Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Wyjechali pod wieczór do Łysych Gór. Książę Andrzej przerywał kiedy niekiedy milczenie, kilkoma słowy, które świadczyły o jego dobrem usposobieniu umysłowem i wcale niezłym humorze. Daremnie atoli zwracał uwagę Piotra na pola orne, tłumacząc mu, jakie w rolnem gospodarstwie pozaprowadzał płodozmiany i ulepszenia; ten zadumany i roztargniony, odpowiadał ni w pięć, ni w dziewięć, najczęściej „tak“, lub „nie“. Zastanawiał się głęboko nad nieszczęściem swojego przyjaciela. Czuł, że Andrzej błądzi, że nie poznał dotąd światła prawdziwego, i że jest jego powinnością, dopomódz mu oświecić i podnieść go z upadku moralnego. Wiedział jednak i o tem, że za pierwszem jego słowem Andrzej jakimś zjadliwym sarkazmem, wywróci do góry nogami wszystkie jego wzniosłe teorje. Bał się więc zaczynać, aby nie wystawić na pośmiewisko świętej arki, mieszczącej w sobie jego wyznanie wiary niezachwianej.
— Skąd bierzesz myśli podobne? — przemówił nagle, pochylając głowę na wzór byka, który gotuje się nadziać kogoś na rogi. — Nie masz prawa do tego!
— Do czego nie mam prawa? — spytał Andrzej zdziwiony.
— Myśleć w ten sposób o życiu, o przeznaczeniu człowieka. I ja tak samo osądzałem wszystko, a czy wiesz, co mnie wyrwało z rozpaczliwej niewiary? Massonerja! Nie uśmiechaj się, nie bierz tego za przedmiot do drwinek. I ja z razu uważałem ją za sektę religijną, która wszystko zasadza na czczych ceremoniach. Tymczasem przekonałem się, że jest ona wcieleniem niejako tego, co jest w człowieku najwznioślejszem i wiecznotrwałem...
Zaczął mu Piotr tłumaczyć, że massonerja, jak on ją pojął, jest prawdziwą nauką chrześcijańską, uwolnioną od pętów socjalno-religijnych. Jest ona uosobistnieniem szczytnych zasad równości, braterstwa i miłosierdzia.
— Nasze wzniosłe stowarzyszenie — kończył Piotr z zapałem — zrozumiało jedynie prawdziwy cel życia naszego na ziemi. Reszta jest prostą ułudą, błędnym ognikiem, wiodącym nas na bezdroża. Po za massonerją i jej zasadami, wszystko jest kłamstwem i nieprawością do tego stopnia, że po za nią, nie pozostaje rzeczywiście nic innego, człowiekowi zacnemu i pełnemu inteligencji, jak wegietować z dnia na dzień, tak, jak ty robisz, wystrzegając się jedynie, aby nie krzywdzić bliźniego. Skorobyś jednak przejął się naszemi maksymami, wstąpił do naszego stowarzyszenia, gdybyś następnie, pozwolił braciom udzielić ci rad i wskazówek, jak ja uczyniłem, odczułbyś tak samo, jak ja odczułem, że stanowisz jedno ogniwo w tym łańcuchu niewidzialnym a wiecznym, którego początek ukryty w niebiosach.
Książę Andrzej patrzał w dal i słuchał nie odpowiadając ani jednem słowem. Jeżeli turkot kół zagłuszył coś z mowy Piotra, prosił go o powtórzenie. Blask jego oczów, nawet i milczenie, pozwalały Piotrowi spodziewać się że nie mówił napróżno, że słowa jego nie zostaną wyśmiane i w żart obrócone.
Nadjechali nad rzekę wezbraną po same brzegi, którą trzeba było przebyć na promie. Wysiedli z powozu i weszli na prom, gdy już na nim ustawiono powóz wraz z końmi.
Oparty o poręcz promu, wpatrywał się Andrzej bezmyślnie w bystre nurty rzeki, mieniącej się niby łuską złotą i porpurową, w blaskach słońca zachodzącego.
— Cóż myślisz o tem? Dla czego nic mi nie odpowiadasz Andrzeju?
— Co myślę? Ależ słucham ciebie! Wszystko to brzmi bardzo pięknie. Powiadasz: zostań członkiem naszego stowarzyszenia, a my ci wskażemy cel życia, nauczymy cię do czego człowiek jest przeznaczony, i jakie prawa rządzą światem... A kimże wy jesteście? Ludźmi! Dla czegóż mielibyście wy, wszystko wiedzieć i wszystko przeniknąć, a z jakiego powodu ja tego nie wiem i dopatrzeć nie mogę? Utrzymujecie, że cnota i prawda powinny na świecie panować, ja zaś tego wcale nie spostrzegam!
— Wierzysz w życie przyszłe? — zapytał go Piotr, wpadając mu nagle w słowo.
— W życie pozagrobowe? — szepnął Andrzej wahająco. Piotr wytłumaczył sobie odpowiedź przyjaciela jako zaprzeczenie. Znany mu był przecie od dawna ateizm obu Bołkońskich. Zaczął więc mówić na nowo.
— Powiadasz, że nie możesz dopatrzeć na ziemi panowania cnoty i prawdy? Ja także nie widzę, i w ogóle widzieć tego nie można, jeżeli zapatrujemy się na życie doczesne, jako początek i koniec wszystkiego. Na ziemi rzeczywiście, nie ma nic cnoty, ni prawdy... wszystko jest kłamstwem. W świecie ogólnym jednak, prawda rządzi wszechwładnie. Zapewne, tu jesteśmy istotami ziemskiemi, ale w wieczności, będziemy cząstką wszechświata. Odczuwam mimowolnie, że jestem jednym z atomów, tej harmonijnej i bezmiernej całości. Odczuwam że w tej niezliczonej ilości stworzeń, dowodzących boskości Tego, który w nich życie tchnąć potrafił, lub owej siły twórczej i wszechwładnej... jeżeli wolisz to drugie tłumaczenie... jestem bądź co bądź jednem z ogniw, jednym ze szczebli drabiny, pnącej się w górę. Skoro widzę jasno i dobitnie szczeble tej drabiny, idącej nieprzerwanie od świata roślinnego aż do człowieka, dla czegoż miałbym przypuścić, że zatrzymują się na mnie, zamiast iść wyżej? Jak nic w świecie nie ginie, tak samo i ja nie mogę rozpłynąć się w nicości! Wiem że byłem, jestem i będę! Wiem że prócz mnie i nademną, żyją duchy i tam to mieszka i panuje prawda odwieczna!
— Teorja Herdera — Andrzej wtrącił od niechcenia — ona mnie jednak nie trafia w niczem do przekonania! Życie i śmierć, oto co nas uczy i przekonywa!... Gdy patrzymy na istotę ukochaną, złączoną ściśle z nami, w obec której zawiniliśmy nieraz i radzibyśmy poprawić się, dać jej zapomnieć o krzywdach wyrządzonych... (głos zadrżał mu w tem miejscu)... a zobaczymy nagle jak ta istota cierpi, jak walczy i miota się w bolach śmiertelnych i... nareszcie umiera... pytamy mimowolnie dla czego? Niepodobna, żeby na to nie było odpowiedzi! Wierzę święcie że jest, i być musi! Oto co może przekonać i co mnie przekonało.
— Ależ powiedziałem przecież to samo — Piotr zaprotestował.
— Nie, ja chcę dowieść przez to, że nie rozumowania doprowadzają nas do przypuszczenia, że musi istnieć życie pozagrobowe, ale ten fakt, gdy szło się przez życie we dwoje, aż tu nagle odrywa się od nas nasz towarzysz i ginie tam gdzieś... w jakiejś próżni... Zatrzymujemy się wtedy nad tą przepaścią, spoglądamy w nią... przekonanie rzuca nam się w oczy... ja zaś patrzyłem...
— Skoro tak jest, musisz więc wiedzieć, że jest „gdzieś“ „coś“ i jest — „ktoś“, czyli: że istnieje życie przyszłe i Bóg!
Książę Andrzej nic na to nie odpowiedział. Powóz z końmi stanął był od dawna po drugim brzegu rzeki; słońce już się chowało za grzbiety pagórków. Lekki przymrozek pokrył był szronem brylantowym drzewa przydrożne i kałuże, które wylew wody pozostawiał w załomach i wklęsłościach gruntu nad brzegiem rzeki. Tymczasem Piotr z Andrzejem, ku wielkiemu zdumieniu służby i przewoźników, ani myśleli opuszczać promu.
— Jeśli jest Bóg, jest i życie wieczne. Muszą również istnieć cnota i prawda bezwzględna. Szczęście najwyższe człowieka powinno więc na tem się zasadzać, żeby po usilnych staraniach dosięgnąć tego stopnia doskonałości. Trzeba żyć, kochać i wierzyć święcie, że nie żyjemy jedynie na tym szmacie ziemi, ale żeśmy żyli i nadal żyć będziemy wiecznie, w owym bezmiarze wszechświata.
Piotr wskazywał ręką niebo.
Książę Andrzej, oparty dotąd o poręcz promu słuchał mówiącego, błądząc wzrokiem po ściemniałej powierzchni wody, którą już teraz gdzieniegdzie tylko złociły ostatnie blaski słońca zachodzącego. Piotr umilkł. Spokój i cisza w okół zapanowały. Słychać było jedynie lekki szmer fal uderzających o boki promu, który stał od dawna w miejscu nieruchomo. Fale zdawały się szeptać: — „To prawda szczera, uwierz w nią!“ — Bołkoński westchnął i zwrócił oczy słodkie, serdeczne, ku Piotrowi, którego twarz wyrażała zapał, połączony z uczuciem trwogi i onieśmielenia, czego doświadczał zawsze w obec przyjaciela, uznając wyższość Andrzeja nad sobą.
— Oh! gdyby tak było! — Bołkoński przemówił głosem stłumionym. — Ale jedźmy — dodał zaraz.
Gdy miał już zejść z promu, spojrzał jeszcze w owe niebo, które mu Piotr wskazywał. I oto po raz pierwszy od bitwy pod Austerlitz, odszukał swoje niebo, bezdenne, idealne, to samo, które rozciągało się wtedy po nad jego głową, gdy leżał ranny na polu. Uczucie uśpione w nim oddawna, najlepsze z niego całego, zbudziło się na nowo w jego duszy; odradzała się w nim młodość i szczęścia pragnienie. Skoro powrócił do swoich codziennych zatrudnień, uczucie to zacierało się i słabło po trochę. Jednak od chwili owej rozmowy z Piotrem, i mimo że nic się na pozór nie zmieniło w trybie jego życia, Andrzej czuł jakieś dziwne drgania w sercu, niby zapowiedź zupełnie odmiennego życia moralnego w przyszłości.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.