Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Z powrotem z owej przejażdżki, Piotr znajdując się w najszczęśliwszem usposobieniu serca i umysłu, postanowił doprowadzić do skutku odwidziny na wsi, swego przyjaciela księcia Andrzeja Bołkońskiego, którego nie widział od dwóch lat przeszło.
Boguczarewo rozłożyło się szeroko i wygodnie na płaszczyźnie, przeplatanej lasami i płatami ornej ziemi. Część lasu wyrąbano w pień, co nie było wcale malowniczem, i wyglądało nader prozaicznie. Dom dziedzica był zbudowany ze wszystkiemi przynależnościami na końcu wsi. Wieś sama była zabudowana w jedną linję, nad gościńcem murowanym, niby szereg wyciągnięty pod sznur żołnierzy. Po za tą długą ulicą, spostrzegało się źwierciadło wody. Było widocznem że ów staw wykopano tylko co, zapewne w celu osuszenia łąk i samej wioski. Woda była zupełnie czysta, a brzegi stawu nie miały czasu zazielenić się murawą, poróść trzciną i sitowiem. Za stawem był młody lasek, świeżo zasadzony. Wśród młodzieży, wznosiły w niebo swoje dumne korony, drzewa stare, omszałe, o koronach rozłożystych, zostawione prawdopodobnie jako nasienniki.
Budynki gospodarskie, nieopodal od domu mieszkalnego składały się z dużej stodoły, dwóch stajen murowanych i łazienki także murowanej z wysokim kominem. Dom miał dwa skrzydła, widocznie później dobudowane. Sam środek przedstawiał dość obszerne mieszkanie. Facjata z przodu z kamienia ciosowego, nie była jeszcze skończona. Wystawka owa, była otoczona ogrodem. Ostrokół i dwie bramy wjazdowe były nowiusieńkie. Pod obszerną szopą stały dwie sikawki do gaszenia pożaru i kilka beczek do wody, pociągniętych zieloną farbą. Ścieżki były wyczyszczone i piaskiem wysypane. Nad rzeczułką w ogrodzie, zbudowano mostek mocny i ozdobny. Wszędzie znać było ład i pewne poczucie piękna. Na pytanie: — „Książę w domu?“ — służba wskazała pawilon zupełnie nowy, zbudowany nad stawem. Stary kamerdyner Andrzeja, Antoni, pomógł Piotrowi wysiąść z karety i wprowadził do domu, również świeżo odmalowanego i urządzonego wewnątrz.
Uderzyło go nader skromne urządzenie, odstrychające od umeblowania wspaniałego, w ich apartamencie, w którym odwidzał Piotr księstwo przed dwoma laty. Z małego przedpokoju, wszedł Piotr szybko do pokoju obok, którego czuć było sośniną, i nawet nie był dotąd pomalowany. Antoni pobiegł naprzód na palcach i zapukał zlekka do drzwi naprzeciw.
— Cóż tam nowego? — odezwał się głos twardy, szorstki i niemiły.
— Wizyta! — odpowiedział kamerdyner.
— Proś niech zaczeka. — Usłyszeli jakby stuk krzesła, odsuniętego ruchem niecierpliwym. Piotr posunął się ku drzwiom i prawie uderzył się o księcia Andrzeja, gdy ten ukazał się na progu. Podniósłszy na czoło okulary, rzucił mu się w ramiona ściskając serdecznie. Mógł mu się w tej chwili przypatrzyć uważnie.
— A to niespodzianka!... rad ci jestem niezmiernie — książę przemówił. Piotr jednak milczał, nie mogąc wzroku oderwać od przyjaciela, tak go uderzyła twarz Andrzeja zmieniona do niepoznania. Mimo przyjęcia życzliwego uśmiechu wymuszonego, i usiłowania, żeby nadać oczom wyraz radośny, te oczy dawniej tak promieniste, zostały smutnemi i przygasłemi. Wychudł, pobladł, postarzał się o lat kilkadziesiąt. Wszystko świadczyło u niego od wzroku zamglonego, aż do bruzdy głębokiej na czole, że jego umysł był zajęty jedną myślą przygnębiającą całe jego jestestwo. Ten wyraz niezwykły w księcia fizjognomji, mieszał i onieśmielał Piotra niewypowiedzianie.
Jak zwykle bywa po długiem rozłączeniu, rozmowa prowadzona zrazu bezładnie, dorywczo, złożona z samych krótkich pytań i odpowiedzi, dotykała zaledwie zlekka, muskając po wierzchu kwestje najbardziej ich obu zajmujące, nawet i takie, o których byli z góry przekonani, że wymagają rozmowy bardziej wyczerpującej. Zaczęli wreszcie rozmawiać porządniej. Po słowach urywanych, nastąpiły długie opisy, co przeżyli przez te dwa lata rozłąki, i co zamierzają robić na przyszłość. Była mowa o Piotra podróży, o jego zajęciach obecnych i o wojnie. Twarz Andrzeja posmutniała jeszcze więcej, i bruzda na czole stała się głębszą, gdy słuchał Piotra, który rozprawiał z zapałem gorączkowym o swojej przeszłości, i o czem marzy na przyszłość. Mogło się zdawać, że książę Andrzej, choćby nawet rad z duszy, nie potrafi zainteresować się tem wszystkiem. Odczuł Piotr wreszcie, że mu nawet nie wypada w księcia obecności, puszczać wodze mrzonkom swoim o szczęściu i czynach wzniosłych, dobroczynnych, z któremi pieścił się nieustannie w swojej bujnej wyobraźni. Nie śmiał również, bojąc się okryć śmiesznością, wystąpić ze swojemi nowemi teorjami massońskiemi, które w ostatniej podróży, odżyły w jego duszy w całej pełni. A jednak pałał żądzą przekonania swojego druha serdecznego, że nie jest już tym lekkoduchem, jakiego znał w Petersburgu. Obecnie stał się zupełnie innym człowiekiem, lepszym i jakby odrodzonym.
— Nie umiem opisać ci dokładnie, co nie wszystko przeżyłem, i czego nie doświadczyłem w tym czasie. Koniec końców, częstokroć sam siebie nie poznaję.
— Rzeczywiście, zmieniłeś się pod bardzo wielu względami — bąknął książę Andrzej od niechcenia.
— A ty? Jakież są twoje projekta?
— Moje projekta? — uśmiechnął się Andrzej z gorzką ironją, powtarzając te słowa jakby ze zdziwieniem, że go mogą pytać o coś podobnego. — Widziałeś przecie... Kopię stawy... buduję... chcę się tu urządzić jak najwygodniej, i zamieszkać stale w roku przyszłym.
— Nie o to mi idzie... — rzekł Piotr nieśmiało i wahająco.
— Ale po co mamy mówić o mnie? — dodał książę przerywając swemu gościowi. — Opowiedz mi raczej jeszcze co o twojej podróży... Coś widział, i coś zdziałał w twoich dobrach rozległych?
Zaczął więc Piotr opowiadać, ukrywając ile możności udział, jaki brał w tych wszystkich ulepszeniach, zaprowadzonych w jego majątku. Pomimo, że go Andrzej słuchał bez wielkiego zajęcia, dokańczał czasem kilku sztrychami obrazu przez Piotra przedstawionego. Żartował po trochę z jego zbytecznych uniesień, nad starzyznami, od dawna zużytemi i zdartemi, które jemu wydawały się czemś nowem i niezwykłem.
Tak Piotra żenowała i onieśmielała obecność księcia, że wreszcie umilkł zupełnie.
— Posłuchaj że teraz mnie, mój drogi — zaczął Andrzej, doświadczający widocznie tego samego uczucia niemiłego. — Dotąd jestem tu tylko jak na popasie, zupełnie jeszcze nie urządzony, jak sam widzisz. Przybyłem jedynie na krótką inspekcją, aby rzucić okiem na to i na owo. Wracam dziś wieczór do Łysych Gór. Jedź ze mną. Przedstawię cię mojej siostrze... Zresztą, znasz ją, nieprawdaż? — mówił dalej bezmyślnie, aby coś powiedzieć temu przyjacielowi, z którym obecnie nic go więcej nie łączyło, żadna myśl, żadne wspólne pragnienie. — Wyjedziemy zaraz po obiedzie... a teraz pójdź oglądnąć ze mną, moje nowe gospodarstwo.
Wyszli mówiąc odtąd jedynie o polityce i sprawach bieżących, niby ludzie zupełnie obcy sobie i obojętni jeden dla drugiego. Pokazując gościowi i robiąc mu niejako honory, swoich nowych budowli, ożywił się był cokolwiek książę Andrzej, jakby te rzeczy budziły w nim jednak pewny interes. Naraz zatrzymał się w pół drogi, na jednem z rusztowań, nie dokończył frazesu, którym coś Piotrowi tłumaczył, machnął ręką i rzekł z dziwnem zniechęceniem:
— Ot! idźmy lepiej na objad. Wtem wszystkiem nie ma nic a nic zajmującego.
Podczas objadu, rozmowa ich zeszła przypadkiem na temat ożenienia Piotra z Heleną Kurakin.
— Byłem mocno zdziwiony, tą nowiną — wtrącił Andrzej.
Piotr zmieszał się, poczerwieniał i dodał pospiesznie:
— Opowiem ci kiedyś szczegółowo, jak się to wszystko stało. Ale to skończone i na zawsze!
— Na zawsze? „Zawsze“ nie istnieje mój drogi.
— Musiałeś przecież słyszeć, jak się ta sprawa rozstrzygnęła? O moim pojedynku?
— Tak jest, wiem żeś jeszcze i przez to przejść musiał!
— Dziękuję Bogu za to jedno, żem go nie zabił — wtrącił Piotr.
— I cóżby to było szkodziło? Ubić psa wściekłego, jest nawet zasługą wobec społeczeństwa.
— Zapewne, ale zabić człowieka... bliźniego, to nie dobrze, to niesprawiedliwie...
— Dla czego niesprawiedliwie? Nie jest nam danem rozróżniać, co jest sprawiedliwością, a co nieprawością! Ludzkość myliła się zawsze na tym punkcie, i mylić się będzie, po wieki wieków!
— Niesprawiedliwością jest każde zło bliźniemu wyrządzone — Piotr zaczął na nowo rozmowę, widząc z zadowoleniem, że jego przyjaciel, zaczyna się nią coraz bardziej interesować. Nie tracił również nadziei, że odkryje w końcu, co Andrzeja tak zmieniło względem niego?
— Któż to ci wytłumaczył tak dokładnie, co właściwie nazywa się złem, wyrządzonem bliźniemu?
— Przecież wiemy sami najlepiej — odrzucił Piotr — co nam byłoby niemiłem. A zatem nie powinniśmy czynić tego drugiemu.
— Wiemy o tem... zapewne... To jednak, co mnie się złem wydaje, komu innemu wyda się może właśnie pomyślnością — Andrzej wpadał w coraz większy ferwor. — Znam tylko dwa cierpienia rzeczywiste: wyrzuty sumienia i chorobę. Dobrem nazywam jedynie brak tych dwóch cierpień. Żyć li dla siebie i strzedz się ich, oto cała moja mądrość.
— A miłość bliźniego? A poświęcenie? — wykrzyknął Piotr. — Nie, nie mogę podzielać w tem twego zdania! Żyć i wystrzegać się zła, aby następnie nie doświadczać wyrzutów sumienia, to za mało. Żyłem tak dawniej, i moje życie przechodziło nieużytecznie. Teraz dopiero żyć zaczynam... odkąd staram się żyć dla drugich, kiedym pojął jaka się w tem rozkosz mieści. Nie, i tysiąc razy nie, nie jestem twego zdania, a i ty sam, myślisz inaczej niż mówisz.
Książę Andrzej wlepiwszy w niego wzrok badawczy, słuchał z drwiącym uśmiechem:
— Poznasz moją siostrę księżniczkę Marję, i ręczę że przystaniecie od razu do siebie. Zresztą, może i ty masz słuszność. Niech każdy żyje po swojemu. Utrzymujesz, żeś żył nadaremnie i bez użytku, żyjąc li dla siebie, że dziś dopiero pojmujesz czem jest szczęście, poświęcając się dla innych? Ja przeciwnie, żyłem dla sławy, a czemże jest sława, jak nie miłością bliźniego, jak nie chęcią być mu użytecznym i zasłużyć na jego pochwałę? Żyłem zatem dla innych, i cały ten okres jest dla mnie stracony, stracony bezpowrotnie. Odkąd żyję sam dla siebie, jestem o wiele spokojniejszym.
— Czyż podobna żyć tylko dla siebie? — Piotr zacietrzewiał się coraz bardziej. — A twój syn, twoja siostra, twój ojciec?
— Oni stanowią jedną całość ze mną, to nie są „inni“, owi „bliźni“, jak ich nazywacie: ty i księżniczka Marja. Bliźni, owe źródło nieustające wszelkiego zła i wszelkich nieprawości! Bliźni twoi, to ci poddani, których zamyślasz obsypać dobrodziejstwami, wiesz?
— Żartujesz chyba Andrzeju? — Piotr zawołał rozżalony tem gwałtownem wystąpieniem. — Czyż ja błądzę, czyż popełniam przez to coś niesprawiedliwego, jeżeli pragnę wyświadczyć tym biedakom cokolwiek dobrego? Tak zresztą dotąd idzie mi to oporem, i tak mało tego było! Jestże w tem co złego, chcieć oświecić cokolwiek tych biednych ludzi, to chłopstwo ciemne, a którzy bądź co bądź, są naszymi braćmi przed Bogiem? Rodzą się i umierają ci biedni prostaczkowie, nie znając prawd odwiecznych, nie umiejąc inaczej Boga pochwalić i oddać Mu czci należnej, jak przez bezmyślne klepanie pacierza i wybijanie pokłonów przed ołtarzem. Czyż byłoby zbrodnią wobec nich dać im poznać czem będzie dla nich życie przyszłe, życie wieczne, w którem mogą znaleść nagrodę za trudy i cierpienia doświadczone tu na ziemi? Czyż i w tem jest coś złego, i jest błąd nie do przebaczenia, nie pozwolić im ginąć jak psom, bez pomocy, bez ratunku, kiedy przecież można z taką łatwością dopomódz im pod tym względem, postarawszy się o szpital, o lekarza, o przytułek dla chorych? Nie będzie-ż to dobrodziejstwem dotykalnem, niezaprzeczonem, jeżeli potrafię ulżyć na chwilę temu chłopu, tej kobiecie obarczonej dziećmi, tym ludziom wiecznie stroskanym i zapracowanym? Zrobiłem to... dotąd ma się rozumieć, na bardzo drobną skalę... ale i to dobre na początek. Nie potrafisz wyperswadować mi, i nie przekonasz nigdy, żem źle zrobił i że ty tego nie pochwalasz. Ja zresztą, przekonałem się wręcz przeciwnie, mianowicie: że rozkosz, którą nam sprawiają uczynki miłosierne, jest jedynem i prawdziwem szczęściem trwałem na ziemi.
— Zapewne, jeżeli w ten sposób kwestją postawisz — przywtórzył książę Andrzej. — Ja zakładam ogród, stawiam budynki, upiększam dom, ty zaś budujesz szpitale, ochronki i szkoły. Można uważać jedno jak drugie, za rozrywkę, którą sobie czas skracamy. Zostawmy rozstrzygnienie ostateczne co jest złe, a co dobre Istocie Najwyższej, Temu, który jeden ma prawo o tem sąd wydawać... nieodwołalnie. Widzę, że miałbyś ochotę prowadzić dalej dysputę? A więc chodźmy...
Wyszli na ganek, który tworzył przed domem rodzaj terasy.
— Rozprawiasz o szkołach, oświacie... i tym podobnie, to jest: — dodał Andrzej wskazując ręką na chłopa, który właśnie przechodził, kłaniając im się do samej ziemi — chcesz go wyrwać z jego stanu zwierzęcego, dać mu poznać pewne potrzeby duchowe, kiedy według mego zdania, szczęście i używanie czysto zwierzęce, jest jedynem dla niego... Chcesz go pozbawić tej błogości, a ja mu tego tak zazdroszczę! Chcesz go zrobić „tobą“, „mną“, nie mogąc mu zapewnić tych środków, jakiemi rozrządzamy obydwaj. Pragniesz ulżyć mu w pracy, kiedy mojem zdaniem, praca fizyczna, jest tak samo niezbędna dla niego, jak praca umysłowa dla nas. Ty naprzykład: nie możesz wstrzymać się od marzeń, od rozmyślań nad tem i nad owem... ja kładę się spać nieraz o trzeciej rano i jeszcze zasnąć nie mogę. Myśli rozmaite mózg mi rozsadzają, przewracam się po łóżku na prawo i lewo... On spi jak kłoda, gdy raz zwali się na swój twardy siennik za piecem. Bo dla nas myśleć, jest taką samą potrzebą, jak dla chłopa uznoić czoło orką lub kośbą. Skoro przestanie pracować fizycznie, pójdzie czas wolny zapić w karczmie, albo się rozchoruje... Tydzień jego pracy nużącej, zabiłby mnie najniezawodniej!.. Tak samo, gdyby kazano chłopu żywić się dobrze, tak jak ja i ty, a przytem prowadzić życie na pozór próżniacze, jak nasze... nie wytrzymałby tak samo!... O czemże jeszcze marzysz? Aha! o szpitalach i lekarzach! Ma udar na mózg dajmy na to... no! i ginie... Ty każesz go brać do szpitala, puszczają mu krew, stawiają pijawki, wizykatorje... uzdrawiają częściowo... Żyje, ale na pół sparaliżowany... żyje latami, ciężarem najokropniejszym sobie i drugim. Czy nie byłoby stokroć lepiej, pozwolić mu umrzeć od razu? Zawsze jeszcze nadto ludzi na świat przychodzi! Inna kwestja zupełnie, jeżeli uważasz, że w tym chorym tracisz dwie ręce robocze. Oto mój sposób zapatrywania się na tę sprawę. Ty atoli, chcesz ich leczyć przez miłość bliźniego, a tego oni wcale nie potrzebują. Jeszcze jedna z naszych błogich ułud, że medecyna potrafiła kogokolwiek uleczyć! W zabijaniu ludzi, przewyższa rzeczywiście sama siebie, to prawda!
Wypowiedział słowa ostatnie z goryczą niewysłowioną. Było widocznem, i łatwo można było domyśleć się po sposobie jasnym i dobitnym, w jakim wygłaszał Andrzej swoje zdanie w tym względzie, że nie raz i nie dwa, rozbierał w myśli kwestje podobne. Mówił z ogniem i z zapałem, jak człowiek, któryby był od dawna pozbawiony tej przyjemności. Wzrok mu się rozpromieniał, w miarę jak jego sądy stawały się coraz bardziej rozpaczliwemi.
— Ah! to straszne! straszne! — Piotr zadrżał cały z przerażenia. — Nie pojmuję jak możesz żyć z podobnemi zasadami? Przyznaję, że i ja przechodziłem w Moskwie takie chwile zwątpienia rozpaczliwego... i jeszcze później w podróży do Petersburga. Wtedy zaczynam po prostu wegietować. Schodzę tak nisko, tak nisko, że wszystko na świecie wstręt we mnie budzić zaczyna, a najpierw ja sam... Nie śpię, nie jem, przestaję się myć...
— Jakto, nie myć się? Pfe! Ależ to brud szkaradny. Trzeba przeciwnie, umieć sobie własne życie uprzyjemnić, o ile to w naszej mocy. Jeżeli żyję, to przecież nie z mojej winy. Staram się zatem wegietować w ten sposób, aż do śmierci... nie zawadzając nikomu.
— Dla czegóż jednak masz myśli podobne? Chcesz więc nie zajmować się nigdy niczem, nie spróbujesz wziąć się do czegokolwiek?
— Ktośby mógł doprawdy przypuścić, słysząc ciebie, że w życiu można być spokojnym! Byłbym najszczęśliwszy, gdyby mi dozwolono nic nie robić. Ale oto szlachta okoliczna, czyni mi ten wielki zaszczyt i obiera mnie swoim marszałkiem. Pozbyłem się tego honoru, ledwie nieledwie z najwyższym trudem. Nie mogli zrozumieć, że brak mi tej głupkowatej i drobnostkowej dobroduszności, której oni potrzebują znaleść w marszałku nieodzownie, i spodziewali się u mnie tego przymiotu nieocenionego... Zaczynam ścielić sobie gniazdo w tym kącie zapadłym, aby tu przynajmniej nikt mnie nie ruszał... Nadchodzi sprawa z milicją i rad nie rad muszę się nią zajmować.
— Dla czegoś z wojska wystąpił?
— Jakto, miałżem zostać po Austerlitz? — Andrzej spytał ponuro. — Nie, zaprzysiągłem najsolenniej, że nie będę więcej służył w wojsku, i święcie słowa dotrzymam, choćby Bonaparte zjawił się tu, w guberni smoleńskiej. Gdyby napadł na Łyse Góry, nie wstąpiłbym powtórnie w szeregi. Co się tyczy milicji: ponieważ mój ojciec został mianowany dowódzcą jeneralnym trzeciego okręgu, nie mogłem uwolnić się inaczej od służby czynnej, jak oddając się jemu pod rozkazy.
— A więc jednak służysz?
— Tak... służę...
— Dla czego?
— Dla czego? Rzecz bardzo prosta. Ojciec mój jest niezaprzeczenie jedną ze znakomitości w swojem stuleciu. Starzeje się jednak, i nie będąc właściwie okrutnym z natury, ma nadto wiele ruchliwości i popędliwości w całym ustroju. Nawyczka, żeby zawsze i wszędzie wola jego była wszechwładną, robi go strasznym, teraz szczególniej, kiedy mu przyznano rzeczywiście władzę nieograniczoną, jako dowódzcy jeneralnemu, i to z woli samego monarchy. Przed dwoma tygodniami, gdybym się był spóźnił o dwie godziny, byłby kazał powiesić na pierwszej lepszej gałęzi, pewnego łotra, urzędnika w Juknowie. Prócz mnie jednego, nikt nie ma wpływu na starca. Muszę więc służyć, aby starcowi nad grobem oszczędzić czynów, któreby później prześladowały go, jako wieczny wyrzut sumienia.
— A widzisz!
— Tak, ale ja to pojmuję inaczej niż ty. Nie życzyłem i nie życzę nic dobrego, temu łotrzykowi, który kradł buty żołnierzom. Byłbym nawet rad z duszy, gdyby go byli powiesili. Żal mi tylko było mego ojca. A mój ojciec i ja, to jakby jedna całość!
Wzrok Andrzeja nabierał blasku gorączkowego, w miarę jak starał się przekonać Piotra, że nie troszczy się nigdy o dobro swego bliźniego.
— Chcesz usamowolnić twoich poddanych? Hm! wolność, to na oko rzecz piękna. Wierz mi jednak, że nie wypadnie ani na twoją, ani na ich korzyść. Spodziewam się, żeś ich nigdy nie kazał katować, aniś wysyłał na Sybir, na „posielenie“. Ale oni i z tego zadowoleni, jak ich biją i wysyłają na Sybir, bo tam przynajmniej mają czas wylizać się z ran na grzbiecie... Na Sybirze zaczynają znowu wegietować po zwierzęcemu, i tak samo czują się szczęśliwi... Wiesz dla kogo pragnąłbym aktu usamowolnienia poddannych? Dla tych, których poziom moralny obniża nadużycie. Dopuszczają się go zaś wskutek władzy nieograniczonej. Wyznaczają kary samowładnie, później, doznając bądź jak bądź wyrzutów sumienia, stacją się stłumić w sobie ten głos, karcący ich za sądy niesprawiedliwe. Zwolna, zwolna, przestają go słyszeć, i stają się srogimi tyranami. Ty boś może nigdy nie widział, tak jak ja, natur z gruntu szlachetnych, tylko wychowanych niestety w tych tradycjach nieszczęsnych władzy, bez żadnego hamulca? Z latami stają się tacy ludzie coraz bardziej rozdrażnionymi, w gniewnie niepohamowanymi, nawet okrutnymi, niezdolnymi panować nad sobą, a przez to powiększają z dnia na dzień ogrom przytłaczającego ich nieszczęścia. Tych oto żal mi z duszy, nad nimi ubolewam, i dla takich usamowolnienie włościan byłoby prawdziwem dobrodziejstwem. Tak jest, opłakuję zdeptaną godność człowieka, spokój jego sumienia, czystość skalaną niepowrotnie jego uczuć. Co się tyczy grzbietów i czół innych, te zostaną takiemi samemi grzbietami i czołami, choć je będą bili i golili!
Po uniesieniu, z jakiem Andrzej wypowiadał to wszystko, Piotr domyślił się mimowolnie, że temi uwagami musiał go natchnąć charakter ojca.
— Nie i tysiąc razy nie — powtórzył — nie podzielę nigdy twego zdania, kochany Andrzeju.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.