Wiry/Tom I/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wiry‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Doktór, wbrew oczekiwaniu, nie przybył tego dnia z powodu nadmiaru zajęć i kilku ważniejszych operacyi, których musiał niezwłocznie dokonać. Przysłał natomiast młodego dozorcę szpitalnego, biegłego w opatrywaniu ran, oraz list, w którym prosił Grońskiego o oświadczenie paniom, by uważały odłożony przyjazd za dowód, że rannemu istotnie nic nie grozi. Władysław nie rad był jednakże z tej wiadomości, albowiem rany dokuczały mu mocno — i zwłaszcza obdarta kulą wzdłuż żebra skóra dawała mu się dotkliwie we znaki, a powtóre matka jego czuła się gorzej. Powtórzyły się duszności, po których przyszło ogólne osłabienie, tak, iż mimo najgorętszej chęci, nie mogła się podnieść z łóżka. Pani Otocka nie odstępowała jej cały dzień, a wieczorem miała ją zastąpić panna Anney, która jednakże, potrzebując spoczynku po ubiegłych wrażeniach i spędzonej bezsennie całej nocy, wysłana została spać przez obie siostry i pana Grońskiego. — Rolę gospodyni w Jastrzębiu objęła panna Marynia, albowiem chciała koniecznie być w czemś pożyteczną, a niepozwolono jej zajmować się chorymi. Natomiast powierzono jej wszelkie klucze, zarząd domu, oraz narady i rachunki z kucharzem, którego się trochę bała i nie lubiła, za to, że patrzył na nią jak na dziecko, które się bawi, nie jak na osobę, która rządzi. Nadrabiała też miną, pełną nadzwyczajnej powagi, ale swoją drogą »kochany pan«, to jest Groński, musiał jej obiecać, że znajdzie się, niby wypadkiem, w czasie rachunków w tym samym pokoju.
Ponieważ, po przybyciu na trzeci dzień doktora, okazało się, że stan Władysława jest zupełnie pomyślny, a duszności pani Krzyckiej mijają i nerwy dochodzą do porządku, przeto nastrój ogólny w Jastrzębiu stał się spokojniejszy i weselszy. Dołhański rolę generalissimusa wszystkich sił zbrojnych jastrzębskich, a Groński rolę wojskiego, poczęli spełniać z pewnym humorem. Szremski przywiózł też drugiego felczera, który odtąd miał zmieniać się codziennie z przybyłym poprzednio, co usuwało potrzebę ciągłego dozoru i zbytnich trudów dla pań miejscowych. Z takiego obrotu rzeczy był niezadowolony tylko Krzycki, rozumiał bowiem, że teraz panna Anney już nie będzie spędzała dni i nocy w jego pokoju, i że prawdopodobnie nie ujrzy jej aż do chwili, w której sam będzie mógł opuścić łóżko. Jakoż tak się stało. Kilka razy na dzień przychodziła pode drzwi, wypytywała o jego zdrowie, przysyłała przez dozorców, co było trzeba, a także »dobranoc« i »dzień dobry«, ale do pokoju nie wchodziła. Władysław tęsknił, po cichu klął, zatruwał życie dozorcom, a gdy dowiedział się od Dołhańskiego, z jakim zachwytem Szremski odzywał się o pannie Anney, począł go posądzać, że umyślnie nasłał dozorców, by w ten sposób umyślnie utrudnić mu jej widywanie.
Pani Krzycka wstała czwartego dnia i, czując się znacznie lepiej, odwiedzała syna codziennie i przesiadywała u niego całe godziny. Władysław zadawał sobie nieraz pytanie, czy też ona domyśla się jego uczuć. I nie był pewien. Wiedzieli wprawdzie o nich wszyscy goście w domu, ale było możliwością, że ona jedna nie odgaduje nic, gdyż już na znaczny czas przed wypadkiem w lesie nie wychodziła prawie ze swego pokoju, skutkiem czego widywała ich rzadko razem. Krzycki zastanawiał się często nad tem, co mu należy uczynić: mówić z matką zaraz, czy odłożyć to na później. Za pierwszą myślą przemawiał ten wzgląd, że matka, póki jest ranny i leży w łóżku, nie będzie śmiała wystąpić z surową opozycją, z obawy, by nie pogorszyć jego stanu. Ale z drugiej strony takie wyrachowanie, w sprawie, w której chodziło o umiłowaną istotę i o całe szczęście życia, wydawało mu się dziś marną chytrością. Myślał prócz tego, że wymuszać zgodę matki chorobą byłoby czemś ubliżającem i pannie Anney, przed którą drzwi domu jastrzębskiego i ramiona całej rodziny powinny się były otworzyć jaknajszerzej i najradośniej. Ale powstrzymywał go jeszcze jeden wzgląd. Oto, mimo rozmowy, którą w swoim czasie miał z Grońskim, mimo słów, zamienionych z panną, mimo jej troskliwości, poświęcenia, odwagi, z jaką nie zawahała się jechać po doktora i wreszcie mimo tych widomych oznak uczucia, które można było wyczytać w każdem jej spojrzeniu, Krzycki jeszcze wątpił i nie chciał uwierzyć we własne szczęście. Był młody, niedoświadczony i zakochany nie tylko po uszy, ale i po studencku, więc pełen naprzemian niepewności, nadziei, radości i zwątpień. Wątpił również i o sobie. Czasem czuł u ramion jakieś skrzydła, a w duszy chęć wysokich lotów i utajoną zdolność do czynów wprost bohaterskich, a czasem myślał: »Któż ja jestem, by taki kwiat miał paść mi na piersi? Są ludzie, którzy mają talent, są, którzy mają naukę, inni — miliony, a ja co? Jestem zwykły rolnik-szlachciura, który całe życie będzie kopał jak kret ziemię — czy ja zatem mam prawo zaprzęgać do takiego życia, a raczej zamykać do podobnej klatki takiego rajskiego ptaka, który buja swobodnie po przestworzu na radość i podziw ludziom?« — I ogarniała go rozpacz. Lecz gdy wyobrażał sobie, że może nadejść chwila, w której ten rajski ptak odleci raz na zawsze, to patrzył na to ze zdumieniem, jak na nieszczęście zbyt wielkie, na które jednak nie zasłużył. Miewał wszelako i godziny nadziei, zwłaszcza zrana, gdy czuł się zdrowszy i silniejszy. Wówczas, wspominając wszystko, co zaszło, od pierwszego jej przybycia do Jastrzębia i spotkania na pogrzebie Żarnowskiego, aż do tej ostatniej nocy, w której przycisnął do ust jej rękę, nabierał lepszej otuchy. Przecież powiedziała mu wówczas: »ani słowa o niczem, póki nie pogoją się panu rany«. Więc tem samem dała mu prawo powtórzyć jej w przyszłości, że mu jest droższa od całego świata — i oddać jej w ręce swoją dolę, swoją przyszłość i całe życie. Niech z tem robi, co chce.
A tymczasem matka przywyknie do niej, oswoi się z nią i przywiąże jeszcze więcej. I tak matczyne serce pełne jest podziwu i wdzięczności za to, co dla niego uczyniła, a z ust jej nie schodzą słowa: »Bóg ją tu zesłał!« — Krzycki uśmiechnął się na myśl, że jednak matka przypisuje poświęcenie i odwagę młodej dziewczyny nie jakimś gorętszym uczuciom, ale wyjątkowo poczciwemu sercu, oraz angielskiemu wychowaniu, potęgującemu energię zarówno mężczyzn jak i kobiet. Powtarzała też kilkakrotnie i jeszcze i pani Otockiej, że chciałaby wychować Anusię na tak dzielną kobietę, dać jej tyle sił, zdrowia i tyle miłości dla »bliźnich«. Pani Otocka uśmiechała się także, słuchając tych pochwał, a Władysław myślał, że panna Anney może jednak nie dla wszystkich »bliźnich« uczyniłaby to samo — i ta myśl napełniała go szczęściem. Ostatecznie był prawie pewien, że matka zgodzi się na jego małżeństwo z panną Anney, ale chodziło mu o to, jak się zgodzi. I pod tym względem nie był zupełnie spokojny. Pani Krzycka była osobą, w stosunku do dawniejszych wymagań i pojęć, więcej niż średnio wykształconą, posiadała wysoką ogładę towarzyską, czytywała sporo książek, władała biegle językiem francuskim i włoskim, za młodych lat bywała zagranicą, a jednak, tylko najbliżsi mogli wiedzieć, ile kryło się w niej narodowych i rodowych uprzedzeń i do jakiego stopnia wszystko, co nie było polskiem — jeśli zwłaszcza od biedy, nie pochodziło z Francyi, wydawało się jej niezwykłem, obcem, dziwacznem, a nawet i rażącem. Okazało się to wypadkiem, jeszcze przed zamachem na Władysława, gdy raz zobaczyła u panny Anney angielską książkę do nabożeństwa i, otworzywszy ją, spostrzegła modlitwy zaczynające się od: »O Lord!«... Owóż, należąc do pokolenia, które nie uczyło się jeszcze po angielsku — i zasiedziawszy się od lat całych w Jastrzębiu, pani Krzycka nie wyobrażała sobie inaczej »lorda«, jak pod postacią długiej figury z żółtemi faworytami, przybranej w kraciaste ubranie — i, ku wielkiej uciesze panny Maryni, żadną miarą nie mogła zrozumieć, jak można tak tytułować Boga. — Próżno Władysław tłómaczył jej, że i po francusku i po polsku daje się Bogu analogiczne tytuły, uważała bowiem, że jest to zupełnie co innego — i wymogła na pannie Anney obietnicę, że będzie się modliła na polskiej książce, którą obiecała jej kupić.
Mogło wreszcie i to odgrywać swoją rolę, że panna Anney nie była prawdopodobnie szlachcianką. Krzycki, obawiał się, że matka, nawet, zgodziwszy się na małżeństwo, będzie w głębi i skrytości duszy uważać je jednak za mezalians. Myśl ta drażniła i gniotła go niepomiernie i była jednym z powodów, dla których rozmowę z matką odkładał aż do przyjazdu do Warszawy.
Jeszcze bardziej gniewał go przymus leżenia w łóżku, tak, że po trzech dniach, zapowiadał każdego wieczora, że nazajutrz wstanie, a gdy czwartego panna Anney z Marynią powiedziały mu przezedrzwi »dzień dobry«, wstał istotnie, ale dostawszy z osłabienia zawrotu głowy, musiał się położyć napowrót.
Miał się jednak coraz lepiej, tęsknił coraz bardziej i bezczynność dawała mu się coraz więcej we znaki.
— Dosyć mam już tego rozgadanego Szremskiego — mówił do Grońskiego — dosyć opatrunków i jodoformu. Zazdroszczę nie tylko panu, ale nawet i Dołhańskiemu, który zajeżdża mi po wertepach konie i podobno dociera nawet do Górek.
— Dociera — odpowiedział wesoło Groński — i co mi daje do myślenia, to to, że czyni z tego tajemnicę i przestał ze mną o tych paniach rozmawiać.
Było to słuszne, ale tylko w połowie, gdyż Dołhański wpadał istotnie do Górek, ale natomiast niezupełnie przestał o tych paniach rozmawiać, albowiem nazajutrz, wróciwszy właśnie od nich, wszedł do pokoju Władysława, pachnący jeszcze koniem — i rzekł:
— Wyobraźcie sobie, że pani Włócka dostała rozkaz od jakiegoś komitetu z pod ciemnej gwiazdy, by wypłaciła pod karą śmierci tysiąc rubli na cele »partyjne«.
— Masz tobie! — zawołał Groński. — Ale teraz to zwyczajna rzecz. Kto wie, czy podobne rozkazy nie czekają już na naszych biurkach w Warszawie.
— No, ale cóż? — zapytał Władysław.
— A nic — odpowiedział Dołhański. — Te panie posprzeczały się naprzód trochę o to, która którą własną piersią zasłoni, potem zemdlały, potem przyszły do siebie, potem zaczęły się ze sobą żegnać w przewidywaniu rychłej śmierci, a nakoniec udały się do mnie po radę, co robić.
— A ty coś im poradził?
— Ja poradziłem, by wykonawcom rozkazu, którzy zgłoszą się po pieniądze, powiedziały, że plenipotentem i kasyerem ich jest pan Dołhański, mieszkający pod takim to a takim adresem w Warszawie.
— Naprawdę takeś poradził?
— Daję wam słowo.
— W takim razie przyjdą do ciebie niewątpliwie.
— Wyobraźcie sobie, jak się obłowią! Ja także będę miał w tych nudnych czasach rozrywkę.
— Pozwól — rzekł Groński — czasy są ciężkie, to pewna, ale chyba nikt nie może powiedzieć, że są nudne.
— Jak dla kogo — odpowiedział Dołhański. — Jeśli kiedy pożyczę od ciebie pieniędzy, wówczas będę się musiał do twoich upodobań stosować, ale przedtem mnie na dyskusyę polityczną nie wyciągniesz. Tymczasem powiem ci tylko tyle, że ja jestem taki mikrob społeczny, który może ostać się jedynie wśród zupełnego spokoju. Ja potrzebuję by »bridge« szedł w klubie normalnie, a wkrótce będzie to niemożliwe. Te czasy są może dla ciebie zajmujące, ale nie dla mnie.
— Bądź co bądź — zauważył Groński — odbywa się pewne przewietrzanie zapleśniałych stosunków, a skoro sam się przyrównałeś do mikroba, to tem samem przyznajesz, że te czasy są dezynfekcyą.
Na to Dołhański zwrócił się do Krzyckiego.
— Podziękuj Grońskiemu — rzekł — bo dezynfekcyę zaczęto od ciebie, z czego prosty wniosek, że ty jesteś mikrob szkodliwszy odemnie.
— Ożeń się, ożeń — odpowiedział wesoło Władysław. — Dobry posag wyleczy cię z pesymizmu.
— Być może, gdyż w takim razie będę miał za co opuścić ten miły kraj i osiąść gdzieindziej. Powiedziałem ci już raz, że Opatrzność często przemawia przez usta niewiniątek. Ale i o ożenieniu się należało pomyśleć wówczas, gdy w perspektywie były nie jakieś Górki, czy Dołki, lecz coś około czterech milionów franków.
— Miałeś taką sposobność?
— Jak mnie tu widzicie. Zdarzyło się w Ostendzie jedno stare belgijskie czupiradło, owdowiałe po fabrykancie konserw i mające gotówką kwotę jak wyżej, które chciało wyjść za mnie — i to na poczekaniu.
— I co?
— I nic. Pamiętam, co mi powiedział Cześ Birkowski, który bawił wówczas w Ostendzie: »Rób, powiada, interes, w najgorszym razie dwa miliony zostawisz babie i puścisz ją kantem, a dwa miliony weźmiesz sam i będziesz się bawił jak król«...
— A ty co na to?
— A ja na to powiadam tak: Jakto, ja miałbym dawać z moich własnych, krwawo zapracowanych pieniędzy dwa miliony brzydkiej i starej babie? — za nic!« — A teraz myślę, żem dla konceptu puścił fortunę, i że mogą przyjść czasy, w których będę się miał do odstąpienia »z powodu zwinięcia interesu« za mniejszą cenę.
Groński i Władysław poczęli się śmiać, lecz Dołhański, który mówił z większą goryczą, niż przypuszczali, ruszył ramionami i rzekł:
— Cieszcie się, cieszcie! — Jeden już oberwał, a drugi, da Bóg, także sianem się nie wykręci. Ładne czasy! Chaos, anarchia, orgia polityczna, brak jakiejkolwiek władzy, taniec dynamitu z nahajką i upadek »bridgea!« Śmiejcie się!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.