Strona:Bronisław Rejchman - Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trzeba więc było biedz daléj, dopóki jako tako widziało się cośkolwiek. Skakałem z kamienia na kamień, a raczéj rzucałem się, wprawiwszy nogi w ruch wahadłowy, gdyż skakać według prawideł nie mogłem. Spadałem ze skały na skałę, jakby na sztywnych szczudłach. Wiedziałem, że takie twarde spadanie to na jednę to na drugą nogę uczyni mnie na kilka dni niezdolnym do chodzenia, ale innego wyboru nie miałem. Mięśnie były tak zmęczone, że lekkie skoki stały się niepewnemi.
Po pewnym czasie w kolanach i nad kolanami czułem ból tak dotkliwy, żem zrezygnował się na wszystko i postanowiłem odpocząć.
— Panie, panie, zawołał Jacek, nie można, bo noc.
Ton jego mowy kazał mi się zrzec zamiaru. Biegłem daléj już nie siłą, lecz wolą.
Ciemność zapadłą do tego stopnia, że już wcale nie widziałem konturów kamieni. Szarzyły mi się tylko przed oczyma. Rzucałem się na nie, jak machina, pędem nabytym, nie wiedząc czy nie stąpię na pochyłość z któréj się obsunę. Potykałem się, padałem na kolana, ale zawsze tak szczęśliwie, że członki moje pozostały w całości. Kij ostro okuty stanowił dla mnie trzecią nogę, może lepszą w téj chwili od naturalnych. Bez niego, absolutném niepodobieństwem byłoby posuwać się daléj. Zmrok wstąpił w swą ostatnią fazę ołowianéj szarości. Niebo zasnuło się chmurami, które noc przyspieszały. Za chwilę ciemność zastąpi ostatnie ślady dnia.
— Już nieprecz, nieprecz (niedaleko) pocieszał mnie Jacek.
Choć zimno było dotkliwe, pot lał się ze mnie strumieniami, płuca wzdymały jak miechy kowalskie, a muskuły pracujące były niemal zdrętwiałe. Wreszcie spostrzegłem przed sobą coś ciemnego, ...trawę. Ucieszyłem się jak żeglarz, który do lądu przybija. Ale to nie był ląd, lecz mare sargassum! Upragniona trawa rosła wysoko a wśród niéj leżały kamienie, miary największych brukowców. Były ukryte zapewne nawet przy świetle. Trzeba więc było stawiać nogi na oślep, będąc ciągle przygotowanym na to, że się stopa osunie z otoku, lub wpadnie pomiędzy dwa kamienie. Nie było to chodzenie lub skakanie, lecz wpadanie w coś, w czém się gruntu domyślamy. Biegliśmy jednak śmiało, jakby po asfalcie....bo innéj rady nie było. Gdyby nie konieczność, uważałbym to za nierozsądną junakieryą i szaleństwo.
Lecz wszystko ma swe granice. Kamienista trawa skończyła się. Jesteśmy u poziomu Czarnego stawu, czyli Morskiego Oka. Jeszcze kawałek drogi po głazach, jeszcze kilka potknięć i upadków, trochę przedzierania się przez kosodrzewinę... i koniec naszych trudów.