Strona:Bronisław Rejchman - Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zrezygnowaliśmy więc z wycieczki i postanowiliśmy pójść do Roztoki, aby przenocować tam, jeśli się po południu niebo jako tako nie wyjaśni. W półtoréj godziny byliśmy na miejscu. Ponieważ nie było nadziei, żeby nastała pogoda, więc rozkwaterowaliśmy się na dobre, a profesor posłał do Zakopanego dwóch górali z swéj świty, aby zanieśli depesze do rodziny, oraz obstalowali furkę na jutro.
W schronisku Roztoki przepędziliśmy popołudnie i wieczór tak, jak opryszki za dobrych czasów. Zaledwie przyszli górale, a już zaczęli tańczyć i nie ustawali aż do godziny 11-éj w nocy, czerpiąc zapał w piwie i winie, postawioném przez profesora. Sam stary Tatar tańczył z rzędu przez 4 godziny i wcale się jakoś nie zmęczył. Po zwykłym tańcu góralskim nastąpił więcéj rozmaity orawski. Rej w nim wiedli Jarząbek i Rebel, którzy stając od czasu do czasu przed grającym Sabałą przyśpiewywali dwuwiersze i całe koło prowadzili.
Położyliśmy się na tapczanie w kącie i przypatrywaliśmy się znowu téj prymitywnéj zabawie. Muszę wyznać, że choć nie tańczyliśmy, jednak i nas jakiś dziki szał porwał i my straciliśmy na chwilę z pod siebie cały grunt cywilizacyi.
Górale byli w siódmém niebie. Znakomity przewodnik Maciéj Sieczka, który przybył do Roztoki z sekretarzem Towarzystwa Tatrzańskiego p. Świerzem i przyłączył się do towarzystwa naszych górali, rzekł gdzieś na boku do p. Ludwika:
— Chciałbym coś powiedziéć, ale żeby się pan nie obraził.
— Mówcie Macieju, nie bójcie się!
— Ale bo to widzi pan.... ja chcę w dobréj myśli, ale....
— Ależ przecięż wiém, że nic złego nie powiécie.
— Ja chciałem o téj zabawie powiedziéć, co to nam teraz pański tatko wyprawił, że już dawno takiéj nie było.
— Więc czegóżbym się miał obrazić?
— Tak, dodał unosząc się Maciéj, od czasów Janosika nikt takiéj zabawy nie wyprawił; tylko Janosik umiał sprawić takie wesele a drugi pański tatko!
Janosik był to „zbójnik“ tatrzański, który żył w zeszłym, jak się zdaje wieku; stał się on postacią legendową.
Pan Ludwik uśmiechnął się, zapewnił Sieczkę, że się nie może gniéwać za to porównanie i opowiedział nam swoją z nim rozmowę. Śmieliśmy się do rozpuku z téj paralelli, która w Tagach za najzaszczytniejszą uchodzi. Pomimo bowiem znacznego złagodnienia obyczajów „zbójnik“ uważany jest u nich jeszcze za bohatéra.
Nazajutrz, po ośmiogodzinnym śnie, bardzo pokrzepiającym, wsiedliśmy na furkę Marcina, ogołoconą z części siana przez konie, samopas chodzące koło schroniska, a więc nie bardzo wygodną.