stanowiła.
Po posiłku wsiedliśmy znowu na furkę. Naturalnie rozpoczęła się nowa manipulacya nóg, czyli raczéj pedipulacya, przyczém jednak wszyscy milczeliśmy, choć dość było powodów do: ach! i och!
Droga stała się strasznie wyboistą.
Jechaliśmy przez las z korzenia na korzeń, z dołu w dół. Wóz trzeszczał, przechylał się na wszystkie strony, ale byliśmy w jak najlepszym humorze i dowodziliśmy, że jeżeli to ma być najgorsza część drogi, to mylą się co mówią, iż droga przez Bukowinę jest nieznośną.
Profesor potakiwał, robiąc jednak pewne zastrzeżenia i uśmiechał się znacząco. Przyczynę tych uśmiechów zrozumieliśmy dopiéro w powrocie.
Dla mnie osobiście, ta część drogi była najznośniejszą, gdyż Sabała musiał przerwać grę na „gęśli,“ czyli po naszemu skrzypcach, różniących się tém co do postaci od naszych, że są ostro zakończone.
Przyjemność tę powiększyły jeszcze dziewczęta, które przybiegły ze świéżemi poziomkami w korowych garnuszkach. Nieopatrzni! kupiliśmy z 10 takich garnuszków, aby mieć w Roztoce poziomki z mlékiem i cukrem. Zapomnieliśmy o tém, że tę przyjemność trzeba okupić wielkiem poświęceniem, gdyż do Roztoki daleko, a poziomki trzeba koniecznie w ręku trzymać.
Niewygoda ztąd była nielada. Szczególniéj cierpiał p. Ludwik, któremu dziéwczyna nie chciała odprzedać glinianego garnuszka razem z poziomkami. Wziął je więc w papiér, w którym wkrótce zpowodu trzęsienia powstała marmolada i sok poziomkowy zaczął ściekać na nogi „przekładane.“ Dla tortu przekładanego możeby to było bardzo dobrém, dla nóg jednak mniéj w tém widzieliśmy korzyści, tém bardziéj, że prof. Ch. i W. mieli na sobie białe pantalony góralskie, dla których nie znajdowali dość słów pochwalnych.
Wreszcie papiér zaczął się rozdziérać. Dodaliśmy drugi. I ten jednak zagroził po niejakim czasie pęknięciem.
Byliśmy w prawdziwém niebezpieczeństwie.
Każdy zamyślił się głęboko nad środkami zaradczemi, aby uniknąć ostateczności — wyłączenia poziomek za nawias; ale tylko moje rozmyślanie (mówię to z dumą tak wielką jak ważność sprawy) doprowadziła do rezultatu praktycznego.
Przypomniałem sobie, że byłem niegdyś na prelekcyi pana Milicera o pergaminie roślinnym, że prelegent pokazywał ów pergamin i że dał mi na pamiątkę znaczną jego ilość, w postaci arkuszy, kiszek, torebek itd. Wyjeżdżając do Zakopanego wziąłem je z sobą, a teraz zabrałem kawałek pergaminu na wycieczkę, sądząc że może się przyda. Przypomniawszy sobie o tém, wyjąłem z tryumfującą miną kawał tego papiéru i obwinąłem rozlatujące się poziomki.
— A to co?
— Papiér pergaminowy, odrzekłem z udaną skromnością, ciesząc się w duchu z kolosalnego wrażenia jakie wywołałem.
— A zkądeś go pan tu wziął?
— Z prelekcyi Milicera.
Profesor uśmiechnął się w sposób dla mnie bardzo pochlebny.
— Ale czy on tylko soku nie przepuści?...
— To jest... właśnie.... na szczęście dla fabrykantów cukru, a na nieszczęście dla nas, dyffunduje płyny; no, ale to nic nie szkodzi, bo nie rozmaka i z tego powodu nie pęknie.
Czułem w téj chwili, że lepiéjby zrobił kolega Milicer, gdyby onego czasu mówił o papiérze woskowanym, lub w ogóle o materyach nieprzemakalnych.
— Milicer to bardzo zdolny prelegent, zacząłem, chcąc odwrócić uwagę od różowiejącego już od spodu papieru pergaminowego, ale w téj chwili zawołał p. Ludwik: kapie! i wśród nóg powstał straszny popłoch, powiększony jeszcze tém, że każdy z nas miał ręce obciążone poziomkami.
Zrobiliśmy miny takie jak wojsko, gdy wśród obozu ukazuje się nagle nieprzyjaciel.
Jeden tylko prof. Ch. nie stracił przytomności i zawołał: Mam sposób! To mówiąc i zaczął pociągiem pośpiesznym przeséłać poziomki do gardła, zrzekłszy się już śmietanki, czekającéj nas w Roztoce.
Naturalnie poszliśmy za jego przykładem, ale pomimo najszczerszych chęci i godnéj pochwały energii, nie mogliśmy ich uprzątnąć dość prędko, aby usunąć zupełnie niebezpieczeństwo grożące naszéj odzieży. Ucierpiały téż szczególniéj, jako białe, pantalony góralskie p. W., który je już z góry przeznaczył na dar dla Teatru Wielkiego w Warszawie, aby Jontek mógł prawdziwie po góralsku występować na scenie.
Przedstawienie więc Halki, co do kostyumu Jontka, musi pozostać jeszcze bez reformy.
Nie pozostawało nam nic innego jak zrobić bonne mine au mauvais jeu i jechać daléj w spokoju, pocieszając się tém, że gorzéj byłoby, gdybyśmy spadli z drogi przylepionéj do stoku góry, na pieńki i korki, niebardzo się do nas uśmiechające.
Zjeżdżaliśmy bez najmniejszego wrażenia po stroméj drodze, która niezatarte ślady w umysłach dam zostawia. Konstatowaliśmy tylko, że w nocy trudnoby było na niéj uniknąć kalectwa.
Wreszcie zajechaliśmy na tór tak kamienisty, że furka podskakiwała jak kijek, który dziecko przesuwa po parkanie. Boki boleć zaczęły, zeszliśmy więc z wózka i postanowiliśmy już pieszo dotrzéć do Roztoki. Uczyniliśmy to zresztą i ze względu na konie, które się wyprężały jak struny, aby toczyć koła po drodze utworzonéj z otoków wielkości zwykłych brukowców.
Szliśmy ciągle przez las, dość rzadki, lecz zawsze zasłaniający nam widok, który tu zresztą, jak na Tatry, jest dość pospolity. Nagle dał się słyszéć wystrzał. Nie wiedziałem co to znaczy, ale mnie dr. Chałubiński objaśnił, że górale nasi, którzy przyszli przez Waksmundzką, dojrzeli już nas i dają znak swéj obecności na miejscu.
Wkrótce téż dojrzałem szarzejącą się pomiędzy drzewami odzież górali, i w kilka chwil potém weszliśmy do Schroniska w Roztoce, które od imienia poety i geografa naszego zostało nazwane schroniskiem „Wincentego Pola“.





II.
Obiad w Roztoce. — Opis przewodników. — Las. — Polana i Szałas. — Szampan tatrzański. — Znowu las. — Klawisze. — Siklawa. — Rozpaczliwe położenie. — Alkohol wybawca. — Staw Czeski. — Koléba juchasów. — Obóz cygański. — Roskosze ogniska. — Browar. — Pijta wartko! — Znowu melodye Sabały. — Taniec juchasów. — Urok dzikości. — Zdziczenie turystów. — Przyczyny. — Watra. — Zaduma. — Nocleg w namiocie.

Ponieważ posiłek w Roztoce mógł tylko czynnych aktorów zajmować, a czytelników znudziłby bezwątpienia témbardziéj, że nic czuję w sobie dość poetycznego polotu do oddania zapału, z jakim się mu oddawaliśmy, więc oszczędzę czytelnikom jego opisu i zajmę się przedstawieniem osób, należących do naszéj wyprawy, o których jeszcze dotąd nie wspomniałem.
Każdy turysta tatrzański wychodzi, zwykle na wycieczkę z jednym, a rzadko z dwoma przewodnikami. Pan Chałubiński zaś potrzebuje ich dla siebie i dla syna najmniéj dziesięciu, i to nie dlatego, żeby nosił z sobą tyle pakunków, bo ostatecznie, udźwignęłoby je czterech lub pięciu górali, — licząc już w to dwóch ludzi do noszenia namiotu płóciennego, ale po prostu dlatego, że doktór lubi miéć w swym orszaku wszelkich specyalistów, jakich tylko można znaléść w Zakopaném. Ludzie należący do jego wycieczek stanowią niejako mały światek przenośny, któryby nawet na bezludnéj wyspie mógł sobie żyć dość wygodnie przy doskonałym podziale pracy.
Opiszę pokrótce każdego z nich. Z wielu należy się pierwszeństwo staremu Sabale, o którym już wspomniałem. Jestto starzec około 70-letni, trochę niedowidzący, a pomimo to doskonale wspinający się po skałach. Niegdyś był zawołanym strzelcem na kozice (Antilope rupicapra), dziś, nie mogąc strzelać i uganiać się za zwierzyną, umila sobie i kolegom życie muzyką.
Szymon Tatar, człowiek 50—60 letni, rzeźki, silny, młodzieńczy brunet o twarzy oryentalnéj, jest specyalnym przewodnikiem, najdoświadczeńszym ze wszystkich należących do orszaku. Nie leni się do roboty, ale gdy wróci do domu, to śpi 2 lub trzy dni z rzędu, nawet posiłku nie chcąc przyjmować.
Wojciech Roj (czy téż Ràj) należy, podobnie jak wszyscy pozostali, do młodszéj generacyi: Na przewodnika wykierował go dr. Chałubiński, zauważywszy w nim wielki spryt i oględność. Jest on nadzwyczaj troskliwy o turystów, którym towarzyszy, i z tego powodu zyskał powszechną dla siebie sympatyą. Specyalnością jego jest kuchnia.
Drugim kucharzem jest Wojciech Ślimak, brunet bardzo przystojny (warszawianki mówiły to głośno w Zakopaném), sympatyczny, z łagodną melancholią rozlaną na twarzy. Jest on przytém cerulikiem, który umié wybornie golić, stawiać bańki itd.
Roj i Ślimak należą także do pierwszorzędnych przewodników.
Szczepan Roj i Wojtek Giewont są specyalistami od noszenia i rozbijania namiotu. Ponieważ drążki namiotu stérczą, gdy są nim obładowani, z obu stron ich grzbietu, więc nazwano ich „skrzydlatymi.“ Nadto obydwaj umieją buty naprawiać, a ostatni jest drugim skrzypkiem towarzystwa i stałym akompaniatorem Sabały.
Jan Sabała młodszy jest krawcem. Szyje on Zakopianom i gościom odzież góralską.
Dwaj inni, należący do orszaku doktora, których nazwisk nie pomnę, przewodnik p. W. nazwiskiem Jarząbek, oraz mój, Jacek Rebel Król, grają w towarzystwie rolę baletników. Jacek celuje przysiadami a Jarząbek fantazyą i pomysłowością w tańcu. Nadto obadwaj najlepiéj umieją przyśpiewywać.
Najmłodszy ze wszystkich górali, Józek Roj, syn Wojciecha, chłopiec dwunastoletni, jest przybocznym adjutantem dra. Chałubińskiego. Nosi on za nim zielnik, oraz puszkę do zbiérania mchów. Jest tak sprytny, że raz przypatrzywszy się jednemu z licznych i bardzo delikatnemi cechami odróżniających się gatunków mchów, już go umié znaléść. Wielce w skutek tego jest pomocnym doktorowi, gdyż mając bystry wzrok, nie opuści ani jednego krzaczka mchu przy drodze, aby go nie obejrzał, lub w razie wątpliwości nie podał profesorowi.
Towarzystwo tedy nasze, oprócz lekarza, naturalistów i literata, składało się z muzyków, tancerzy, kucharzy, cerulika, namiotników, szewców, krawca, a zapewne i innych specyalistów, którzy jednak nie mieli sposobności okazać swe talenta na wycieczce.
W godzinę po przybyciu do schroniska w Roztoce, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy najprzód przez las ścieżką (po góralsku perć) dość wygodną, w znaczeniu tatrzańskiém, bo można było stąpać bez ciągłego baczenia na kamienie, po niéj rozrzucone. Doktor z Józkiem zbiérali mchy, p. W. szukał owadów, które uśmiercał w flaszce zawierającéj cyanek potasu, a p. Ludwik i ja przypatrywaliśmy się malowniczym grupom drzew i szczerniałym głazom, mchem obrosłym.
Po dwóch może godzinach wyszliśmy na jakąś polanę, na któréj zobaczyliśmy szałas pasterski. Bardzo on nas ucieszył, gdyż spodziéwaliśmy się dostać mléka.
— Czy panowie lubią szampana? zapytał prof. Chałubiński.
— I bardzo!
— A kwaśną żentycę?
— Żadnych serwatek nie lubię, odrzekłem.
— To się pan nie znasz na dobrych rzeczach. Jeśli jéj tu dostaniemy, to przekonasz się pan jaki to nektar.
Usiedliśmy dla odpoczynku na kamieniu, a uwędzony w dymie pastérz wyniósł nam mléko i kwaśną żentycę. P. W. i ja piliśmy mléko, pp. zaś Chałubińscy raczyli się żentycą. Wreszcie i my daliśmy się do niéj namówić. Rzeczywiście był to napój bardzo smaczny, podobny do kumysu, z sernikiem zbitym w kłębki. Piłem go z taką chciwością, jakiéj nigdy nie doznałem przy piciu najlepszych win. Następnie na zakąskę dał nam profesor po „talarku“. Są to kruche ciasteczka, wielkości dziesiątki miedzianéj, które pieką profesorowi w domu na każdą wycieczkę. I talarki te, co prawda pięknemi rączkami przyrządzane, połykałem z takiém łakomstwem, jak dziecko wyroby cukiernicze. Nie wiedziałem zkąd mi to się wzięło. Dopiéro późniéj zreflektowałem się, że ruch i powietrze uczyniły mnie tak łakomym.
Wkrótce ruszyliśmy daléj, rozmawiając o życiu pasterskiém i o delicyach napotykanych w szałasie. Unosiliśmy się szczególniéj nad kwaśną żentycą. Jednakże niezadługo musieliśmy przerwać rozmowę, albowiem Tatar prowadził nas przez las gęsty błotnisty, w którym korzenie, mech, kamienie i gałęzie składały się na to, aby pochód czynić jak najtrudniejszym. Przebrnęliśmy wreszcie ten las dziewiczy, nie wiém ile razy potknąwszy się lub zawadziwszy o gałęzie i doszliśmy do miejsca, od którego grunt zaczął się daleko stromiéj niż dotąd wznosić ku górze. Szliśmy z pół godziny po głazach silnie w ziemię stoku wmurowanych. Zapytałem się czy tak pewny punkt pod nogami prowadzi aż do samego Czeskiego stawu, do którego teraz bezpośrednio dążyliśmy.
— Niewiele gorszy, brzmiała odpowiedź.
Ponieważ ani p. W., ani ja nie znaliśmy wodospadu, czyli jak górale wodospad nazywają, siklawy z stawu Czeskiego, więc udaliśmy się na prawo, aby go zobaczyć w całéj długości. Towarzyszył nam jeden góral, reszta zaś towarzystwa udała się na lewo, drogą nic ciekawego nieprzedstawiającą, lecz lepszą.
Idąc ku siklawie, straciliśmy wkrótce pewny grunt pod nogami. Weszliśmy na głazy kańciaste, luźno na stoku góry leżące, chyboczące się niemal za każdém stąpnięciem.
— To są klawise — odezwał się góral.
Nazwa była bardzo odpowiednią, bo rzeczywiście głazy usuwały się tak z pod nóg, jak klawisze pod naciśnięciem palców.
Dotarliśmy wreszcie do punktu, z którego widać było z trzech stron zakrytą srébrną wstęgę wody. Dla tego widoku i dla odpoczynku po niezmiernie utrudzającéj drodze usiedliśmy na lepiéj trzymających się kamieniach i z kwadrans wpatrywaliśmy się wciąż w pęd srébrzystego płynu, rzucającego się ze skały na skałę, liżącego odwieczne granity i rozpylającego się w powietrzu.
Nasyciwszy się widokiem, postąpiłem daléj.
Droga stawała się coraz stromszą. Usiadłem znowu na kamieniu. Byłem osamotniony, p. W. bowiem przypatrywał się jeszcze z niższego punktu siklawie a przy nim góral pozostał.
Byłem bardzo zmęczony.
Po krótkim odpoczynku, widząc że niezadługo ściemniać się zacznie postanowiłem iść daléj, ale wstawszy poczułem, że mnie zupełnie siły opuściły.
Szliśmy już z 5 godzin bez odpoczynku.
Cel już był niedaleko.
— Przecięż tyle jeszcze ujdę, rzekłem sobie w duchu, i poszedłem naprzód. Lecz zaledwie kilkadziesiąt kroków ku górze zrobiłem, a już słaniać się począłem.
Jestem zawsze przygotowany na wszelkie ewentualności. Tembardziéj w górach.
Nie doznałem więc strachu, lecz po prostu nieprzyjemności.
Obawiałem się zemdlenia, a więc narażenia towarzystwa na fatygę i zły humor. P. W. bowiem i góral towarzyszący mu, którzy poniżéj mnie byli, musieliby się mną zająć.
Lecz po chwili nabrałem przekonania, że nie zemdleję. Czułem, że wola moja silnie trzyma cały organizm.
— Wyczerpał się tylko, pomyślałem, zapas sił, tak jak para z kotła lokomotywy. Lokomotywa zatrzymuje się, lecz może pójść daléj, gdy się węgla doda.
— A więc dodajmy węgla, błysnęła mi myśl, w któréj nie było nic dziwnego, albowiem często fizyologowie przyrównywają organizm człowieka do machiny parowéj.
Węgiel miałem przy sobie w postaci płynnéj — araku. Zwilżyłem sobie usta kilku kroplami.
Chciałem pochłonąć więcéj materyału palnego, ale nie mogłem tego uczynić, nie będąc przyzwyczajony do tak mocnego trunku; woda zaś była daleko.
Lecz i ta mała ilość wystarczyła. Wlała we mnie nowe siły. Regeneracya była zupełną. Spróbowałem pójść naprzód, szedłem tak, jak gdybym dopiéro zaczął wdrapywać się na górę.
Wątpić należało, aby tak mała ilość araku działała w tym razie tak samo, jak węgiel w machinie. Widocznie tylko nerwom potrzeba było bodźca: w mięśniach był jeszcze zapas sił.
Widząc, że p. W. już jest niedaleko zatrzymałem się, aby pójść razem. Postanowiłem nie opowiadać mu swego przypadku; wstydziłem się méj słabości. Gdy się przybliżył, ruszyłem daléj.
— Ależ pan chodzisz znakomicie! rzekł do mnie p. W. — ja zaś ledwie co nie ustanę. Odpoczywałem tam niżéj, lecz wcale mi to sił nie przywróciło.
Uśmiechnąłem się. Więc nie tyle mój organizm był winien, ile droga, pomyślałem.
— Muszę znowu usiąść, rzekł p. W.
— Napij się pan tylko kilka kropel araku, rzekłem, a siły z pewnością powrócą. Jestto zapewne tylko nerwowe osłabienie, dodałem nauczony doświadczeniem, potrzeba więc dać nerwom bodźca.
P. W. nachylił do ust manierkę... z śliwowicą.
Nikczemny trunek, rzekł, ale jednak alkohol.
Po chwili ruszyliśmy z miejsca, za pół godziny może, byliśmy na tarasie górskim, okolonym amfiteatralnie nagiemi szczytami, na którym jezioro Czeskie rozlewa swe czarne wody.
Trzeba było obejść bokiem stawu, aby się dostać do miejsca, gdzie była reszta towarzystwa.
Siedzieli oni na urwisku, z którego było widać wodospad z góry.
Kładliśmy się po kolei na piersiach w miejscu skąd widok był najlepszy. Nachyliwszy głowę ku przepaści, gdyż występ skały zasłaniał wodospad, widzieliśmy w wielkim formacie ów srébrzysty słup wody, który się rozpryskiwał na drobne kropelki, a który z dołu niewielką wstęgą się wydawał.
Patrzyłbym tak bardzo długo, gdyby można było dłużéj utrzymać głowę w téj nienaturalnéj pozycyi. Piękność rywalizowała z potęgą, aby nęcić ku sobie wzrok wędrowca. Zresztą zmrok zaczął zapadać i profesor dał znak do ruszenia z miejsca.
Trzeba było obrać dogodne miejsce do rozłożenia obozu.
Szliśmy jeszcze z kwadrans po tarasie, usianym wielkiemi zwałami skał, pomiędzy któremi rosła trawa i kosodrzewina. Szczekanie dużych białych psów dowodziło, że taras ten nie jest bezludnym. Jakoż wkrótce przybiegli pastuchy, którzy zapał psów ochłodzili i ujrzeliśmy centrum téj czasowéj kolonii pasterskiéj, ognisko pod skałą, która jednym swym, ściętym ukośnie bokiem, jakby dach nad niém tworzyła.
Była to koléba, schronienie bacy i starszego juchasa[2].
Obaj oni dokładali kosodrzewiny do ledwo tlejącego się ognia. Zabiérali się do snu. Z dwóch stron ogniska, pod poczerniałym od dymu dachem kamiennym było dość miejsca dla obydwóch. Ogień pali się przez całą noc, skała od wiatru zasłania, więc śpią na gołéj ziemi, lepiéj jak wielcy mocarze świata. Niebardzo widać boją się zimna, bo choć chłód jest dotkliwy, w téj arcy wilgotnéj okolicy, okolonéj śniegami; jednakże, oprócz krótkiéj koszuli i spodni nic na sobie nie mają.
Koszula jest czarna, jak węgiel. Wygotowują ją przed udaniem się na letnie koczowisko w baranim łoju, aby starczyła na całe lato. Sięga ona tylko do pasa i jest u dołu zupełnie wolno zwieszoną, tak że za każdém przegięciem się, za każdém podniesieniem ramienia, widać ciało juchasa, współzawodniczące o czarność z koszulą.
— Ach! jakbym chętnie przespał się w ich kolébie, rzekłem do towarzyszącego mi górala. Nadzwyczajna, do maksimum doprowadzona prostota i dzikość ich życia stanowiły dla mnie silny magnes. Chciałem się własnemi oczyma przypatrzéć jednemu z epizodów tego życia.
— A jabym tam nie chciał spać, rzekł góral z uśmiechem.
— No, nic dziwnego, dla was w tém nic nowego, a dla mnie bardzo ciekawe.
— Nie dla tego. I oniby (tj. ja — górale mówią w trzeciéj osobie) zaraz stamtąd uciekli.
— A to dla czego?
— A bo hań tyla robaków co haw owiec.
Poetyczność koléby wydała mi się w téj chwili mniejszą, a choć dzikość na tém wiele zyskała, jednakże zaprzestałem już myśléć o przenocowaniu w kolébie.
Poszliśmy daléj.
Nocleg w tém dzikiém miejscu wcale mi się nie uśmiechał, gdyż woda prawie wytryskiwała z pod nóg, z trawy przerywającéj jednostajność głazów. Wreszcie znaleziono miejsce cokolwiek wyższe, gdzie wilgoć była mniejszą.
Górale zaczęli ścinać kosodrzewinę i rozpalali ognisko. Usiedliśmy, a raczéj rozłożyliśmy się obok niego, oparci plecami o maleńki garb ziemi. Choć mieliśmy na sobie serdaki, jednakże okazała się konieczność owinięcia się w pledy, bo zimno było nie dozniesienia.
Wkrótce ogień buchnął wysoko, oblewając całą grupę czerwoném światłem.
Roskoszowałem się tym ogniem niedouwierzenia. Dym, który często wiatr na nas nawiéwał, choć mi oczy szczypał, jednakże czynił tylko roskosz, jaką miałem z światła i ciepła więcéj „piquante.“ Nawet iskry padające na pled niebardzo mnie obchodziły. „Gdyby się bardzo zaczął palić, pomyślałem, to mnie górale ostrzegą“ i utkwiwszy oczy w fantastyczne wężyki płomienia, leżałem nieruchomy, oderwawszy się od całego świata cywilizowanego, od całéj swojéj przeszłości, i byłem w téj chwili tylko najprostszém dzieckiem natury, które roskoszuje się ciepłem, barwami i wężykowemi ruchami sutego, bogatego ogniska.
Kiedy niekiedy tylko spoglądałem na dekoracye, które nas otaczały. Z początku widać było szare skały i bielejące na nich śniegi, późniéj, gdy już nawet z wierzchołków otaczających nas w półkole blaski dnia spełzły, widziałem tylko ciemne kontury gór na jaśniejszém cokolwiek tle nieba.
Spoglądałem także czasami na twarze górali. Roj gotował wodę na herbatę, Ślimak wydobywał zapasy z torby, a inni siedzieli naokoło ogniska; oparłszy się na kolanach i paląc krótkie fajeczki, spoglądali jak ja w ogień, lub téż posilali się tém, co w sakwach z sobą przynieśli.
O kilka kroków ztamtąd szarzał namiot płócienny, w którym dwaj górale słali nam wspólne łoże na miękkiéj kosodrzewinie.
Istny obóz cygański! Tylko dr. Chałubiński stanowił w nim dyssonans. Usiadł na boku i porządkował mchy zebrane w ciągu dnia.
Silny wiatr odchylał na bok płomień i za ogniskiem zobaczyłem starego Sabałę, który wlókł za sobą ogromną gałęź kosodrzewiny. Nie spoczął on aż do téj chwili i możeby jeszcze poszedł ścinać drzewo na ogień, co jest jego najulubieńszém zajęciem, gdyby mu wprost doktór nie nakazał, aby odpoczął.
— Jeśli jeszcze kosówki potrzeba, rzekł, to młodsi po nią pójdą; a wy mój Sabało odpocznijcie tu; a najprzód napijcie się, dodał, wódki.
Sabała machnął ręką, jakby chciał powiedziéć, że wcale zmęczony nie jest i że jeżeli usiądzie, to tylko dla uczynienia zadość profesorowi. Wódki napił się chętnie i usiadłszy zaraz zaczął swoję „gęśl“ stroić.
Tymczasem woda zagotowała się i Roj ze Ślimakiem zaczęli nam podawać herbatę. Piliśmy jednę szklankę po drugiéj, z taką pożądliwością, jakiéj już dawno nie pamiętam. Zrozumiałem w téj chwili dla czego dr. Chałubiński radzi brać na wycieczki „nieskończenie wielkie“ ilości herbaty i cukru. Wypiliśmy po kilka szklanek, a gdyby jeszcze starczyło, to bez wątpienia jeszczebyśmy pili, ale na nieszczęście „browar“ nie był nieskończenie wielkim.
„Browarem“ nazywają górale używany przez doktora kociołek z blachy żelaznéj, który się okazał najwygodniejszym na wycieczkach. Do samowara potrzeba węgle z sobą nosić, kociołek zaś można ogrzewać na ognisku kosodrzewiny. Stawia go się wprost na drzewie, albo węglach albo zawiesza się uchem na drążku wbitym, ukośnie w ziemię i opartym na kamieniu.
Ponieważ browar jest naczyniem uniwersalném i służy kolejno do gotowania następnych dań, więc należy go prędko opróżnić i dlatego téż nie wolno pić herbaty powoli. Roj, podając każdą szklankę, wołał tonem stanowczym, niedozwalającym na żadne tłómaczenia:
— Pijta wartko!
Piliśmy więc wartko, tak żeśmy aż usta sobie parzyli.
Ponieważ profesor bardzo mało jada na wycieczkach (mięsa wcale nie) i tylko napojów chętnie używa, więc Roj najwięcéj go częstuje herbatą.
— Pijta wartko, rzecze, podając mu czwartą, czy piątą szklankę.
— Dosyć będzie, już nie mogę, pomyśl lepiéj o sobie Wojtku.
— Już ja myślę, ale wy się napijta, bo małośta pili.
Profesor bierze szklankę do ręki, a Roj stoi nad nim i woła.
— A pijta wartko!
Nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu.
— No już dosyć będzie, rzekł profesor, oddając szklankę. Już teraz na pewno więcéj pić nie będę. Ale ty się napij Wojtku.
Roj wlał pozostałą herbatę w szklanki i poczęstowawszy starszych górali sam zaczął pić.
— A pij wartko, Wojtku, zawołał nagle profesor.
— Wartko! zawołaliśmy wszyscy, chcąc się zemścić na Wojtku i śmieliśmy się prawdziwie homerycznym śmiechem. Wojtek nie przestraszył się tém, wartko wypił i zabrał się do mięszania bigosu, który się w jednym z „browarów“ przygrzewał; w drugim zaś gotował się ryż z mlékiem.
Jedliśmy wkrótce te potrawy z nadzwyczajnym jak się spodziewać należało apetytem. Zdawało mi się, że Roj jest najlepszym kucharzem w świecie, że gdybym był królem, to na stole moim nicby innego nie postało, oprócz bigosu i ryżu z mlékiem.
Miały bowiem te potrawy smak tak przedziwny, że nie mogłem w pamięci znaléść nic takiego, coby się z niemi dało porównać. Musiałem po porównanie sięgnąć aż do czasów dzieciństwa mego. Wtedy smakowały mi tak ulubione potrawy, gdym zgłodzony ze szkoły przychodził.
Tylko p. W. nie jadł ich wcale. Śliwowica owa tak silnie nań oddziałała, że stracił zupełnie apetyt. Nie narzekał jednak, nie chcąc nam psuć humoru. Sądził, że niedyspozycya będzie chwilową, że ją przemoże siłą swéj woli. Pomimo to spostrzegliśmy, że jakoś nie ma się dobrze, i skutkiem tego śliwowica dostała się góralom, a p. W. w zamian otrzymał sodę, któréj niestety zbyt mało zabraliśmy z sobą. Po lekarstwie uczuł się zdrowszym, tak, że nam zaręczył, iż ma się zupełnie dobrze. Wątpiłem o tém, bom poznał, choć w małéj mierze, smak i działanie owéj śliwowicy. Następny dzień okazał, iż podejrzenie moje nie było bez podstawy.
Sabała zaczął grać po śliwowicy z większym jeszcze zapałem niż na furce. Gdym usłyszał pierwsze dźwięki owinąłem głowę w pled i zatkałem uszy palcami. Pomimo to dźwięki dochodziły do mojego słuchu; ale nie wydawały mi się już tak przykremi jak rano. Odsłoniłem więc otwory uszu. O cudo! melodya wydała mi się znośną. Ten utwór, pomyślałem sobie, jest jeszcze jaki taki — nawet... doprawdy — dodałem ostrożnie, nieco przyjemny, ale broń Boże, żeby zagrał ulubioną melodyą profesora Chałubińskiego. Ledwie myśl ta w mojéj głowie powstała, a już profesor zawołał:
— Mój Sabało, zagraj no tamto, już wiész....
Uszanowanie dla osoby przywódcy wyprawy nie dozwoliło mi prosić go o oszczędzanie moich nerwów. Postanowiłem mężnie wytrzymać tę napaść dyssonansów na moje błony bębenkowe.
Lecz — o cudo powtórne! — nawet — ulubiona melodya doktora wpadała dość mile w moje uszy.
— Czy to śliwowica tak podziałała na ręce Sabały, pomyślałem, czy otoczenie.
Na tym punkcie popełniłem omyłkę. Zmiana była nie w muzyce, lecz w moich uszach, w całéj raczéj mojéj istocie.
Odpoczynek na kamieniach wśród kosodrzewiny, dekoracya nagich gór, ognisko wśród dzikiéj ciemności, rozwiéwane przez wiatr to w tę, to w owę stronę, iskry sypiące się deszczem na ludzi i kamienie, twarze koczujących błyskami przerywanemi oświetlane, oto tło z którém muzyka Sabały była w najzupełniejszéj harmonii. Potrzebną ona nawet była do całości obrazu, a kto wié, czy mazurek Szopena, lub sonata Beethovena nie wydawałaby się fałszywą nutą w téj ogólnéj harmonii dzikości.
Przyzwyczaiłem się tedy do melodyi Sabały, znalazłem w niéj nawet pewien urok, choć nie mogłem tego pierwotnie przypuścić.
Im dłużéj grał, tém chętniéj go słuchałem, a gdy niektórzy z górali tańczyć zaczęli, spostrzegłem, że jeszcze tego szczegółu brakowało, aby obraz był skończonym.
Góralowi niewiele miejsca do tańca potrzeba. Trzy kroki wzdłuż i wszerz — to dla jego choreograficznych popisów dostateczna arena. Taniec ich powstał w szałasie, gdzie bywa natłok ludzi i bydła i gdzie zaledwie pozostaje kilka stóp kwadratowych miejsca na tany. Tańczy się więc z wielką oszczędnością miejsca, prawie na jednym punkcie. Jest to coś nadzwyczaj monotonnego, pierwotnego, na co jednak godzinami patrzéć można, gdy się jest w górach, przy ognisku.
Gra Sabały zwabiła juchasów z owéj szczerniałéj pod skałą koléby.
Z początku stali zdaleka, niedość śmiali, aby się zbliżyć do ogniska, a témbardziéj rozpocząć tany, choć się im oczy do tańca śmiały. Byli to młodzi juchasi.
— Potańcz że który! zawołał jeden z przewodników.
Dwóch czy trzech chłopców rzuciło się na równiejsze miejsce przed ogniskiem i zajęło miejsce zmęczonego tancerza, lecz ponieważ niedość wprawnie tańczyli, powiedziano im, że mogą się niefatygować.
Staliśmy się wybrednymi — nie każdy tancerz mógł nas zadowolnić.
Pogrążyłem się w zadumie filozoficznéj, usiłując sobie wytłómaczyć, dla czego to wszystko, czego w téj chwili doświadczam, ma dla mnie czar niesłychany, dla czego zostałem pochłonięty przez dzikość i nie mogę zachować tego ja odrębnego, jakąś przepaścią otoczonego, wyodrębnionego, które czuję na każdym kroku wtedy, kiedy jestem w towarzystwie nie tych osób, z któremi tak się zrosłem, że prawie całość z niemi stanowię. Przebiegłem w myśli długie wieki, które dzielą człowieka cywilizowanego od piérwotnego i zadałem sobie pytanie, jak można było taki skok wstecz uczynić w jednéj niemal chwili? Czém się różnię od tych górali? Kamień pod głową nie dokucza mi, ognisko sprawia mi roskosz, muzyka i taniec w pierwotnéj postaci są dla mnie pełne poezyi, rzucam się na najprostsze pokarmy, jak dziécię na łakotki... Czém się więc różnię od owych prostych, niemal dzikich ludzi, i dla czego taki urok widzę w ich życiu?
Odezwanie się prastarego nałogu, — dziedziczność! — taką sobie dałem odpowiedź.
Bez wątpienia okrés dzikiego życia ludzkości był bez porównania dłuższy od okresu kultury, zaczynającego się choćby od téj chwili, kiedy człowiek osiadł i ziemię zaczął uprawiać. We krwi więc naszéj dłużéj mieszkał popęd do życia dzikiego niż do cywilizowanego, a powiédzmy prawdę filistrowskiego, bo je filisterya grubo obwinęła w swoje szlafmyce i pierzyny. Powiedziałbym, że niejako w nerwach naszych śpi nieświadoma pamięć owych piérwotnych czasów, która się budzi wtedy, gdy wstąpimy w warunki życia piérwotnych ludzi. Wpadamy wtedy w zadumę, zdaje się nam jakobyśmy już kiedyś wszystko to widzieli, wszystkiego tego doświadczali; zdaje się nam, żeśmy już to kiedyś przechodzili i natężamy pamięć, usiłując dociec, kiedy to miało miejsce? Pomimo jednak wszelkich usiłowań nie możemy dokładnie sobie powiedziéć, w jakim czasie wrażenia i obrazy podobne postały w naszym umyśle. Wiémy tylko, że były. Czy takie same? Nie. Tylko podobne. Kiedy? Bezwątpienia w dzieciństwie.... Lecz jeżeli tu mamy na myśli dzieciństwo indywidualne, to się mylimy; pochodzą one chyba z czasów dzieciństwa wszechorganizmu, do którego należymy, z młodzieńczych wieków ludzkości.
Jest to może zbyt śmiała hipoteza. Nie dowiodę jéj pozytywnie co prawda, ale nie wątpię wcale, że istnieje ścisła łączność duchowa pomiędzy nami a zamierzchłą, dziką przeszłością, tak ciągła, nierozerwana a silna, jak nasza łączność cielesna z koczującymi przodkami. Sądzę, że jednym z dowodów, popierających to przypuszczenie, są marzenia dziecka o obrazach, których nigdy nie widziało, o których nie słyszało, a o których przypomina sobie człowiek dojrzały, gdy się błąka po lasach i górach...
Cóżby wreszcie dziwnego było w tém, że po umyśle człowieka majaczą się mgliste obrazy dalekiéj przeszłości, jeśli jest rzeczą dowiedzioną, że instynkt jest dziedzicznym, że popędy odzywają się w odległych pokoleniach, że istnieje pewien charakter ras, a nawet rodzin. I owszém, według mnie byłoby dziwném, żeby się działo inaczéj.
Hipoteza ta powstała już dawno w mojéj głowie, z innego zupełnie powodu. Zamknąłem ją w mojém archiwum umysłowém, aby drzémała w towarzystwie innych, dopóki pozytywnych nie nabędzie podpór. Lecz dotąd także nic sprzecznego z nią nie znalazłem; na poparcie zaś jéj przytoczyć mogę zdania dwóch mężów, umiejących czytać księgę natury. „Próbowałem poniekąd, powiada Tyndall w swém dziele „w Alpach,“ zbadać początek zajęcia, które we mnie wzbudza piękna przyroda. Nie mogę go przypisać wyłącznie tylko pierwszym moim wrażeniom; albowiem już dzieckiem kochałem naturę, więc muszę sięgnąć aż do czasu przed mojém własném urodzeniem. Zapomniane stosunki do dawno minionéj przeszłości są zapewne najpotężniejszemi pierwiastkami w naszych uczuciach“. Pan Herbert Spencer pisał z głęboką przenikliwością o wzrastaniu z wiekiem naszéj miłości ku obrazom natury. Ale do stosunków pojedynczego człowieka, dodaje on „pewne głębiéj leżące, teraz tylko przeczuwane (śnione) zjednoczenia stanów, które się w rodzie naszym wytworzyły w owych barbarzyńskich czasach, gdy znajdywał przyjemność w działalności pośród gór, lasów i wód.“ Zdaje mi się, że ci dwaj uczeni, mówią tu o tém samém, do czego niezależnie od nich doszedłem przed kilku laty, gdym się zastanawiał nad początkiem pewnych bezświadomych, jakby bezprzyczynowych zjawisk psychologicznych.
Bieg mojéj myśli przerwał p. W., który widocznie podobnym oddawał się marzeniom. Umysł jednakże jego zatrzymał się na innéj stacyi w téj chwili.
— Nie dziwi mię teraz, rzekł, że cyganie nie chcą osiąść w miastach i wsiach. Po cóż mają się pozbyć wolności, po co zaprządz do pracy, kiedy w dzikości tak dobrze? Niewiele mają, ale za to bicz potrzeb i obowiązków nie chłoszcze ich. Czyż nie szczęśliwszy taki półnagi baca od zamożnego mieszczanina? Nie ma odzieży, pościeli, śpi na gołéj ziemi wśród wiatrów, ale mu wygód nie potrzeba, bo i z tém mu dobrze. Żelazne jego ciało czuje w wypoczynku na wilgotnym i twardym głazie więcéj roskoszy niż my na puchach i włosiach. Stosunkowo do potrzeb swojego ciała i umysłu, ma on w tém pustkowiu więcéj wygód niż my, ciągle czegoś nowego pragnący, ciągle stroskani.
— Słuszna uwaga, rzekłem. I gdyby ten baca został przeniesiony do wygód miejskiego życia, gdyby jego ciało zmiękczyły nasze obyczaje, gdyby jego nerwami owładnęła gorączka cywilizacyjnego życia, gdyby troska o przyszłość zajrzała do jego dzikiéj duszy, gdyby w nią wpadły ziarna walk i zwątpień, to z pewnością przeklinałby tę chwilę, kiedy swą zaczerniałą kolébę nadzianą wiatrami opuścił, żałowałby czasu, kiedy sypiał na kamieniu lub w błocie, kiedy się żywił samą serwatką i uciekłby na pustkowie, lub wpadł w spleen i stałby się może samobójcą....
Zamilkliśmy na chwilę, ale myśl ta nie opuszczała mnie. Patrzyłem wciąż na zasmolonych juchasów, na ich twarze spokojne i naiwne.
— Gdzie wy sypiacie, zapytałem, czy w kolébie?
— O nie, hań sypia ino baca i starszy juhas.
— A wy gdzie?
— Przy owcach.
— A macie kolébę?
— Nie.
— Więc tak, pod gołém niebem?
— Co oni mówią — zapytał się juchas jednego z przewodników.
Przewodnik wytłómaczył mu tatrzańskim dyalektem moje pytanie. Zdziwiło mnie bardzo, że tych prostych słów nie rozumiał. Kiwnął głową potakująco.
— A nie zimno wam.
— My śpiemy przy watrze?
Tu znów ja nie wiedziałem co juchas mówi.
— Co to jest watra? zapytałem.
Przewodnicy wskazali na ognisko, a dr. Chałubiński rzekł.
— Watra czyli ognisko, jest to czysty, niezmieniony wyraz sanskrycki, który się dotąd w mowie ludu polskiego w górach zachował.
Wyraz sanskrycki, w pierwotnéj swéj czystości, o tysiąc mil od miejsca swego powstania, o tysiące lat od chwili, gdy wyszedł ku zachodowi z swéj kolébki! Fakt to był dla mnie zupełnie niespodziany i nic dziwnego, że przeniósł mnie znowu w czasy, kiedy rodziły się plemiona europejskie.
Znowu dumałem....
Tymczasem milcząca przez czas niejaki gęśl Sabały znowu zabrzmiała, a baca, który po przyniesieniu mléka stał nieruchomy przy naszéj watrze, puścił się w tany.
Był to mistrz w swoim rodzaju. Żaden z naszych przewodników nie dorównałby mu w pląsach. Nie było to już jednostajne dreptanie, była to sztuka i fantazya. Widzieliśmy nowe ruchy, wykonane zręcznie, lekko, harmonijnie a przytém z werwą, która nie tylko górali, ale nas wszystkich excytowała, i gdybyśmy umieli tańczyć przy téj muzyce, to bez wątpienia widok ten pociągnąłby nas do towarzyszenia bacy.
— Ach jakież to śmieszne, powiedziałem sobie, gdym taką chęć do tańca uczuł, jakież oryginalne!
Skończyło się jednak naturalnie na przyglądaniu się. Patrzyłem długo, a zaduma moja zaczęła coraz bardziéj przybiérać charakter marzenia. Wyobraźnia zaczęła mi przedstawiać bujne obrazy fantastyczne. Widziałem grupę pierwotnych aryjczyków, która oderwawszy się od pnia głównego dążyła na północ-zachód. Widziałem ją przy watrze pląsającą, a w dzikim i poetycznym tańcu przyjmowały téż udział gibkie dziewice. Marzenie stawało się coraz zawikłańsze i byłoby się może snem twardym skończyło, gdyby doktór Chałubiński, który już leżał w namiocie nie zawołał.
— Panowie, czas do koléby!
Owinąwszy się w pledy, kołdry, palta, włożywszy, na nogi ciepłe pantofle lub buty sukienne, zaczęliśmy się wślizgiwać do namiotu na posłanie, zrobione przez górali z gałęzi kosodrzewiny.
Namiot p. Chałubińskiego jest oryginalnym namiotem oficera francuskiego, sprowadzonym umyślnie do wycieczek tatrzańskich. Dwie osoby mogą w nim spać bardzo wygodnie, trzy nieźle się jeszcze pomieszczą, lecz dla cztérech mało jest miejsca. Nas zaś było cztérech. Leżeliśmy więc przy sobie w ścisłym szeregu, tak jak np. cygara w pudełku, z tą tylko różnicą, że skrajne cygara mają nad sobą deseczkę w takiéj saméj wysokości jak środkowe, zaś prof. Chałubiński i ja, którzyśmy na brzegach leżeli, mieliśmy po nad sobą płótno stropu w wysokości kilku cali z jednego, a kilkunastu z drugiego boku. Gdy więc wiatr zawiał, — a wiał w nocy silny wicher, płótno drgało i uderzało o moje policzki, tak żem się po dwugodzinnym co najwyżéj, twardym śnie obudził i już więcéj zasnąć nie mogłem. Widocznie tego samego doświadczył losu profesor, ale się nań nie skarżył, gdyż się na nic podczas wycieczki nie skarży. Abstrahuje od wszystkiego. Leżałem ze dwie czy trzy godziny, myśląc że zasnę, ale napróżno. Płótno nie dawało mi spokoju, a ciągłe leżenie w grubéj warstwie powijaków, jako pozbawiające wolności ruchów, tak mi się sprzykrzyło, żem postanowił wyjść a raczéj wyśliznąć się z namiotu. Chciałem się położyć przy gasnącém ognisku, myśląc że zasnę. Lecz górale wyprowadzili mnie z illuzyi, opowiedziawszy, że sami spać nie mogli z powodu zimna. Wiatr bowiem zwracał ogień w coraz to inną stronę i budził nietylko tych, od których go odwiéwał, ale i tych, na których go kierował, ziębiąc pierwszych a parząc ostatnich. Przekonałem się wkrótce, że o spaniu w tak przejmującym chłodzie ani mowy być nie może i bardzo byłem zadowolniony, gdym zobaczył wysuwającego się z namiotu profesora, który nas zawiadomił, że wkrótce ruszymy w drogę.
— Czyż ja podołam tym trudom, po śnie dwugodzinnym? Myśl ta wielce mnie zakłopotała. Ale ponieważ nie było dwóch alternatyw do wyboru, więc myśléć o tém przestałem i pobiegłem za towarzyszami wyprawy, którzy po bohatérsku, zdjąwszy z siebie w takiém zimnie palta i serdaki, myli się w potoku. Poskoczyliśmy potém bardzo raźnie na śniadanie, składające się z herbaty i chléba z masłem.
— Cóż pan profesor sądzi o pogodzie, zapytałem dr. Ch.
Poznałem po minie, że jakoś nie bardzo dowierza jéj stałości.
— Spodziewam się, że dziś jeszcze będzie dészcz padał, ale nieprędko; może mu się jeszcze wymkniemy.
Spojrzałem dookoła. Niewielką część sklepienia niebieskiego można było widziéć. Byliśmy jakby w kadzi, z któréj kilka klepek odpadło. Widziałem tylko nad sobą pogodne niebo i lekko zaróżowione od wschodzącego słońca wierzchołki gór.
Dochodziła już piąta, puściliśmy się więc w dalszą drogę.





III.
Na Wagę! — Miłe wspomnienie niebezpiecznéj chwili. — Staw przy dobréj woli zielony. — Śniég. — Lux a non lucendo. — Głazy ruchome. — Śmiało ale ostrożnie! — Na Wadze. — Odpoczynek. — Charakterystyka wnętrza Tatr. — Na Rysy! — Bodziec poezyi. — Widok z Rysów. — Obawa o d-ra Chałubińskiego.

— Dokąd teraz idziemy? zapytałem p. Ludwika, który już tę drogę odbywał.
— Najprzód do Zielonego stawu, tu zaraz na pierwszym tarasie znajdującego się, a następnie na Wagę.
— Cóż to jest Waga? Szczyt?
— Nie, tylko przełęcz. Miłe mam wspomnienie, dodał p. Ludwik, z przeszłorocznéj wycieczki na Wagę.
— Ciekawym usłyszéć.
— Byliśmy już prawie u celu, gdy jeden z towarzyszy, idąc nieostróżnie strącił ogromny głaz w miejscu takiém, że, nawet mając dość czasu do usunięcia się, nie moglibyśmy się usunąć. Włosy nam się zjeżyły na głowie, głosy przerażenia wyrwały się z wielu ust, ale na szczęście kamień przeleciał obok, drasnąwszy tylko co najwyżéj jednego czy dwóch ludzi mniejszemi odłamkami, na które się rozprysnął.
— Będziemy zapewne tamtędy przechodzili?
— Naturalnie.
— I może nam się to samo wydarzyć?
— Dla czegoby nie. — Ale, to był przypadek, skutek nieostróżności; jeśli tylko będziemy ścisłym szeregiem postępowali to nic złego stać się nie może — dodał, sądząc, że mnie to „miłe“ wspomnienie zastraszy.
— Nie lękaj się pan, rzekłem, o moję odwagę. Według mnie, każdy człowiek powinien być zawsze na wszystko przygotowany, — cóż dopiéro w górach! Jeśli tam ludzie chodzą, więc przejście jest możliwe, a ponieważ nie sądzę, żebym należał do niezręcznych turystów, więc nie myślę o możliwém niebezpieczeństwie.
Szliśmy po dużych kamieniach, po których stąpać należy nie tylko nogami ale i okiem. Idąc bez uwagi bardzo łatwo się potknąć. Przerwałem więc rozmowę i pomyślałem sobie w duchu, że więcéj się lękam braku sił po nocy nieprzespanéj, aniżeli przejść niebezpiecznych, gdzie nietyle potrzeba siły, ile ostróżności i zręczności.
Wkrótce dotarliśmy do stawu zielonego, który jest tak samo ciemnogranatowym, jak wszelkie niemal stawy w Tatrach. Przy znacznéj jednak dozie dobréj woli, spostrzegłem, że jest on przy brzegach zielonawy.
Stamtąd, znowu idąc po stoczonych z boków gór kamieniach, dość spadzistą drogę tworzących, doszliśmy wkrótce do śniegu; w wielu bowiem miejscach w Tatrach, ocienionych, lub na północ albo téż północ-wschód zwróconych, śniég utrzymuje się przez całe lato. Płat na który wstąpiliśmy nie był śniegiem zlodowaciałym, tak jak się to zwykle w Tatrach zdarza, lecz nieco na powierzchni stopniałym, ustępował więc cokolwiek pod naciskiem stóp.
Szliśmy jedną nogą po kamieniach, a drugą po śliskim śniegu, niechcąc na téj niepewnéj podstawie obu nóg opiérać. Niezadługo jednak musieliśmy się na to zdecydować. Stawialiśmy więc stopy w ślady, wyciśnięte przez osoby idące przed nami.
Nietyle mi dokuczała pochyłość tego płatu oraz jego śliskość, ile wilgotność. Buty moje zaczęły przepuszczać wodę.
— Czemużeś pan nie kazał łojem butów wysmarować, zapytał p. Ludwik. Poznałem w téj chwili o ile wyższą była prosta świéca łojowa nad stearynową i żałowałem szczerze a mocno, żem się przed wycieczką nie przyznał profesorowi do braku łojówki.
Po półgodzinném co najmniéj chodzeniu po spadzistym śniegu zwróciliśmy się na prawo i znowu na głazy weszliśmy. Droga była dla mnie przyjemniejszą, bo suchszą, ale coraz stawała się trudniejszą. Przybyliśmy wreszcie do występu skały, gdzie już rąk użyć trzeba było. Wdzieraliśmy się po nim dość długo, po największéj części na czworakach, gdyż skała była tak gładką, że trudno było nieraz znaléść punkt oparcia dla stóp. Wreszcie skończyła się lita skała i weszliśmy na głazy ruchome.
— Trzymać się w ścisłym szeregu, zakomenderował profesor.
— Oto tu jest owo miejsce, zawołał pan Ludwik, gdzie w przeszłym roku skała się zwaliła.
— Ach, mój Luciu, odezwał się prof. Chałubiński, z wyrazem przykrości w twarzy, nie wspominaj tego okropnego wypadku, bo mi staje przed oczyma chwila, w któréj kilku z nas uważałem za straconych!
Odezwanie się to nieustraszonego turysty zrobiło sensacyą w moim umyśle.
— Panowie, dodał doktór, w ścisłym szeregu, noga za nogą ostrożnie!
Starałem się wszystkie moje zmysły wtłoczyć w nogi. Szedłem więcéj oczyma, niż stopami.
— Ot, z za tego występu.... zaczął pan Ludwik.
— Luciu! późniéj panom opowiész.
— Jużem słyszał, rzekłem, lękając się oczu oderwać od kamieni, na które trzeba było wstąpić..
— No więc śmiało, ale ostrożnie, zakonkludował profesor, uśmiechem dodając nam odwagi.
Szliśmy téż śmiało a ostrożnie i przebyliśmy szczęśliwie to miejsce, wywołujące tak przykre dla profesora wspomnienie niebezpieczeństwa, w którém się kilku towarzyszy jego znajdowało i niezadługo potém znużeni i zziajani, bez sił prawie (stosuje się to przynajmniéj do p. W. i do mnie) znaleźliśmy się na przełęczy zwanéj Wagą.
Było około dziesiątéj. Więc 5 godzin wspinaliśmy się na Wagę, wyszedłszy z nad czeskiego stawu.
Zaprawdę poważna ta Waga! Obwinąwszy się w pled dla ochrony od zimnego wiatru, który bardzo silnym bywa na tych wysokościach, rzuciłem się w porosłą trawą kotlinkę na urwisku. Zamknąłem oczy, pragnąc wypoczynku dla wszystkich zmysłów. Sądziłem, że będę tak leżał z godzinę, ale już po kilku minutach pierwszy najsilniejszy napad znużenia przeminął. Otworzyłem oczy i spojrzałem przed siebie. Widok był czarujący. Przed sobą miałem „Ganek,“ szczyt zupełnie niedostępny, drażniący oczy każdego „porządniejszego turysty“, z prawéj strony — „Wysoką“ wprawdzie nie najwyższą w Tatrach, ale odznaczającą się przystępem jednym z najtrudniejszych. Z lewéj były „Rysy nad Morskiém Okiem,“ a wszystkie te szczyty wychylały swe głowy z pośród wzbałwanionego morza skał, obsypanych u podstaw stoczonemi z wierzchów kamieniami, lub śniegiem.
Pusto i smutno jest w téj okolicy, tak jak w ogóle w tych punktach Tatr, gdzie drzewo, ani krzew utrzymać się nie może. Gdzie spojrzysz, szary ponury kamień zatrzymuje twój wzrok. Nie zobaczysz ani ptaszka nad głową, ani muszka nawet nie siądzie ci na twarzy. Pragnąłbyś ją widzieć wśród téj martwoty, jako coś żyjącego. Ale i ona unika ruiny i ona bowiem zmarłaby zgłodzona w tym labiryncie skał ku niebu strzelających, zginęłaby, tak jak ty wędrowcze, gdybyś się w tém pustkowiu znalazł bez chleba i bez przewodnika.
Jest to zaiste obraz świata zmartwiałego — majestatycznie ponury, wielki swą dzikością, straszny martwotą. Człowiek czuje się tam tak obcym, jak obcymby się poczuł na martwym, bezwodnym, skalistym księżycu. Doré miałby tu doskonały materyał do ilustracyi piekła Dantego. Gdy pierwszy raz wstąpisz w tę krainę kamieni, gdzie straszna cisza przerywana jest tylko dzikim poświstem wichru, lub hukiem gromu, jesteś przerażony i instynktownie stajesz jak wryty, bo czujesz, żeś wszedł do krainy zawalonéj gruzami zamarłego świata, lub będącéj areną tytanicznéj gry żywiołów, które po wielu wiekach przemienią tę okropną i jałową jednostajność w świat dla roślin, zwierząt i ludzi.
Ze wszystkich stron martwa ta pustka przemawia do ciebie niejako dumnie, majestatycznie, groźnie, z przerażającą impozycyą: „zdala się trzymaj niewtajemniczony;“ i ty rozumiész tę niemą przemowę, doznajesz bojaźni, jakbyś wszedł do ukrytéj pracowni groźnego mistrza, który ci podpatrzenie tajemnicy srogą karą zagroził, lub jak gdybyś odchylił zasłonę Izydy i czekał na męki okropne, na opisanie których słów nie ma nawet legenda. To biblijna dolina jęków, wołasz i szukasz na okół ognistego napisu, który Dante na wrotach piekła wyczytał: głosek nie widzisz, lecz treść jego czytasz wszędzie, martwota z zewsząd ją zieje.
Gdym przed dwoma laty, po pięknych romantycznych, sielankowo-miłych, ożywionych bujną roślinnością widokach w dolinie Kościeliskiéj i Strążyskiéj, ujrzał się pierwszy raz w podobném pustkowiu, oddech zamarł mi w piersiach, oczy się znieruchomiły, struchlały niemal nie mogłem oczu oderwać od obrazu śmierci powszechnéj, który wzbudzając we mnie niewytłómaczoną trwogę magnetyzował jednak całą mą istotę, jak śmiercią ziejący wzrok węża wiewiórkę. Nogi możeby się cofnęły, ale wzrok, przykuty łańcuchem niebywałych wrażeń, trzymał je na uwięzi. Pochłaniałem dziki amfiteatr oczyma, a raczéj on mnie pochłonął, bo mi podciął podstawy refleksyi, prawie świadomości pozbawił i uczynił mnie bierném narzędziem, aparatem optycznym, w którym się obrazy rysują, a który ich rozbiérać i porównywać z dawniejszemi nie może.
Naturalnie, że olśnienie takie, jeżeli olśnieniem wolno nazwać działanie potęg ujemnych, jest tylko chwilowe. Porwane i przykute do przerażającego obrazu zmysły przechodzą wreszcie pod władzę świadomości. Zaczyna się człowiek oryentować, przypominać, że przyszedł z dolin dzierganych kwieciem, z miast ruchem kipiących, że wróci tam, gdzie życie wszystkie swe czary roztacza, przypomina sobie, że jest tu gościem chwilowym, którego tylko głód wrażeń przywiódł w krainę zniszczenia. Przeciwstawia więc przeszłość i przyszłość chwili obecnéj i... zaczyna myśléć objektywnie.
Objektywność zaś poczyna natychmiast nazywać, okréślać, porównywać i rozumować. Porównywasz, jaki wyraz jest właściwszy na kontury skał czy poszarpane, czy wyszczerbione, wyzębiane, lub porwane. Przekonywasz się, że nie masz dokładnego wyrazu na oznaczenie ogólnego charakteru widoku, który na tobie tak silne uczynił wrażenie. Martwy chłód, dzika wielkość, ponura majestatyczność, przerażająca wspaniałość — wszystko to tylko w części oddaje wrażenie jakiegoś doznał, i choć złączone w jedno wydaje coś przybliżonego do całości obrazu, jednakże czujesz, żeś powiedział niewszystko. Rozpoczynasz więc poszukiwania w pamięci, sądząc, że znajdujesz u poetów wyrażenia, które do twego widoku przystaną. Utkwił ci tylko w umyśle wiersz Pola; jeśli go obraz obecny z archiwum twego umysłu na wierzch wydobył — to nie darmo; musi w nim być wiele prawdy:

Górą nad mgłami, kolczasto szarpane
Straszyły jak duchy turniska,
Olbrzymie, wyrosłe z powodzi obłoków
Poczwarne jak widma sumienia
Samotne śród ziemi jak słowa proroków
A wielkie jak słowa stworzenia!

Gdym sobie przypomniał te słowa, postać Pola stanęła przedemną okolona jakimś blaskiem, z którym mi się przedtém nigdy nie przedstawiała. W téj chwili sprawdziłem, że Pol jest poetą natury, że umié wkładać słowa w usta skał, abyśmy je rozumieli. On odgadł tajniki Tatr, wytłómaczył nam na nasz język hieroglify, któremi do nas mówią, bo z skałami przestawał, zżył się z niemi i podsłuchiwał je uchem syna natury.
Prawem kontrastu przyszedł mi na pamięć wiersz Deotymy, który przeczytałem w jednym z opisów Tatr jako cytatę:

Jak mieniące pióra pawie
Tak się mieni wachlarz gór;
W Tatrach świeci staw przy stawie
Jakby oczy pawich piór.

Na wachlarz — zgoda, pomyślałem; porównanie stawów do ócz pawich piór także jest udatne, lecz analogia pomiędzy wachlarzem skał jednostajnie szarych, odrapanych z mieniącemi się piórami pawiemi, wydała mi się mniéj stosowną — chyba że Deotyma nigdy w samém łonie Tatr nie była i odmalowywała tylko niższe ich, zielone odgałęzienia. I rzeczywiście zdaje się, że poetka, która jak zobaczymy umié czuć widoki natury, tylko na wózku zwiédzała Tatry.
— Pijta wartko! usłyszałem nad sobą głos Roja, podającego mi herbatę.
Spostrzegłszy, że niedaleko odemnie siedzący profesor nie pije, rzekłem do Wojtka.
— A dajcież profesorowi!
— Zaraz, zaraz, mój panie, odrzekł profesor. Pozwólcie mi najprzód skończyć robotę.
Spojrzałem na niego. Był jeszcze zajęty układaniem i znaczeniem mchów, do czego się zabrał w chwili, gdyśmy weszli na Wagę. Czynił to tak spokojnie i uważnie, jakby nie przebył kilkogodzinnéj drogi. Przez cały ten czas nie położył się na trawie, choć zaleca leżenie jako jedyny sposób wypoczynku po silném strudzeniu. Ja, który wychodząc z domu, postanowiłem sobie notować szczegóły podróży, nie zdobyłem się nawet na sięgnięcie po notyskę i ołówek, doktór zaś nie pozwolił sobie użyć odpoczynku, napić się herbaty, dopóki nie uporządkował zebranych na drodze mchów. Wstydziłem się za siebie i jeszcze wyższy szacunek uczułem dla profesora. W téj energii i w tym porządku, rzekłem do siebie, leży część tajemnicy jego stanowiska pomiędzy ludźmi; — trzeba go naśladować, pomyślałem bardzo szczerze, i wziąłem — nie książeczkę i ołówek, lecz szklankę herbaty.
— Zapamiętam przecięż do wieczora, tłómaczyłem sobie. Lecz tego lenistwa dotąd odżałować nie mogę.
Sprawiedliwość jednak względem siebie samego każe mi przyznać, że nie zupełnie zawiniłem. Lenistwo to miało pewne uzasadnione podstawy. Czym się tu wybrał, dla notowania? Niech przynajmniéj tutaj odpocznę i oddam się całkowicie prądowi wrażeń, rzekłem duchowi porządku, który mi kazał notować. Spytajcie się literatów, czy nie miałem racyi.
Odpoczynek nie trwał dłużéj jak pół godziny. Ku wielkiemu memu zdumieniu odzyskałem wszystkie siły, choć w chwili przybycia na Wagę sądziłem, że stałem się na kilka godzin niezdolnym do marszu. Poszedłem za pp. Chałubińskiemi na prawo, nie wiedząc gdzie idą i nie mogąc się o cel ich zboczenia zapytać, gdyż wyruszyli wtedy jeszcze gdym w najlepsze spożywał dary Boże. Słyszałem wprawdzie, że profesor mówił Rojowi, iż prawdopodobnie powróci na Wagę, skąd się udamy do Mięguszowieckiéj doliny, ale nie wiedziałem dokąd zmierza. Zdawało mi się, że to zboczenie nie zabierze dużo czasu, że potrwa co najwyżéj kwadrans, gdyż na lewo rozciągała się dość pozioma równia pochyła, założona stosunkowo równo płaskiemi odłamami skał, która się ostro kończyła. Z początku, dla oszczędności sił, nie miałem zamiaru pójść na nią, gdyż profesor odchodząc rzucił słówko, iż kto zmęczony niech na Wadze poczeka. Sądziłem więc, że nic tam nie ma ciekawego i że profesora prowadzi tylko chęć rozejrzenia się i ztamtego, choć może nieważnego punktu, po okolicy. Jednakże i moja ciekawość przemogła tém bardziéj, że uważałem cel za bliski. Sądziłem, że nie więcéj przejść potrzeba jak przez długość Saskiego ogrodu. Tymczasem doznałem wielkiéj niespodzianki zarówno co do długości drogi jak i widoku, który się na jéj końcu oczom moim przedstawił.
Szło się rzeczywiście dość wygodnie, bo ani wielkich kroków nie potrzeba było robić, ani téż równowaga ciała nie ulegała częstym zachwianiom. Ale droga była bardzo długa. Już pół godziny szedłem, a byłem ledwie na jéj połowie. Nadto, choć z Wagi widziałem dobrze całą tę równię pochyłą, — przynajmniéj tak mi się zdawało, — na środku jéj nie wiedziałem już gdzie postąpić. A szedłem bez przewodnika, pewny będąc, że to zboczenie jest igraszką. Zacząłem więc wołać. Usłyszałem słaby głos, lecz nie mogłem odróżnić brzmienia wyrazów. Wdrapałem się więc na jakieś wywyższenie, z którego zobaczyłem przewodnika zostawionego dla mnie na drodze przez profesora. Kierując się według jego znaków przeszedłem na lewy brzeg pochyłości, gdzie już droga nie była tak równą. Trzeba było zejść na dół, po wąskim gzémsie, aby wejść znowu na górę. Wreszcie przybyłem do rozpadliny, nad którą sterczał garb skały. Objąwszy go, według rady przewodnika ramionami, przeszedłem przez 3 stopową szczelinę, mając pod sobą i o kilka cali za sobą głęboką przepaść.
— O o! oni śmiało chodzą, rzekł przewodnik, bo drugi pan to stanie nad przepaścią i drży. Trzeba mu wtedy kazać zamknąć oczy i przeprowadzić go nad przepaścią za rękę. A panu nie ćmi się w głowie?
— Nic a nic; najmniejszego zawrotu nigdy nie doznaję.
— A to dobrze, to pan wszędzie chodzić może.
Byłem uczciwie zmęczony, lecz ten pochlebny dla mnie sąd górala dodał mi tak silnego bodźca, że bez odpoczynku poszedłem daléj. Poczułem w sobie duch Tatrzanina, sądziłem, że zdałem egzamin maturitatis, i zacząłem sobie po cichu deklamować wiersz Anczyca:

Hej za mną w Tatry! w ziemię czarów
Na strome szczyty gór!
Okiem rozbijem dal obszarów,
Czołami sięgniem chmur!
Po nad przepaście nasza droga
Odważnie bracie mój
Od ludzi daléj, bliżéj Boga
Ha, już jesteśmy, stój!

Powtarzałem sobie ciągle ten wiersz, kipiący śmiałością i dzielnością, czując, że działa tak na mnie, jak muzyka na wojsko podczas marszów forsownych. Mając nim umysł zupełnie zajęty, a oczy przykute do skał pod nogami, nie oglądałem wokoło. Gdym stanął wreszcie na cyplu, na którym znajdowali się już pp. Chałubińscy z przewodnikami, widok który się przedemną roztoczył uderzył mnie niezwykle. Ujrzałem się nagle na wierzchołku jednym z wyższych, który pozornie wydawał się równym, a może i wyższym od najwyższych. Wokół mnie falowało morze skał. Byłem w środku koła, a ze wszystkich stron zbiegały się ku mnie promienie od wyniosłości i dolin. Widziałem z lotu ptaka, wszystkie najwyższe szczyty, szturmujące do nieba, jak skamieniałe tytany, widziałem ich kształty, stożkowe, ostre, lub szerokie i krępe, ich rozmieszczenie, ogólne stosunki; widziałem jeziora czarném okiem na nas patrzące, widziałem wszystko, co tylko objąć można okiem z jednego punktu, dającego bezwarunkowo najobszerniejszy i najpiękniejszy widok w Tatrach.
Powietrze było czyste. Ani jednéj chmurki nad głową lub pod nogami nie było widać. Cały więc obraz rzucających się ku niebu fal skalnego morza rysował się jasno. Dalsze tylko kontury były jakby mgłą przysłonięte; wzrok nie mógł przebić tak grubych, warstw powietrza, zdawało się, że powietrze z odległością gęstnieje.
Spojrzałem pod stopy swoje. Nagła zmiana dekoracyi. Wzrok krótko tylko spadał w jakiś jar olbrzymi wśród nagich i martwych skał. Uderzył wkrótce o zwierciadło wody Morskiego Oka i spłynął na zieloną dolinę obramowaną z boków ciemnym borem świerków. Zobaczyliśmy nawet schronisko nad brzegiem jeziora. Tam byli ludzie.
Huknęliśmy wszyscy z siłą na jaką nas stać było. Roj wypalił z rewolweru. Okrzyk i huk rozpełzł się po skałach, ale odpowiedzi nie słyszeliśmy. Zapewne była, lecz nie zmogła odległości.
— Profesorze, rzekłem, to jest chyba najpiękniejszy widok w Tatrach. Będąc tu tylko, można sobie powiedziéć widziałem Tatry.
— Bezwarunkowo. Przecz szczególna, Rysy, na których jesteśmy nie są wcale najwyższemi w Tatrach, bo wznoszą się tylko na 2.311 metrów, czyli nie wiele więcéj jak 7.300 stóp wiedeńskich. Widok więc ten zawdzięczamy centralnemu Rysów położeniu.
To rzekłszy profesor wpił wzrok w dal, starając się utrwalić w swéj pamięci najdrobniejsze szczegóły stosunków grzbietów i dolin. Już dawno widok ogólny nie ma dla niego przeważnego interesu, stara się on teraz poznać kształty szczytów, jak się z różnych stron przedstawiają, kierunki dolin i ich szczegółowe stosunki.
Wierzchołek na którym siedzieliśmy nie był z litéj skały, lecz potrzaskany na duże kańciaste głazy, leżące jeden na drugim. Powierzchnia wynosiła nie wiele więcéj jak sążeń kwadratowy. Trzeba więc było ostróżnie zachowywać się na tym szczycie. Tymczasem profesor zeszedł na sam jego brzeg i tak zatopił swój wzrok w stronę, gdzie najwyższy z szczytów, Gierlach (2.659 m., 8.414 stóp) wznosi swe czoło, że zapomniał widocznie, gdzie stoi, bo nie patrząc posunął się na bok. Zachwiał się nieco. Chciałem krzyknąć instynktownie, lecz głos mnie w piersi zamarł. Jednakże profesor w oka mgnieniu odzyskał równowagę. Po chwili znowu się zachwiał — i znowu poczułem jakby mnie kto hakiem szarpnął za cały systemat nerwowy. Ostrzeżenie z mojéj strony byłoby z pewnością nieusłuchaném, profesor skarciłby mnie niezawodnie za brak zaufania jego doświadczeniu i śmiałby się jako z nowicyusza. „Przecięż profesor nie jest dzieckiem, pomyślałem, i wié co robi.“ Milczałem więc i wyciągnąłem się znowu wygodnie na kilku głazach, bynajmniéj płaszczyzny niestanowiących.
Jednakże nie mogłem się uspokoić, dopóki profesor nie usiadł. I potém nawet długo jeszcze nerwy moje nie mogły powrócić do równowagi. Być może, iż zmęczenie przyczyniło się do tego, — ale drżałem.
Pan Ludwik przez cały czas téj nieméj kilkuminutowéj sceny patrzył w inną stronę, rozpytując się Tatara o nazwy pomniejszych szczytów. Dobrze, iż jéj nie widział, bo uczucie synowskie jeszcze większym wstrząśnieniom by uległo.
— Pan profesor tak mało ostróżności zachowuje, rzekłem, nie mogąc się już wstrzymać od uwag.
— Gdzie, kiedy?
— A tutaj ot, nie patrząc stąpał pan i zachwiał się parę razy.
— Ech! to nic.
Nie było na to co odpowiedziéć.





IV.
Po przekątni. — Gdzie droga? — „Puszcza!“ — Żleb. — Obsuwające się kamienie nad głową i pod nogami. — Jazda po śniegu bez sań. — Moje zakłopotanie. — Dolina Mięguszowiecka. — — Przełęcz Mięguszowiecka. — Droga po skrawku skały. — Co znaczy wyraz „bezpiecznie.“ — Taras. — Znowu nie znamy drogi. — Obawa zmroku. — Szalony pośpiech. — Nareszcie! — Ale jeszcze nie..... — Spóźnienie się p. W. — Burza nadchodzi! — Przesada poetyczna pewnéj autorki w obec rzeczywistości. — Czém przepłyniemy? Trzeba iść jeszcze. — Dach nad nami! — Zbudzenie śpiących. — Przygoda pp. G. i D. — Przestrach z powodu niewinnego mléka. — Nocleg na podłodze.

Ruszyliśmy wkrótce z miejsca. Z początku szliśmy tą samą drogą, którąśmy przyszli, ale profesor spostrzegłszy, czy téż domyśliwszy się, że pozostali na Wadze poszli w dalszą drogę, rzekł:
— Pocóż mamy wracać na Wagę, kiedy można iść bliższą drogą. Nieprawdaż, panie Bronisławie?
— Naturalnie, rzekłem ucieszony, sądząc żem zyskał z godzinę drogi.
— Więc pójdziemy sobie ot tak przekątnią.
Gdyby to nie była pierwsza moja wycieczka z dr. Chałubińskim, to z pewnością zapytałbym się: — „A czy pan profesor, lub który z przewodników zna drogę według téj przekątni?“ W takim razie z pewnością usłyszałbym odpowiedź.
— Nie, ale pocóż mamy chodzić zwykłemi drogami, przecięż poradzimy sobie.
Jabym zaś na to odpowiedział.
— Zapewne, ale wolę pójść z moim przewodnikiem przez Wagę, choć to dłuższa droga....
Że zaś byłem niedoświadczony, więc bardzo się ucieszyłem, bo w prostocie ducha sądziłem, że po przekątni droga będzie krótszą i łatwiejszą.
Z początku szliśmy, po naturalnie niewygodnéj, ale bezpiecznéj drodze; wreszcie przychodzimy do miejsca takiego, że ani myśléć o zejściu.
— Szymek, Wojtek, zawołał profesor, którędy tu lepiéj obejść na prawo czy na lewo.
Szymek Tatar twierdził stanowczo, że trzeba się udać na lewo ku Wadze, przejść przez krawędź góry i dopiéro zejść na dół. Poszedł téż tam szukać drogi.
Kilku górali udało się na prawo. Ponieważ nie byli to pierwszorzędni przewodnicy, więc nie poszliśmy za nimi.
Wreszcie Roj, chcąc znaléść najkrótszą drogę, zboczył cokolwiek na lewo, nie dochodząc do owéj krawędzi góry, za którą poszedł Tatar.
Po kwadransie przyniesiono nam wiadomość od Tatara i Roja, że „puszcza.“
„Puszcza“ — znaczy: można zejść. Udaliśmy się za Rojem, gdyż kierunek, w którym poszedł, bardziéj był zbliżonym do przekątni idealnie nakreślonéj.
Droga była fatalna. Szliśmy po żlebie[3] zawalonym kamieniami kołyszącemi się, tak, że trzeba było całą uwagę skupić, aby utrzymać równowagę. Ale w dalszym ciągu żleba nie było już tak źle; stało się jeszcze gorzéj. Spadzistość była tak wielka, że musieliśmy się trzymać kamiennego żebra, biegnącego na dół bardzo stromo. Lewy bok jego był wielce zniszczony, zrujnowany, więc przedstawiał dużo chropowatości, za które można było chwytać rękami. Wzdłuż niego ciągnęła, się rynna, rynną tą schodziliśmy. W wielu miejscach była gładką, w innych leżały kamienie, które za lada naciśnięciem obsuwały się. Nadto boki jéj były tak potrzaskane, że sterczące z nich kamienie wysuwały się często, gdy się ich kto ręką chwycił. Trzeba więc było postępować, a raczéj zsuwać się po niéj z największą ostróżnością, trzeba było każdy kamień ręką lub nogą próbować, aby samemu nie spaść i nie strącić towarzyszy naprzód idących. A szło nas tędy z pięć osób, góral zaś, zamykając nasz orszak miał skrzydła o których wyżéj wspomniałem. Ponieważ bezpośrednio przed nim szedłem, więc byłem w ciągłéj obawie, aby skrzydłami nie strącił kamienia.
Przebyliśmy jednak ten niebezpieczny żleb bardzo szczęśliwie. Kilką tylko razy obsunęły się niewielkie kamienie. Sam nawet, pomimo największéj, ostróżności, zrzuciłem kamień na nogi profesora, który szedł przedemną o dwa kroki, ale, ponieważ na tak krótkiéj przestrzeni, kamień nie zdołał się rozpędzić, więc uderzenie było słabe, tak, że profesor nawet bólu nie doznał. Zawołał tylko jak zwykle w takich miejscach:
— Uważnie, ścisłym szeregiem!
Przedostaliśmy się potém na powierzchnią równą, bez odłamów, niegrożącą już spadkiem kamieni, ale za to gładką, jak dach pochyloną i w wielu miejscach zwilżoną przez źródła z nad niéj bijące. Nie posuwaliśmy się po niéj na dół, lecz w szerz, bo poniżéj była ściętą pionowo. Na szczęście droga po tym dachu nie była zbyt długą i po kilku aktach zręczności, przy których nie trudno było nabawić się kalectwa, stanęliśmy nad śniegiem.
Uważałem niebezpieczeństwo za minione. Skończyło się tylko na zdarciu butów i spodniego ubrania, oraz nic nieznaczącém pokaleczeniu ręki w kilku miejscach.
— O wy dobrze chodzicie, wy na kozice chodzić możecie, rzekł do mnie Roj.
— Co? zapytałem niedowierzająco.
— O wy doprawdy na kozice możecie chodzić; mało panów tak dobrze chodzi.
Ponieważ dla turysty porównanie ze strzelcami polującymi na kozice jest tyle zaszczytne, jak porównanie żołnierza ze spartaninem, więc wyobrażą sobie czytelnicy, ile mnie ono ucieszyło.
Ukontentowanie to jednak ustąpiło miejsca zakłopotaniu.
Spojrzałem na profesora, który się gotował do przeprawy przez śniég. Góral usiadł na śniegu i wbił przed siebie rękojeść ciupagi (siekierki do podpierania). Za nim usiadł dr. Chałubiński, objąwszy go końcami nóg i wbił również kij w śnieg, dla hamowania prędkości spadku.
Ta dość wesoła jazda wywołała we mnie wielkie zakłopotanie. Miałem zawsze wstręt do zsuwania się po śniegu bez sań, — a cóż dopiéro teraz. Ale nie było czasu do namysłu. Przewodnik zawołał:
— Niech siadają!
— Ale mój Jacku, widzisz... wołałbym zejść pieszo.
— Na nogach nie można; spadną dołu (na dół) na skale (skały). Widziałem, że tu żartów nie ma. Dr. Chałubiński przemknął się przed niemi oczyma jak strzała, przez płat śniegu dłuższy niż plac Saski.
Siadam więc na śniegu, robiąc bonne mine à mauvais jeu. Na środku płatu uciekł mi przewodnik, gdyż za silnie się ciupagą hamowałem. Jechałem więc sam z wielką pompą, tak że stojący na dole zaczęli mi klaskać. Ale nagle zaczęli wołać, że nogi źle trzymam. Rzeczywiście były skupione, w skutek czego — łatwo mogłem się zwrócić plecami na dół, a wtedy jazda byłaby niebezpieczną. Nie domyśliłem się tego z góry, choć to było tak proste. W czas mnie ostrzeżono, bo już zacząłem wykręcać się na bok.
Zjechałem wreszcie na dół bez przypadku i przeszedłszy z wielką ostróżnością po krańcu śniegu, stopionym z dołu, a więc cienkim i nakrywającym często jamy, czyli tworzącym coś w rodzaju wilczych dołów, udałem się za towarzyszami.
Weszliśmy znowu w dolinę taką, jak około stawu Zielonego, gdzie jak górale powiadają:
„Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu kamień na kamieniu.“
Przedstawiała ona tę tylko różnicę, że głazy były ogromne, metr lub kilka metrów średnicy mające, po których trzeba było już to chodzić, już wspinać się, już skakać z jednego na drugi, już zeskakiwać. Po małym odpoczynku, który nam się bardzo należał, przeszliśmy przez niską grań (krawędź) góry do drugiéj części doliny, rozlegającéj się pod szczytem Mięguszowieckim.
Rozłożyliśmy tam watrę i zaczęliśmy ucztować po cygańsku.
Odpoczynek trwał długo, głównie ze względu na p. W., któremu śliwowica wciąż jeszcze dawała się we znaki. Odpoczywaliśmy choć czas naglił, bo chmury zaczęły się pokazywać na horyzoncie a długą drogę jeszcze mieliśmy przed sobą. Wreszcie dr. Chałubiński, zbadawszy puls p. W. i dawszy mu wskazówki, jak ma chodzić, aby się nie zmęczył, dał znak do wymarszu.
Stąd bezpośrednio wejść mieliśmy na wspomnianą już przełęcz Mięguszowiecką, oddzielającą nas teraz od Morskiego Oka.
Przed oczyma naszemi wznosił się uważany do roku bieżącego za niedostępny szczyt Mięguszowiecki. Pierwszy na nim nogę ludzką postawił w Czerwcu r. b. p. Ludwik Chałubiński. Piramida kamienna i bilet wizytowy młodego turysty zostawiony wśród kamieni są dowodem jego bytności.
Skierowaliśmy się ku prawéj stronie i zaczęliśmy się piąć po stroméj pochyłości obrośniętéj trawą. Droga była trudna, długa i dość nudna. Za to, gdyśmy się na przełęcz dostali, wynagrodzeni zostaliśmy po królewsku za jednostajność, która nam od czasu obiadu aż do téj chwili towarzyszyła.
Siedząc na skrawku skały poniżéj przełęczy! lubowaliśmy się dekoracyami Morskiego Oka, które nam się z bliska w szczegółach przedstawiały. U stóp skrawka rostwierała się przepaść przeszło 2.000 stóp głęboka, na dnie któréj ciemniało Morskie Oko, a właściwie Rybie jezioro[4]. Za pomocą lornetki zobaczyliśmy nawet na niém tratwę.
Huknęliśmy kilka razy, strzelaliśmy z rewolweru i rozstawiliśmy się rzędem na przełęczy, aby nas dojrzano z szałasu i wysłano prom ku brzegowi, na który zejść mieliśmy.
Zégarki wskazywały już siódmą, trzeba więc było ruszać, aby zejść przed nocą, w przeciwnym bowiem razie całość naszych członków byłaby bardzo wątpliwą. Posuwaliśmy się na dół najprzód po skrawku, o którym wspomniałem, jakby po skręcie jakiéjś gigantycznéj szruby, lub gzémsie pionowéj ściany. Chodnik ten był wąski i dość ślizki a w niektórych punktach bardzo spadzisty. Z niego zeszliśmy na grań ostrą, najeżoną kolczastemi wyrostkami, na które trzeba było wchodzić, aby następnie zstępować. Dla większéj „pikantności“ grań ta miała z obydwóch stron przepaści, z prawéj ku Morskiemu Oku (czarnemu stawowi) a z lewéj ku tarasowi kamiennemu. Po przebyciu téj nierównéj grani, zstąpiliśmy na ów taras niezbyt wielki. Sądziłem, że już znajduję się nad Morskiém Okiem, że droga do niego nie potrwa dłużéj jak kwadrans. W téj myśli, zacząłem się dziwić ludziom, którzy zejście z téj strony do Rybiego stawu uważają za „Bravourtour.“ Wprawdzie na powyżéj wspomnianym skrawku trzeba było bardzo pewne kroki stawiać, gdyż w wielu miejscach pochylenie się na lewą stronę groziło niebezpieczeństwem, jednakże któż każe turyście przechylić się, kiedy można się nie przechylać? Inna rzecz, gdy kamienie usuwają się z pod nogi, gdy z góry na głowę padają, lub gdy droga jest tak wąską i pochyłą, że potrzeba nadzwyczajnych wysileń i sztuk, aby się nie pochylić. Tam zaś tego wszystkiego nie było. Przy zwykłéj ostróżności, pewności nóg i rąk, osoba niedoznająca zawrotu głowy może przejść bardzo bezpiecznie. Naturalnie wyrazu bezpiecznie używam w znaczeniu alpinistowskiém; miejsce jest bezpieczném wtedy, gdy dobry alpinista może na niém być pewnym siebie; niebezpieczne, gdy nie może być pewnym swego kroku.
Podobnie bezpieczną była téż owa ostra grań, dalsza zaś droga wydawała mi się tylko igraszką.
Ale... doktór Chałubiński, który mnie wyprzedzał, usiadł na skale. Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, bo już dobrze się szarzyło, sądziłem, że czyni to dla tego, że jesteśmy bliżéj celu.
— Cóż to? Odpoczynek? zapytałem.
— Ha cóż robić, kiedyśmy zapomnieli drogi.
— Jakto? i górale nie wiedzą?
— I oni zapomnieli; właśnie rozbiegli się szukać.
Spojrzałem z brzegów tarasu. Boki spadały prawie pionowo. Zrozumiałem, iż zejść ztąd można jedynie przez jakieś nierówne żłoby i skrawki, dające nogom punkt oparcia. Takie miejsce wkrótce znaleziono, ale nie można było być pewnym, czy nie zajdziemy za pół godziny lub za godzinę na jakie urwisko, z którego zejść nie podobna. Posłano więc Józka na zwiady.
Siedzieliśmy tymczasem, a zmrok zapadał...
Wkrótce dano nam znać że „puszcza.“ Zaczęliśmy się tedy zsuwać już to po czémś w rodzaju zrujnowanych kominów, już z ogromnych stopni, utworzonych przez głazy. Najczęściéj trzeba było siadać, na skale, ująć się silnie rękoma i po własnym grzbiecie zsuwać się na dół, aby nogami dostać niższéj skały. Czasami długość ciała nie wystarczała i trzeba było zeskakiwać.
Z początku rad byłem wielce z tego sposobu lokomocyi, gdyż pracujące niemal wyłącznie dotychczas nogi były wyręczane przez ręce i grzbiet prawie w połowie swéj pracy. Ale ponieważ granity wcale nie były wysłane aksamitem i ponieważ droga po tych stopniach była bardzo długą, a miejsca, w które się zstępowało często, bardzo niepewne, więc wkrótce z całego serca zapragnąłem co najrychlejszéj sposobności zwalenia całéj pracy na nogi. Wkrótce téż zdarzyła się taka sposobność. Weszliśmy na strome rozsypisko, po którém z przyjemnością kroczyłem jako po czémś miękkiem. Ustępowania z pod nóg gruzu nie lękałem się już, gdyż przyzwyczaiłem się do niego i zanim znaczna się część jego ze mną obsunęła, już przeskoczyłem na inne miejsce. Prędkość przeciw prędkości — to najlepsza metoda. Używałem jéj w téj chwili więcéj z musu niż z zasady, z góry obmyślonéj; albowiem bardzo się ściemniało...
Nie szedłem już, lecz biegłem, dobrze wiedząc co znaczy być zaskoczonym w tém miejscu przez ciemność. Profesor znacznie mnie wyprzedził i kazał rozłożyć na brzegu Morskiego Oka watrę: abyśmy wiedzieli dokąd udać się mamy. Szedłem sam z góralem, który podobnie jak ja piérwszy raz był na téj drodze.
Czasami nie wiedzieliśmy którędy iść. Wtedy Jacek nachylał się i szukał śladów nóg na kamieniach. Na gruzie łatwo je znaleść, gdyż pozostają pewne zagłębienia od wyślizgnięć. Ale na wielkich głazach granitowych....? Czasami zatrzymywałem się i mówiłem.
— Nie, chyba tędy oni nie szli.
— Szli, bo jest perć.
— Jaka perć?
Przecięż raz przeszedłszy po gruncie nie wydeptali perci.
— O! niech patrzą, jest perć!
— Nachyliłem się wtedy i zobaczyłem leciutkie zaczernienie od ziemi startéj z podeszew, gdzieś wyżéj w szczelinach w błocie umaczanych. Czasami nawet i takiego zaczernienia nie mogłem dostrzedz, gdyż ziemia dawno się ze skóry starła, a jednak Jacek utrzymywał, że jest perć — i rzeczywiście dobrze prowadził.
Wkrótce zobaczyłem ogień po prawéj stronie.
Przebiegliśmy następnie szczęśliwie przez ślizką, trawiastą łatę, ciemniejącą na szarém tle piazgów i weszliśmy znowu na kupę wielkich odłamów kamieni. Pochyłość już nie była stromą i za dnia, przy obfitości czasu, można nią było zejść bardzo wygodnie. Ale byłem już zmęczony forsownym marszem, a szarość zmroku coraz bardziéj ciemniała.
Trzeba więc było biedz daléj, dopóki jako tako widziało się cośkolwiek. Skakałem z kamienia na kamień, a raczéj rzucałem się, wprawiwszy nogi w ruch wahadłowy, gdyż skakać według prawideł nie mogłem. Spadałem ze skały na skałę, jakby na sztywnych szczudłach. Wiedziałem, że takie twarde spadanie to na jednę to na drugą nogę uczyni mnie na kilka dni niezdolnym do chodzenia, ale innego wyboru nie miałem. Mięśnie były tak zmęczone, że lekkie skoki stały się niepewnemi.
Po pewnym czasie w kolanach i nad kolanami czułem ból tak dotkliwy, żem zrezygnował się na wszystko i postanowiłem odpocząć.
— Panie, panie, zawołał Jacek, nie można, bo noc.
Ton jego mowy kazał mi się zrzec zamiaru. Biegłem daléj już nie siłą, lecz wolą.
Ciemność zapadła do tego stopnia, że już wcale nie widziałem konturów kamieni. Szarzyły mi się tylko przed oczyma. Rzucałem się na nie, jak machina, pędem nabytym, nie wiedząc czy nie stąpię na pochyłość z któréj się obsunę. Potykałem się, padałem na kolana, ale zawsze tak szczęśliwie, że członki moje pozostały w całości. Kij ostro okuty stanowił dla mnie trzecią nogę, może lepszą w téj chwili od naturalnych. Bez niego, absolutném niepodobieństwem byłoby posuwać się daléj. Zmrok wstąpił w swą ostatnią fazę ołowianéj szarości. Niebo zasnuło się chmurami, które noc przyspieszały. Za chwilę ciemność zastąpi ostatnie ślady dnia.
— Już nieprecz, nieprecz (niedaleko) pocieszał mnie Jacek.
Choć zimno było dotkliwe, pot lał się ze mnie strumieniami, płuca wzdymały jak miechy kowalskie, a muskuły pracujące były niemal zdrętwiałe. Wreszcie spostrzegłem przed sobą coś ciemnego, ...trawę. Ucieszyłem się jak żeglarz, który do lądu przybija. Ale to nie był ląd, lecz mare sargassum! Upragniona trawa rosła wysoko a wśród niéj leżały kamienie, miary największych brukowców. Były ukryte zapewne nawet przy świetle. Trzeba więc było stawiać nogi na oślep, będąc ciągle przygotowanym na to, że się stopa osunie z otoku, lub wpadnie pomiędzy dwa kamienie. Nie było to chodzenie lub skakanie, lecz wpadanie w coś, w czém się gruntu domyślamy. Biegliśmy jednak śmiało, jakby po asfalcie....bo innéj rady nie było. Gdyby nie konieczność, uważałbym to za nierozsądną junakieryą i szaleństwo.
Lecz wszystko ma swe granice. Kamienista trawa skończyła się. Jesteśmy u poziomu Czarnego stawu, czyli Morskiego Oka. Jeszcze kawałek drogi po głazach, jeszcze kilka potknięć i upadków, trochę przedzierania się przez kosodrzewinę... i koniec naszych trudów. Już jesteśmy na wygodnéj ścieżce, która po kilku minutach wyprowadza nas na brzeg wyniesiony, na którym się pali ognisko.
Przyjęto mnie oklaskami i herbatą. Oklask przyjąłem, bo do tego nie potrzeba natężenia muskułów, z herbaty zaś zrezygnowałem, bo trzebaby ją trzymać w ręce. Ja zaś w téj chwili tylko biernym być mogłem.
Położyłem się, chcąc użyć zupełnego odpoczynku, ale profesor nalegał abym się napił herbaty. Napiłem się więc, przemógłszy lenistwo, i natychmiast część sił odzyskałem.
Profesor powinszował mi tego zejścia wśród ciemności, utrzymując, że to jest chef d’oeuvre.
Rzeczywiście były to nie żarty. Nawet i teraz nie może mi się w głowie pomieścić, że w drugim dniu wycieczki, po nocy bezsennéj i po całodzienném zmęczeniu, przebyłem tę drogę w ciemności i przy szalonym prawdziwie pośpiechu, z całemi członkami i maleńkiemu tylko rankami na kolanach oraz starciami na rękach.
— Ale gdyby p. profesor wiedział, rzekłem, co się dzieje z memi nogami?
— Co, rana?
— Ech nie! drobne tylko skaleczenia; ale za to muskuły nóg są tak zbite, jakby je kto drągiem okładał. Zdrętwiały zupełnie.
— To pan abstrahuj od nóg, dodał profesor z uśmiechem.
Wcale mi się wtedy śmiać nie chciało, ale cóż było robić, rzekłem więc.
— Chętniebym poszedł za radą profesora, ale mnie już nogi uprzedziły i abstrahują odemnie, albowiem prawie nie czuję, że są moją własnością.
— Niecnoty! rzekł profesor, chcąc koniecznie myśl moję od nóg oderwać. Napijno się pan herbaty na pocieszenie po ich stracie.
Żartowałem i śmiałem się, ale gdym się zastanowił, że jeszcze pięćset stóp drogi wśród kamieni mamy do Rybiego, gdzie na nas czeka tratwa, że trzeba iść po głazach, po których chodzenie przy świetle wymaga uwagi, zacząłem się śmiać mniéj szczerze.
O téj drodze od Rybiego Jeziora do Morskiego Oka powiada pani Rautenstrauchowa co następuje:
„Jeśli kto chce powziąć o niéj wyobrażenie, niech sobie wystawi trzysta sześciopiętrowych kamieni, jeden na drugim postawionych, w których gdzie niegdzie opadły mur lub jakiś architektoniczny wyskok, zostawia sposobność postawienia połowy stopy, obok przekonania, że za jednym chybionym krokiem, można z samego wierzchołka koziołkiem w Morskiém Oku (Rybiem) się oprzéć.“
Gdyby rzeczywiście tak było, to z pewnością zostalibyśmy na nocleg przy Czarnym stawie, ale droga była o tyle łatwiejsza, o ile większą jest trzysta razy wzięta sześciopiętrowa wysokość, od rzeczywistego wzniesienia Czarnego stawu „nad Morskie Oko,“ t. j. około 500 stóp.
Nie jest jednak, jak powiedziałem, łatwą, szczególniéj w nocy, gdyż trzeba stąpać po głazach, usianych po spadzistości, zmuszających do ciągłéj zmiany kierunku drogi.
A noc była ciemna, niebo pochmurne.
— Gdzieś pan zostawił p. W., zapytał mnie nagle profesor, wielce zaniepokojony jego długą nieobecnością.
— O wysoko! Już na téj ostréj grani znacznie się oddaliłem i ostatnio widziałem go schodzącego z grani na taras.
— Pójdę mu naprzeciw.
— Ależ panie profesorze, po nocy? Niech pójdą górale, bo przecięż pan nie posiada takiego jak oni wzroku.
— Nie, nie, pójdę, bo może będę potrzebny. I poszedł.
Dość długo czekaliśmy smutni na nieobecnych, wołając ciągle hop! hop!
Wreszcie usłyszeliśmy głos przewodnika p. W. i może w pół godziny pojawił p. W., zmęczony co prawda, ale cały. Podziwialiśmy wszyscy jego siły i energią, bo będąc pierwszy raz na podobnéj wycieczce i do tego po owéj śliwowicy, która działała na niego niemal jak trucizna, przemógł te wszystkie trudności, na które nie każdy doświadczony turysta się odważa.
Wyobrażam sobie co miał za przeprawę, kiedy dla mnie, jeszcze przy jakim takim widoku, przedstawiała ona nadzwyczajne trudności. To pewna, że nie chciałby nigdy wżyciu znaléść się w podobnych warunkach.
Należał mu się odpowiedni odpoczynek. Rzucił się więc owinięty pledem na trawę. Ale mu prof. Ch. nie dał spokoju. Kazał mu podawać jednę szklankę herbaty po drugiéj, a p. W. wcale nie odmawiał i wypił tak duszkiem z 6 do 10 szklanek.
Rozmawialiśmy wesoło, chcąc osłodzić p. W. jego nadzwyczajne zmęczenie. Przykładałem się do tego ile mogłem, choć miałem prawo powiedziéć jak Montezuma: i ja nie leżę na różach. Wreszcie prof. Chałubiński, który w ostatnich chwilach rozmowy okazywał jakiś niepokój, zerwał się z trawy i zawołał.
— Panowie już nie podobna dłużéj tu pozostać; trudna rada, ale niepodobna. Za chwilę będzie burza, a mamy jeszcze płynąć na tratwie!
Spojrzałem na profesora, wskazując na leżącego bez sił p. W. Profesor zrozumiał mnie i rzekł: Wiém, ale niepodobna...
Zaledwie to powiedział, a wicher, który i do téj chwili wiał gwałtownie tak się rozszalał, że trudno było utrzymać się na nogach. Rozwścieczony targał drzewa na stoku, spędził chmury, wzburzył wody i splątał wszystko w jeden dziki chaos. Dészcz zaczął padać gęsto i grubemi kroplami.
Obwinęliśmy się szybko w pledy i ruszyliśmy z miejsca ku Rybiemu. Ciemność nie dozwalała widziéć, gdzie się stawia nogę, dészcz uczynił ślizkiemi kamienie, a pledy krępowały ruchy. Bezpieczna ta więc i dość łatwa droga, którą przed dwoma laty przebywałem, stała się dla mnie trudniejszą od najgorszych urwisk. Nogi obute w kamasze z zaokrąglonemi od ostrych skał obcasami, ciągle się obślizgiwały i spadały często pomiędzy dwa kamienie, tak, że cudem tylko nogi nie wykręciłem. Próbowałem iść przy pomocy górala, ale było jeszcze gorzéj. Potykałem się co chwila.
— Ileż wrażeń, ileż wrażeń, odezwał się p. Ludwik. Właśnie téj burzy brakowało!
— Jeszcze teraz brak tylko zwichnięcia, lub złamania nogi, skręcenia karku, lub utonięcia w Rybiém jeziorze, a wspomnienia, szczególniéj w tym ostatnim razie będą zachwycające.
— Jakto? więc panu nie podoba się ten dziki obraz.
— Bardzo mi się będzie podobał w wspomnieniach, a teraz podobałby mi się, pod warunkiem, żebym widział, a przynajmniéj miał nogi zamiast jakichś bolących sztywnych drewien, obutych w wykrzywione kamasze.
Rzeczywiście nóg prawie nie czułem i obawiałem się, żebym któréj nie zwichnął; co chwila wpadałem w jakieś dziury. Wreszcie stanęliśmy nad Rybiem.
— Józek, Józek, Józek! rozległy się wołania z ust wszystkich.
Słychać było tylko szum wiatru i pluskanie fal.
— Józek!
Żadnéj odpowiedzi. Ani tratwy, ani Józka posłanego do pilnowania przewoźników, aby nie odjechali, nie było.
Ha! widać burza ich odegnała i powrócili ku szałasowi.
Pozostała nam więc smutna alternatywa obejścia pieszo brzegu Rybiego ku szałasowi. Droga jest dość równa, lecz usiana a raczéj zawalona kamieniami i gdzieniegdzie pniami. W dzień potrzeba na przejście jéj ze 3 kwadranse.
W nocy, w deszczu, z zdrętwiałemi nieledwie od wysileń nogami z obcasami wykrzywionemi, przeprawa przez nią jest zadaniem trudniejszém, niż wspinanie się po nad przepaściami.
Przebyliśmy tę drogę jakoś szczęśliwie. Ale jak mi się długą wydawała! Zobaczyłem wreszcie po lewéj stronie ziemię; staw się skończył. Sądziłem, żem już przy schronisku.
Ale.... trzeba jeszcze było przebyć rzeczkę Białkę, wypływającą z Rybiego. Most jest dość daleko, więc postanowiono przejść przez kładkę.
Był to pień okrągły, zmurszały, ślizki od deszczu jak lód.
Nie było tak ciemno, żeby nie można było odróżnić wysoko położonego okrąglaka po nad wodą nieco odbłyskującą i szumiącą.
Zatrzymałem się na chwilę. Lecz koło mnie przeszedł prof. Chałubiński, wstąpił na kładkę i po kilku zachwianiach się przeszedł ją bez przypadku.
Przeszedłem więc i ja i p. W. szczęśliwie. Za kładką... była druga kładka już nie z pnia gładkiego, lecz ze świérka cienkiego, gałęzistego, w takim stanie w jakim go ścięto.
Dobywamy ostatka sił i zręczności, przedziéramy się po nim jak przez las, obawiając się tylko, aby się nie przechylił.
Wreszcie o radości! jesteśmy już na miejscu. Roj pali z pistoletu, Sabała zaczyna rzempolić, wchodzimy po błocie wśród kosodrzewiny na małe wzgórze i mamy przed sobą schronisko.
Dach i ściany drewniane! Któż zrozumié co to za roskosz? Czekają nas tam sienniki, lub miękkie igły kosodrzewiny. Tam już nie ma ciemności, kamieni ślizkich, deszczu i kładek karkołomnych, tam można używać błogiéj nirwany!
Ach jakimto zaczarowanym pałacem wydawała mi się z bal zbita chałupa!
Okrzyki nasze i muzyka zbudziły towarzystwo śpiące w schronisku, témbardziéj, że górale zaraz puścili się w tany na trzęsącym się jego ganku. Zaczęto pukać w okienice i wołać:
— Prosimy ciszéj, tu ludzie śpią!
Naturalnie uwzględniliśmy to zupełnie uzasadnione wymaganie i zakazaliśmy góralom hałasować.
Zapalono w sionce światło i kilka osób wyszło dla powitania nas.
— A mąż mój? zapytała z drabiny prowadzącéj na poddasze pani G.
— Gdzie pan G.? Gdzie są panowie G. i D., zawołali zaniepokojonym głosem obecni.
Pytania te do nas były skierowane. Nie mogliśmy jednak na nie odpowiedziéć, gdyż nie widzieliśmy ich.
Pani G. spojrzała badawczo po naszych twarzach i nie mogąc z nich nic o swoim mężu wyczytać strwożyła się wielce. Piękne jéj czarne oczy zalśniły się wilgocią, lecz ani cień jęku nie dał się słyszéć z jéj ust, towarzyszka jéj zalała się rzewnemi łzami. To nie szło o jéj męża, więc mogła płakać.
Osłupieliśmy wszyscy.
— Na Boga! co to jest, co to znaczy? zawołał profesor, — ja nic nie rozumiém.
— Czy panowie tratwą przypłynęli?
— Nie — tratwy nie było.
— Ach! pewno ją burza roztrzaskała, pewnie utonęli.
Zrozumieliśmy wtedy cały stan rzeczy. P. P. G. i D. udali się tratwą na nasze spotkanie i jeszcze nie wrócili.
Zaczęliśmy uspakajać panie, zapewniając, że bałwany nie były wcale zatrważające, że nie zdołałyby tratwy zdruzgotać, że co najwyżéj wiatr odpędził ich w kąt na prawo, skąd przybędą niezadługo, gdyż nawałnica przeszła. Zaręczyliśmy nadto, żeśmy z tamtéj strony widzieli jakiś błysk słaby, jakby zapałki, który był zapewne znakiem danym nam przez pp. D. i G. a który wzięliśmy za światło rozpalone przez juchasa.
Przypuszczania nasze miały pewną zasadę. Zapewnialiśmy więc tak przekonywająco i tak stanowczo, że się panie nieco uspokoiły. Nie chciały jednak pójść na poddasze pomimo przejmującego chłodu, a gdy znaglone niemal przez nas poszły, wróciły za chwilę na ganek.
Wypaliliśmy z pistoletu.
Od strony jeziora żadnéj odpowiedzi. Tylko z wnętrza schroniska huknął ktoś.
— Nie przeszkadzać! My chcemy spać.
— Ależ panowie! tu idzie o danie znaku zaginionym.
Nie dosłyszałem odpowiedzi, ale zdawało mi się, że nie była zbyt grzeczna.
Wypaliliśmy znowu.
I znowu głucho. Tylko świst wiatru, mruczenie lekko kołysanych fal i szelest igieł świerkowych.
Wierciliśmy mrok oczami, i uchem staraliśmy się przedrzéć przez plątaninę dzikich szumów, lecz upłynęła więcéj jak godzina zanim odróżniliśmy jakieś głosy niemartwych potęg.
— To oni! rozległy się okrzyki radości; rzeczywiście po kilkunastu minutach ujrzeliśmy obok siebie zdrowych i całych, tylko nieco zmokłych pp. D. i G., których rzeczywiście wiatr zapędził w to miejsce, gdzieśmy widzieli światełko.
Starali się oni przybić do brzegu pod Czarnym stawem, gdzie chcieli czekać na nas, — lecz nie zdołali oprzéć się nawałnicy.
Wszystkie twarze nagle się rozjaśniły, wszyscy winszowali, witali i — naturalnie — towarzystwo śpiące w schronisku znowu zostało wyrwane z słodkiego stanu zasypiania.
Wreszcie zaczęliśmy myśléć o noclegu. Powiedziano nam, że izby na dole są zapełnione, wdrapaliśmy się więc wszyscy po drabinie pod strych, gdzieśmy już znaleźli na podłodze, przygotowaną dla nas bateryą, złożoną z kilkunastu szklanek mleka. Na cztery osoby to dosyć. Ponieważ nie było tam ani stołka, ani łóżka, ani ławki, ani stołu, ani niczego co jego jest, więc siedliśmy na gołych deskach podłogi. Światło dawała nędzna lampka naftowa, oddalona od nas o trzydzieści kroków.
Nic to jednak nie przeszkadzało naszemu apetytowi. Na widok mleka zapomnieliśmy o zmęczeniu i przygodach. Ucztowaliśmy po sybarycku. Aby wyczerpać wszystkie przysmaki, postanowiłem wlać trochę araku do letniego już mleka. W tym celu postawiłem na podłogę ledwie co napoczętą szklankę i wziąłem w rękę leżącą przedemną manierkę z arakiem. I stało się nieszczęście! Szklanka z mlekiém przewróciła się, gdyż stała na sznurku od manierki, za który pociągnąłem podnosząc tę ostatnią do góry. Drogocenny płyn rozlał się po deskach i zaczął spływać na dół przez jedyną, niepokrytą listewką, szparę pomiędzy deską a belką.
— Co to? Co to znowu? odezwały się na dole głosy zaspane.
— A jéj! leje się! Jakże to można coś podobnego....
— Czy deszcz przez dach dziurawy?
— Ale gdzież tam! Coś ciepłego.
Śmiechy sąsiadów i samego poszkodowanego.
Pomyślałem sobie, że panowie ci, tak srodze przezemnie nastraszeni, nie mieli ducha empirycznego. Gdyby zapalili zapałkę, to przekonaliby się, że jest to ciepłe, niewinne mléko.
W każdym razie przepraszam ich niniejszém jak najmocniéj za moję niezręczność, która ostrą filipikę w Dzienniku poznańskim wywołała: ale doprawdy taka ciemność panowała, że niepodobna było dostrzedz cienkiego sznurka, sprawcę mojéj szkody i przestrachu panów z parteru.
Pokrzepiwszy ciało, pomyśleliśmy o spoczynku. Zostałem wydelegowany do postarania się o pościel.
— Na czém będziemy spali? zapytałem dzierżawcy schroniska.
— Albo ja wiém?
— Jakto? czy już nie ma tapczanów?
— Sienników jest dwadzieścia, a już śpi na nich około czterdziestu gości. Nawet własną pościel paniom oddałem.
— To może jest siano, lub kosodrzewina?
— Już zabrane przez państwo z drugiéj strony pod strychem.
— To każ nam pan świeżej kosodrzewiny narąbać.
— Przecięż teraz mokra po deszczu.
— A, prawda.
— Panowie! rzekłem — z miną tragicznie nastrojoną — nie ma nawet kosodrzewiny, będziemy spać na gołych deskach.
— Wielka mi rzecz, odrzekł p. Chałubiński, ale za to dach mamy nad sobą.
— Prawda! ale co do pościeli to mamy tu jeszcze mniej niż gołą podłogę, bo listwy na szparach wcale się nie uginają pod ciałem.
— Zapewne, ale cóż na to poradzimy.
PP. Chałubińscy mieli ogromne bogactwo pościeli. Coś ze dwie derki, dwie kołdry, jednę ceratę, worki naładowane flaszkami i pudełkami oraz kilka par butów. Było więc czém zastąpić materace i poduszki. Ja podesłałem sobie derkę, wziąłem pod głowę palto, a nakryłem się pledem. P. W. zaś musiał na trochę mniéj wykwintném posłaniu poprzestać. Pod głowę podłożył sobie jakieś zawiniątko, zdaje mi się, że buty obwinięte w surdut, a pod nogi spodnie góralskie, starając się tak trzymać nogi, aby każda z nich leżała na jednéj z widlastych odnóg tego oryginalnego posłania. Naturalnie w nocy zepsuł się ten porządek i nogi leżały między posłaniem i obok posłania, lecz nie na niém.
Ale zmęczenie nie tylko jest przyprawą czarnéj polewki. Sypie ono mak na oczy śpiących. Ach co to był za sen! Tak roskosznego i głębokiego zatopienia się w sferę bezświadomości, jużem od lat kilkunastu nie doświadczał. Tylko dziecko tak śpi. Nie czułem ani listewek pod derką, które mi pozostawiły czerwone pręgi na ciele, ani wiatru, który z pod okapu podwiéwał. Wszyscy podobnie dobrze spali.





V.
Kawa. — Ranek mglisty. — Widok się rozjaśnia. — Kilka słów dopełnienia. — Tajone rozczarowanie. — Żarty. — Toaleta i drabina. — Napisy i utwory poetyczne na ścianach schroniska. — Roztoka. — Dr. Chałubiński i zbójnik Janosik. — Nocleg. — Powrót. — Kąpiel w błocie. — Rozprawa o ciepłych kolanach. — Obiad w Poroninie. — Skutki wycieczki.

Obudziłem się o piątéj po śnie czterogodzinnym i byłem zupełnie świéży, zdolny do nowych wysileń. Wprawdzie nóg prawie nie czułem; tak były zbite. Wypadałoby dla nich dłużéj leżéć, ale czułem tak wielki apetyt, że pomimo dotkliwego bólu nóg za każdém stąpnięciem, przerwałem odpoczynek i zsunąłem się po drabinie na dół, dla zamówienia śniadania. Zastałem kawę już gotową, wypiłem więc szklankę i kazałem kilka szklanek zanieść na górę.
Sądziłem, że przez noc chmury się rozproszą i będę miał piękny widok przy słońcu wschodzącém. Alem się omylił. Gęsta mgła zawisła nad stawem i wypełniła całą przestrzeń pomiędzy górami przelewając się przez ich szczyty. Nic nie było widać. Stałem jednak, gdyż zdawało mi się, że mgła unosi się w górę. Rzeczywiście odskoczyła o kilkanaście czy kilkadziesiąt stóp od wody i powoli widok zupełnie się odsłonił aż do wierzchołków.
Ujrzałem Rybie jezioro, czyli tak zwane pospolicie Morskie Oko w całéj okazałości, choć w zamgloném nieco świetle, które nadawało jeszcze więcéj tajemniczości i grozy obrazowi. Czyż mam opisać ten obraz? Lepiéj na tém wyjdą czytelnicy, jeśli się wyręczę słowami El...y Stożka poety, który umié patrzéć w naturę i wiernie a czarująco ją malować. Uczynię to tém chętniéj, że jego wiersz „Morskie Oko“ zbyt mało jest znany w naszym kraju.




Morskie Oko.
I.

Ponad płaszczami borów, ściśnięte zaporą
Ścian olbrzymich, co w koło ze sobą się zwarły,
Ciemne wody rozlewa posępne jezioro
Odzwierciadlając w łonie głazów świat zamarły.

Stoczone z szczytów bryły mchu pokryte korą
Po brzegach rumowisko swoje rozpostarły;
Na niem pogięte, krzywe kosodrzewu karły
Gdzie niegdzie nagą pustkę w wianki swe ubiorą.


Granitowe opoki wyniesione w chmury
Rzadko tam żywsze blaski słonecznie dopuszczą...
I tajemnicze głębie kryje cień ponury.

Cisza — tylko w oddali gdzieś potoki pluszczą,
Lub wichry przelatując nad zmartwiałą puszczą
Swym świstem grozę dzikiéj powiększą natury.

II.

Ta myśl twórcza straszliwą pięknością wykwita
Pięknością niezmierzonéj potęgi i siły,
Co gromami na skałach rozdartych wyryta,
Świadczy dziś o przewrotach w łonie ziemskiéj bryły.

Dziki zamęt! Głazami zasłane koryta
Zdają się placem boju, gdzie niegdyś walczyły
Północne groźne bogi i krew ofiar piły
Z czary, która w jezioro upadła — rozbita.

Wszystko tu do ostrego tonu się nagina;
Poszarpane gór grzbiety, wody co czernieją.
Skały, wiszące śniegi, zarośla, mgła sina....

Wszędzie surowa wielkość, przed którą maleją
Sny człowieka, co staje tutaj jak dziecina
Przed skamieniałą dawnych bogów epopeją.

V.

O wielki poemacie natury! Któż może
Iść w ślad za twych piękności natchnieniem wieczystem?
Kto uchwyci poranku wzlatującą zorzę
I zapali rumieńce na niebie gwiazdzistem?

Kto wyrzeźbi kamienne wodospadu łoże?
Przemówi szumem fali, wichru dzikim świstem?
Srebrne chmurki zawiesi w szafiru przestworze
I odbije skał ostrza w wód zwierciadle czystem.

O wielki poemacie! ciebie tylko można
Odczuć i wielbić razem w drgnieniu serca skrytem
Gdy pijąc wszelkie blaski źrenica pobożna

W cichym zachwycie tryśnie źródłem łez obfitem,
Gdy na skrzydłach tęsknoty leci dusza trwożna
I nakrywa się własnych marzeń swych błękitem.

Nie wiém czy mowa poety będzie dla każdego tyle zrozumiałą, ile dla tych, którzy sami byli pod wpływem tego „wielkiego poematu natury“, w którym „myśl twórcza straszliwą pięknością wykwita;“ dla mnie jednak jest ona obrazem saméj natury.
Ze swéj strony dodam tylko słów kilka o położeniu, nazwie i kolorze wody tego czarującego jeziora. Podobnie Rybie, jaki położony od niego na południe wschód, o 500 stóp wyżéj „Czarny staw,“ umieszczone są na dnie gigantycznych lejków skalistych, wystających nad powierzchnią wody na 2.000 — 3.000 stóp. Z jednéj tylko strony, w Rybiem od północnéj a w Czarnym od zachodu, wycięte są w ścianach tych lejków wyłomy, które dają dostęp do brzegu wód. Zwierciadło wód Rybiego rozciąga się na 75 morgach 534 st. kwadratowych powierzchni, a pomimo to wydaje się dość małém z powodu mimowolnego porównania z olbrzymiém otoczeniem. Czarny staw jest znacznie mniejszy, ale za to o wiele głębszy od Rybiego. W ogóle głębokość ich nie jest dokładnie zbadana.
Zagłębienia, w których się te wody znajdują nie powstały zapewne w skutek wydrążenia przez wodę. Głębokość i natura otoczenia wskazują, że lejki te są szczelinami utworzonemi w skutek skrzepnięcia skał wybuchowych; woda zaś napełniająca je pochodzi ze śniegów. Dawniéj prawdopodobnie poziomy wód obu jezior daleko wyżéj leżały, gdyż wały w szczerbach powyżéj wspomnianych znajdujące się dowodzą, iż i ze stron obecnie otwartych, stawy były ograniczone kamiennemi ścianami. „To okazują, — powiada Staszic, w Ziemiorództwie Karpat o „Czarnym stawie“ — pozostałych skalisk węgły; zwalonéj ściany dotond stojące jeszcze reszty i ogromne z tejże saméj ściany na zachód rozwaliska, które zasypały wielką część Rybiego jeziora i dotond na kilkaset stóp wysoko okrywają strasznemi granitów rumami tę resztę stojącéj ściany.“
Jaki jest powód nadania tym górskim jeziorom nazwy morskich ócz? Tego nikt nie wié. Że łączność ich z morzem, że ukazanie się na „Czarnym stawie“ szczątków rozbitego na Bałtyku okrętu, jest bajką, to pojmie każdy, kto wié, iż woda, któréj powierzchnia jest wyniesiona na 5.000 stóp nad poziom morza, nie może miéć z niém łączności, gdyż natychmiast opadłaby o 5.000 stóp niżéj, czyli zrównałaby się z poziomem morza. Nadto woda tych jezior jest słodką. Podobnież baśnią jest przechodzące z ust do ust podanie o straszliwym wirze na środku tych stawów, porywającym w bezdenną toń ludzi płynących na tratwach lub łódkach. Jeśli nie ma wiatru, powierzchnia bywa gładką jak zwierciadło. Bajką jest wreszcie opowieść o ogromnych potworach zwierzęcych, kryjących się w ich głębinach. W Czarnym stawie dotychczas żadnych zwierząt nie dostrzeżono, w Rybiem zaś mieszkają pstrągi i niekiedy łososie.
Zapewne poetycznéj téj nazwie dał początek kolor wody. Jest ona przy brzegu zielonawą, podobną do morskiéj. Daléj jednak staje się granatową i wreszcie czarną jak atrament, jak roztwór tuszu chińskiego.
Nie napotkałem dotychczas żadnego dostatecznego tłómaczenia przyczyny téj barwy. Niektórzy odnoszą ją do jakichś czarnych, na dnie rosnących wodorostów, co jednak nie ma żadnéj podstawy. Prawdopodobniejszém może będzie tłómaczenie następujące, na które mi zwrócił uwagę jeden z moich znajomych. Powietrze zawdzięcza swój błękit pyłkom „słonecznym,“ które zawiéra w wielkiéj obfitości, a które rozpraszają światło. Tyndall utrzymuje, że taka sama jest przyczyna niebieskiego koloru wody. Na wielkich wysokościach, do których się wznoszono balonem, gdzie pyłków już nie ma, niebo wydaje się czarném. Woda stawów tatrzańskich jest zapewne także pozbawiona pyłków. Oglądana w szklaném naczyniu jest przezroczystą jak kryształ i ma smak prawie wody destylowanéj. Więc może jest czarną na głębiach dla téj saméj przyczyny co powietrze w znacznych wysokościach? Tyndall utrzymuje, że woda najczystsza, otrzymana z stopionego lodu, bardzo słabo niebieszczy promień światła; woda zaś czarnych stawów pochodzi ze stopnienia śniegów, utworzonych w wysokościach, gdzie ilość pyłków jest nadzwyczaj małą.
Słówko jeszcze o wrażeniach.
Nie sądźcie czytelnicy, że zjednoczenie najsprzeczniejszych z sobą pojęć jak „straszliwa piękność,“ „wspaniała martwota“ itd., używane do określenia charakteru wnętrza Tatr, jest poetyczną przesadą. Bynajmniéj. Każdy z widzów doznaje wrażenia, którego inaczéj oddać niepodobna. Deotyma, która w r. 1860 zwiedziła Morskie Oko, maluje je podobnemi zupełnie słowami. „Morskie Oko, powiada, jest zbiorowiskiem najzaciętszych sprzeczności.... Morskie Oko to akkord fałszywy, jeden z tych akkordów, jakich tylko wielcy mistrzowie umieją używać; akkordy takie są nieodzowne w ogólnéj harmonii natury, z którą się grzmiąco zlewają, lecz słyszane osobno, nietylko niepokoją, ale niecierpliwią... Podróżnik, stojąc nad Morskiém Okiem, co chwila zapomina się i woła: „Jakież to piękne!“ Ledwie wyrzekł, poprawia się i mówi: „Może nie tyle piękne, ile dziwne.“
Deotyma uchwyciła tu jeden z najciekawszych momentów ogólnego wrażenia. Tak — pierwszém wrażeniem jakiego bezwarunkowo każdy doznaje na widok Morskiego Oka jest zdziwienie — nie podziw, poprostu zdziwienie, że się nie to widzi, czego się oczekiwało. Sława Morskiego Oka rozstrzeliła się wokół daleko, nie ma człowieka, któryby o niém nie słyszał. Nasłuchaliśmy się tyle o jego piękności, że spodziewamy się zobaczyć coś odpowiadającego wszelkim prawidłom sztuki. Tymczasem najprzód rzuca nam się w oczy dzikość, nagość, ostrość kształtów i stosunków, dysharmonia, wywoływająca nieukontentowanie, rozczarowanie. Deotyma powiada, że na zapytanie górali o piękność Morskiego Oka odpowiadała: „wszystkiemi wykrzyknikami uniesienia, ale w głębi duszy nie byliśmy pewni, czy wszystkie płyną z przekonania.“ Rozczarowanie to u większości podróżników utrwala się w umyśle, staje się wrażeniem dominującém, i dla tego téż wielu myśli sobie w duchu, choć mało kto z tém się zdradza, że widok Morskiego Oka nie opłaca trudów dostania się do niego. Naturalnie ważną rolę gra tu samo znużenie ale téż tkwi przyczyna i w samym widoku. I nic dziwnego. Natura tak jak nauka nie jest przedajną niewiastą, która pierwszemu lepszemu przechodniowi rzuca się w objęcia. Trzeba umiéć zasłużyć na jéj względy, trzeba umiéć na nią patrzéć z miłością i oddać się jéj całkowicie. Wtedy dopiéro przemawia. Wielkie widoki natury nie mają zwykle wydobytego na wierzch gwałtem planu pierwszego przy którym wszystko blaknie jako podrzędne. Tam wszystko jest na pierwszym planie, a jest tak wielkiém, że ani oko, ani wyobraźnia twoja mu nie podoła. Gdziekolwiek spojrzysz, zobaczysz tylko szczegół, a każdy z nich, czy nim będzie woda, czy grupa drzew, czy naga skała, nie przedstawia nic nadzwyczajnego. Jeśli się jednak weń wpatrzysz, jeśli zbadasz szczegóły, to indukcyą podobną zbierzesz w wyobraźni pojedyncze szkice, które ci pozwolą potém ogarnąć całość w jednéj chwili. „Unii“ Matejki lub „Pochodni Nerona“ Siemiradzkiego także nie obejmiesz jednym rzutem oka, a człowiek ograniczony powié, że widok ich nie wart kosztów biletu. Tak! widoki natury, podobnie jak i wielkie dzieła mistrzów, trzeba zbadać aby pojąć całą ich piękność.
Mało kto wié o tém, więc téż natura, tak jak i nauka i sztuka, mało ma kochanków, bo każdy chce łatwych sukcesów, bo nie każdy jest ich godzien. Stąd owo wspomniane wyżéj rozczarowanie, ogarniające dziewięć dziesiątych tłumu cisnącego się do miejsc słynnych z piękności. Niewielu się z tém wprawdzie wydaje, dla braku odwagi, lub chęci uchodzenia za znawcę. Jednakże pewną jest rzeczą, że u większości na dnie serca ukryte jest nieukontentowanie i żal do tych co je chwalili...
Że trzeba umiéć patrzéć na widoki natury, dowodzi najdobitniéj ta okoliczność, że w pierwszéj chwili nie jesteśmy zdolni ocenić nawet miary przedmiotów i wpadamy pod tym względem w kolosalne błędy. Zdaje nam się np. z brzegu Rybiego, że Morskie Oko leży nad Rybiem wyżéj o wysokość domu trzypiętrowego, tymczasem ta miara jest ośm lub dziesięć razy mniejsza od rzeczywistéj. „W tém miejscu,“ powiada Staszic, „stojąc na brzegu Rybiego — ogromność wszystkich razem przedmiotów nieustannie oszukuje oko, tak w stosunkach ich oddaleń, jak w mierze wielkości. Wszystko w ogół obejmowano okiem zdaje się bliskie i niewielkie. A przyłożona w szczegółach miara zdumiewa, odkrywając wszędzie nadspodziewaną odległość i wielkość.“ (Ziem. Karp. str. 124).
Podobne myśli błąkały mi się po głowie w zamglonych jeszcze kształtach, gdym stojąc na ganku schroniska toczył wzrok po czarnym zwierciadle, po zielonych zboczach i szarych urwiskach, ubielonych śniegami.
Niedługo mogłem się cieszyć pięknym widokiem i uzupełniać w umyśle szczegóły, przed dwoma laty pierwszy raz widziane. Mgła wzniosła się nad szczyty, zbiła się tam w gęstą chmurę, która deszczem rzęsistym polała i zupełnie widok zakryła.




Podczas téj kilku, czy kilkunastu minutowéj pogody, zaczęły się z okien i drzwi wysuwać głowy i główki, a na szczeblach drabiny pokazały się nogi i nóżki. Wszystko to pomknęło ku wodzie i myło się, jakby stado ptastwa, spoglądając od czasu do czasu na otoczenie czarnéj topieli.
Gdy dészcz zaczął padać, wszyscy uciekli na ganek lub do izb. Poszedłem téż i ja pod strych, aby użyć jaszcze trochę wypoczynku. Na poddaszu zastałem pp. Chałubińskich i W. z nadzwyczaj poważnemi i surowemi minami.
— Panie Bronisławie, odezwał się do mnie prof. Chałubiński, miałem o panu dotychczas jak najlepsze pojęcie....
Czytelnik przyzna, że wstęp tego rodzaju zawsze zaniepakaja.
— Cóż się stało, zapytałem?
— Miałem, powiadam jak najlepsze pojęcie. Okazałeś pan dzielność, przezorność, zdolność do oceniania wszelkich przedmiotów i położeń, tymczasem dziś rano....
— Na Boga! cóżem zrobił? nic nie wiém.
— Ależ pan nie przerywaj! Tymczasem dziś rano przekonałem się, że dobre o panu mniemanie, przynajmniéj pod pewnym względem, jest zupełnie niezasłużone.
Uroczyście — urzędowy nastrój z jakim to profesor wypowiedział, a który wcale się z jego usposobieniem nie zgadza, wzbudził we mnie domysł, że jakiś figiel w tém być musi. Śmiałem się już więc w duchu, ale zachowałem minę poważną.
— Pan profesor przestrasza mnie, rzekłem, niechże wiém, com tak złego popełnił.
— Powiedziałeś pan, że kawa, jest „wyższa“, tymczasem okazała się niższą wszelkiéj krytyki.
— Tak, taak! dorzucił p. W.
Wybuchnąłem śmiechem, a dwaj moi oskarżyciele, siedzący jak ministrowie tureccy, jeden na worku z butelkami a drugi na pantalonach góralskich, ledwie że zdołali zatrzymać swoje poważne miny.
— Zła dyagnoza — rzekłem, kawa była bezwarunkowo „wyższa,“ ale jeżeli jeden z sędziów nie ma nigdy apetytu w górach, a drugi otruł się śliwowicą, więc nic dziwnego, że im nie smakowała.
— O nie wykręcaj się pan, nie wykręcaj!
— Zresztą należało abstrahować.
— Daj pan pokój! Już się pan nie wywiniesz, lepiéj jakimś „wyższym“ czynem popraw pan zachwianą o sobie opinią.
— Położę się tedy spać!
— Rzeczywiście, byłby to dowód przymiotów turystowskich godnych uznania i zazdrości. Ale wątpię, czy pan zaśniesz. Dobranoc. Tymczasem pójdę „zrobić tualetę.“
Wątpliwość była uzasadnioną. Nie mogłem zasnąć. Ponieważ znudziło mnie leżenie na twardéj desce, więc zszedłem znowu na dół, gdzie już zastałem profesora po „tualecie“ obserwującego chmury. Był tak gładko wygolony, jakby szedł na bal. Dokonał téj operacyi pomiędzy krzakami kosodrzewiny na kamieniu, przeglądając się chyba w stawie.
— A! rzekłem, to już jest nadmiar porządku, energii i elegancyi. Jabym nie mógł tego przewiéść na sobie. Przecięż tutaj na dziczyznie wolno się trochę zaniedbać.
— Ależ panie Bronisławie, wszakże tu są damy!
— Tak, ale jeśli damy wstępują tu po drabinie, więc i mnie wolno być nieogolonym.
— Drabina swoją drogą, a golenie swoją.
Nie mogłem nie przyznać racyi téj konkluzyi, ale powiedziałem sobie w duchu, że pomimo to wolę drabinę niż golenie. Profesor zaczął z kimś rozmawiać, a ja poszedłem kształcić swój umysł utworami muzy, oraz uwagami wypisanemi ołówkiem na ścianach schroniska.
Napisy te przedstawiają ogromną rozmaitość tak pod względem kaligraficznym, ortograficznym i stylistycznym, jak i pod względem formy. Niektóre są westchnieniami zbolałego przeciwnością losu serca, jak np. prosty dwuwiersz z Halki „Szumią jodły i t. d.,“ inne gorzkiemi skargami lub przekleństwami skołatanego ducha wygody, wymierzonemi przeciwko nieprzyjaznym potęgom martwym jak:
„Piekielna droga przez Zawrat: bodaj tego dyabli wzięli, kto ją wynalazł!“
lub żywym:
„Czujemy się w obowiązku złożenia panu Tretterowi (dawniejszemu restauratorowi w Zakopaném) serdecznego podziękowania, za cuchnącą szynkę, którą raczył nas obdarzyć (naturalnie za pieniądze).“ W. K.

Są téż wśród napisów rady duchowne:

„Kto chce być tego miejsca zwiedzielnikiem
„Niech będzie Matki Boskiéj Miłośnikiem.“

159 1875.

B. Marsis-Lichen z Wieliczki.

(Dobrze zrobił autor, że się podpisał, bo niktby nie wiedział, że w Wieliczce żyje tak wielki wierszodzielnik).
Wiersz ten wywołał ze strony jakiegoś anonima dopełnienie dla wyznań niechrześciańskich:

„Nie chodź więc tutaj żydzie ni muzułmaninie.
„Boć w uchu dźwięk tych rymów do śmierci nie zginie.

Według mnie dopełnienie to jest niezupełne, gdyż i w umyśle chrześcian wieki nie zatrą téj poezyi.
Nie brak téż i rad świeckich, praktyczno-turystycznych:

Młodzieńcy! podejmcież te uciążliwe drogi,
Ale się wybierając, wysmarujcie dobrze nogi (!!!)
Mijajcie Kasprową daléj także Zawrat
Nie zważajcie ni na dészcz, ni na grzmot.

Oprócz tego, są jeszcze wiersze niemieckie, angielskie i węgierskie, które mają zapewne taki sam odcień węgierszczyzny, jak polskie. Pomiędzy temi wierszami i uwagami porozrzucane są nazwiska i daty; wszystkiego zaś tego koronę, niestety cierniową, stanowi filozoficzny napis łaciński:

„Nomina stultorum ubique locorum.“

Podczas gdym czytał i notował te godne pamięci napisy, całe prawie towarzystwo, korzystając z ustania deszczu na czas pewien, zabrało się do powrotu. Pozostało tylko nasze małe kółko. Czekaliśmy na lepszą pogodę, żeby odbyć jeszcze jakąś wycieczkę, ale na nieszczęście dészcz wkrótce zaczął padać i lał ze dwie godziny. Zrezygnowaliśmy więc z wycieczki i postanowiliśmy pójść do Roztoki, aby przenocować tam, jeśli się po południu niebo jako tako nie wyjaśni. W półtoréj godziny byliśmy na miejscu. Ponieważ nie było nadziei, żeby nastała pogoda, więc rozkwaterowaliśmy się na dobre, a profesor posłał do Zakopanego dwóch górali z swéj świty, aby zanieśli depesze do rodziny, oraz obstalowali furkę na jutro.
W schronisku Roztoki przepędziliśmy popołudnie i wieczór tak, jak opryszki za dobrych czasów. Zaledwie przyszli górale, a już zaczęli tańczyć i nie ustawali aż do godziny 11-éj w nocy, czerpiąc zapał w piwie i winie, postawioném przez profesora. Sam stary Tatar tańczył z rzędu przez 4 godziny i wcale się jakoś nie zmęczył. Po zwykłym tańcu góralskim nastąpił więcéj rozmaity orawski. Rej w nim wiedli Jarząbek i Rebel, którzy stając od czasu do czasu przed grającym Sabałą przyśpiewywali dwuwiersze i całe koło prowadzili.
Położyliśmy się na tapczanie w kącie i przypatrywaliśmy się znowu téj prymitywnéj zabawie. Muszę wyznać, że choć nie tańczyliśmy, jednak i nas jakiś dziki szał porwał i my straciliśmy na chwilę z pod siebie cały grunt cywilizacyi.
Górale byli w siódmém niebie. Znakomity przewodnik Maciéj Sieczka, który przybył do Roztoki z sekretarzem Towarzystwa Tatrzańskiego p. Świerzem i przyłączył się do towarzystwa naszych górali, rzekł gdzieś na boku do p. Ludwika:
— Chciałbym coś powiedziéć, ale żeby się pan nie obraził.
— Mówcie Macieju, nie bójcie się!
— Ale bo to widzi pan.... ja chcę w dobréj myśli, ale....
— Ależ przecięż wiém, że nic złego nie powiécie.
— Ja chciałem o téj zabawie powiedziéć, co to nam teraz pański tatko wyprawił, że już dawno takiéj nie było.
— Więc czegóżbym się miał obrazić?
— Tak, dodał unosząc się Maciéj, od czasów Janosika nikt takiéj zabawy nie wyprawił; tylko Janosik umiał sprawić takie wesele a drugi pański tatko!
Janosik był to „zbójnik“ tatrzański, który żył w zeszłym, jak się zdaje wieku; stał się on postacią legendową.
Pan Ludwik uśmiechnął się, zapewnił Sieczkę, że się nie może gniéwać za to porównanie i opowiedział nam swoją z nim rozmowę. Śmieliśmy się do rozpuku z téj paralelli, która w Tagach za najzaszczytniejszą uchodzi. Pomimo bowiem znacznego złagodnienia obyczajów „zbójnik“ uważany jest u nich jeszcze za bohatéra.
Nazajutrz, po ośmiogodzinnym śnie, bardzo pokrzepiającym, wsiedliśmy na furkę Marcina, ogołoconą z części siana przez konie, samopas chodzące koło schroniska, a więc nie bardzo wygodną. Musieliśmy nogi przymuszać do jeszcze większéj aniżeli podczas przyjazdu „abstrakcyi.“ Wkrótce zaczął padać dészcz gęsty. Okryliśmy się jakeśmy mogli i zabawiali rozmową. P. W. wprowadził ją na tór naukowy i zeszła mowa na Schleidena, którego zasługi zaczął prof. Ch. wynosić daleko wyżéj, aniżeli to czyni ogół uczonych. Według p. Ch. obecne pokolenie jest niesprawiedliwém względem Schleidena, gdyż go nie zna dostatecznie. Opowiadał nam daléj p. Ch. o swoich studyach uniwersyteckich zagranicą, o stanie Warszawy w owym czasie i t. d. Wszystko to było niezmiernie zajmujące, ale nie mogło całkowicie oderwać naszéj uwagi od konwulsyjnych wstrząśnień i wicia się elastycznego wózka po wyboistéj drodze ku Bukowinie. Układanie jednak nóg i poprawianie siedzeń nie przerywało nam rozmowy, abstrahowaliśmy zupełnie dobrze od otaczających warunków i dopiéro, gdy wózek więcéj się przechylił niż zwykle i znaleźliśmy się w błotnistéj wodzie, rozmowa się urwała.
Wylecieliśmy tak zręcznie, że nikt z nas nie upadł na towarzysza, lecz wszyscy znaleźliśmy się obok siebie w wodzie, szeregiem.
— A co? czy dobra droga przez Bukowinę, zapytał prof. Ch.
— Znakomita! odezwał się p. W., bo przecięż nie można zważać na podobny przypadek, tak częsty na polowaniach.
— Jeszcze jedno wrażenie więcéj! zawołał pan Ludwik, mający błoto w ustach, uszach, na szyi i t. d.
— Prawdziwie „wyższa“, dorzuciłem, uderzając nogą o ziemię dla wytłoczenia wody z butów.
Lecz pomimo dobrego humoru żaden z nas nie chciał już wsiąść na furkę i narazić się na drugą podobną kąpiel. Zresztą niektórzy z nas, a ja pomiędzy nimi, mieliśmy ciało od stóp aż do pasa prawie przemoczone, tak, że odzienie przylegało do skóry; przyjemniéj więc było chodzić niż siedziéć. Jednakże błoto stawało coraz bardziéj grzęskiém, a dészcz gęstszym; gdyśmy więc doszli do lepszéj drogi, wsiedliśmy znowu na opuszczoną przed dwoma, czy trzema kwadransami furkę, aby prędzéj się dostać do domu. Rzeczywiście Marcinek zaciął wypoczęte konie i stosunkowo dość szybko jechaliśmy.
Ale od owego miejsca było jeszcze ze 3 i pół do 4 godzin drogi do Zakopanego. Tymczasem było mokro, chłodno i głodno. Wszystkie zapasy wyczerpaliśmy już w Roztoce, a było już około pierwszéj. Radzi nieradzi musieliśmy się kontentować rozmową, która co prawda była wesołą.
— Czy panowie uważali, jakiego ciepłego koloru było to błoto, w któreśmy wpadli? odezwał się pan W.
Zaczęliśmy się śmiać frenetycznie. Spojrzenie na błoto ze stanowiska ciepłoty koloru, było ekstraktem humoru, tém bardziéj, żeśmy czuli, iż nogi bardzo nam ziębną po téj ciepłobarwnéj kąpieli.
Wszczęła się tedy rozmowa o kolorach ciepłych i zimnych, o tém czy zielony kolor bywa ciepłym, czy taki lub owaki zimnym i t. d., przyczém panowie W. i Chałubińscy rozwinęli wielką erudycyą w przedmiocie malarstwa, o co ich nigdy nie posądzałem, bo specyalności ich dalekie są od téj sfery. Słuchałbym téj rozmowy z przyjemnością, jeślibym nie czuł głodu tak strasznego jak gdybym trzy dni nie jadł. Przytém zziębłem od wilgotnego odzienia. Chcąc zwrócić uwagę towarzystwa na potrzebę postarania się o coś mogącego zobojętnić działanie owego ciepłego błota i głodu, przerwałem rozmowę pp. Chałubińskich i W., zastanawiających się w téj chwili nad jakąś ciepłą zielonością i rzekłem.
— Przepraszam panów! A czy kawa ze śmietanką jest ciepła.
Dwaj panowie zainterpelowani, odpowiedzieli na to śmiechem, przechodzącym wszelkie moje oczekiwanie, a p. Ch. domyśliwszy się co mi podyktowało ten koncept, wydobył resztkę „talarków,“ którą chował na ostateczny przypadek i ze względu na mój dobry apetyt, dał mi o jeden więcéj niż każdemu, mówiąc.
— To za pańską ciepłą kawę.
Ledwie żeśmy przestali się śmiać z kawy, wspomniał p. Ludwik, że w chwili, kiedy nasz wózek, przewracając się pochylił się o 45 stopni, stało się coś, czego... już nie pamiętam. Ścisłe obliczenie dokonane w krytycznéj chwili przechylania się, kiedy nam jezioro błota groziło, dowodziło tak wielkiéj przytomności umysłu i tak bystréj obserwacyi, że w dowód ich uznania śmieliśmy się znowu do rozpuku, aż do saméj karczmy w Poroninie, gdzie, nie bacząc na to, że za godzinę będziemy już w Zakopaném, postanowiliśmy oddać ciału naszemu co cielesnego. Tam uraczyliśmy się wódką, jajami, chlébem z masłem i mlékiem, próbując wszystkiego na przemian, a na deser dostaliśmy placka z pieprzem, który nam tak smakował, żeśmy aż postanowili zawieść kawałek „paniom“ do Zakopanego. Ale panie, jak zwykle panie, lubiące grymasić, nie poznały się na placku, któremuśmy jednogłośnie nadali nazwę „wyższego.“ (Co prawda, to i nam w Zakopaném nie smakował).
Przybyłem do Zakopanego opalony i odarty jak cygan, z nosem złuszczonym od wiatru, z nogami skostniałemi od zimna współdziałającego z wilgocią przez 5 godzin.
Sądziłem, że odleżę tę wycieczkę. Ale gdzież tam! W Tatrach po największém zmoknięciu następuje co najwyżéj tylko katar, który tak się ma do słynnych na cały świat katarów warszawskich, jak góra, na któréj stoi wodociąg w Saskim ogrodzie do Łomnicy. Po dwóch czy trzech godzinach znikł zupełnie i nazajutrz żadnych już śladów zmoknięcia nie czułem. Mówię to dla tych, którzyby chcieli odbywać wycieczki w Tatrach. Niech ich także nie odstrasza to, że wiatr cyganizuje fizyognomią mieszczuchów: skóra prędko lenieje i nowa się tworzy. Szkody więc z podobnych wycieczek wynikające bywają małe i chwilowe, a korzyści dla ciała i umysłu znaczne i długotrwałe. Wraca się z nich jakby po jakiéj odświeżającéj i odmładzającéj kąpieli w niezmąconéj krynicy. Ciało i duch tężeją i nabiérają nowéj energii do pracy i znoszenia przeciwności życia. Więc — „daléj w Tatry w ziemię czarów na strome szczyty gór!“








  1. Przełęcz jest to przegub czyli siodło (Sattel) pomiędzy dwoma szczytami.
  2. Kolébą, nazywają górale szałas drewniany, skąd znaczenie jego rozciągnięte zostało na namiot, dach skalisty itd. Baca jest przedsiębiorcą karmienia i dojenia owiec przez lato. Juchas znaczy pasterz.
  3. Żleb jest to mniéj lub więcéj strome koryto na stoku góry, którém główna masa wód spływa i walą się oderwane od szczytów bryły. Żleby zwykle zawalone bywają w skutek tego piazgami, t. j. gruzem lub większemi kamieniami ruchomemi.
  4. To co polacy nazywają, Morskiém Okiem zowie się u węgrów Rybiem jeziorem, a nazwę Morskiego Oka stosują ci ostatni do t. z. „Czarnego stawu nad Morsklém Okiem.“ Nomenklatury téj używa Staszic w swojem „Ziemiorodztwie Karpat;“ nadto jeżeli głębokość ma dawać prawo do nazwy Morskiego Oka, to więcéj zasługuje na nią „Staw czarny“ niż „Rybie jezioro.“ Z tego powodu należałoby zostawić nazwę Morskiego Oka Czarnemu stawowi, bez względu na to, że leży po za granicą Galicyi, która to okoliczność skłania niektórych do przyswojenia tego poetycznego miana Rybiemu jezioru „abyśmy i my mieli swoje Morskie Oko.“ Jestto tam mniéj stosowném, że granica owa jest tylko polityczną, a Tatry bądź co bądź są polskiemi górami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.