Wiry/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wiry‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Jednakże to, co Dołhański mówił o braku jakiejkolwiek władzy, okazało się niezupełnie słuszne, albowiem po upływie tygodnia dała znak życia i władza. Nadeszła pokaźna siła zbrojna wraz z żandarmami i policyą. Naturalnie, sprawcy zamachu na Krzyckiego nie oczekiwali cały tydzień na przyjście do Jastrzębia wojskowej odsieczy, gdyż widocznie mieli interesy i w innych stronach powiatu. Wskutek tego lasy jastrzębskie jak również rzęślewskie, okazały się puste. Natomiast w samym Jastrzębiu zaaresztowano kilkunastu ludzi, między innymi obu gajowych, stangreta, który był ranny w czasie napadu i wszystkich robotników z tartaku. We dworze poczęto sprawdzać nader dokładnie paszporty, spisywać protokóły i poddawać ścisłym badaniom gospodarzy i gości, nie wyłączając kobiet. Z tych badań okazało się, że władze w istocie rzeczy przybyły nie dlatego, że na właściciela Jastrzębia został wykonany zamach, ale w celu pochwycenia niebezpiecznego rewolucyonisty, niejakiego Laskowicza, który wedle najdokładniejszych informacyi, zebranych przez policyę, ukrywał się w Jastrzębiu, osłaniany powszechną zmową jego mieszkańców. Oświadczenie Krzyckiego, że w swoim czasie paszport tego Laskowicza odesłał do policyi i że Laskowicz, jeśli wyjechał z miasta, to musiał go odebrać — jak również zaręczenia wszystkich obecnych, że Laskowicza w Jastrzębiu niema, nie znalazły żadnej wiary. Władze były zbyt doświadczone i ostro kute, by podobnym bredniom uwierzyć i widzieć w nich co innego, jak »nieprawomyślność, brak szczerości i serdecznego wylania«. Poddano też najskrupulatniejszej rewizyi cały dom, począwszy od strychu aż do piwnic. Pukano w ściany, celem przekonania się, czy niema w nich tajnych kryjówek. Szukano wśród sukien i bielizny damskiej, w piecach, pod dywanami, w szufladach i pudełkach od pastylek z fenacetyną, które woził ze sobą Groński, nakoniec w zabudowaniach dworskich, w żłobach stajennych, w centryfudze od mleka, w maźnicach ze smołą, a nawet w ulach, których mieszkanki, przejęte widocznie ogólną nieprawomyślnością panującą w Jastrzębiu, sprzeciwiały się jednak rewizyi w sposób zarówno nieprawomyślny, jak dotkliwy. Ale ponieważ poszukiwania, mimo całej dokładności i inteligencyi, z jaką zostały przeprowadzone, nie dały żadnego pomyślnego wyniku, zabrano przeto we dworze sto kilkadziesiąt tomów książek, rejestra gospodarskie, całą prywatną korespondencyę gospodarzy i gości, fiszki kościane do gry w karty, dzwonek z Napoleonem, maszynkę do golenia się, barometr — i, mimo pozwolenia, jakie posiadał Krzycki, wszelką broń myśliwską, nie wyłączając strzelby, strzelającej korkiem, która była własnością małego Stasia. Sam Władysław byłby niechybnie aresztowany, jako »wspólnik« Laskowicza, gdyby nie to, że nadjechał doktór, który leczył kapitana na basedówkę, a zwłaszcza, gdyby nie depesza, którą zniecierpliwiony do ostateczności Dołhański pokazał kapitanowi przed wysłaniem jej do miasta. Była ona zaadresowana do wielce wpływowego generała W., z którym Dołhański grywał w klubie w »bridge’a« i zawierała skargę na brutalność i samowolę rewizyi. To ostudziło w znacznej części gorliwość kapitana i jego podkomendnych, którzy poprzednio, przy rewizyi paszportów, zauważyli, że Dołhański jest istotnie członkiem klubu. W ten sposób Władysław zachował wolność, z dodatkiem tylko dozoru policyjnego, a mały Staś odzyskał strzelbę, strzelającą korkiem. Broni jednak kapitan nie mógł zwrócić, miał bowiem rozkaz, czarno na białem, konfiskowania nawet starych strzelb myśliwskich w całej okolicy.
Doux pays! doux pays! — wołał po odejściu policyi Dołhański. — Rewolwery posiadają obecnie tylko bandyci. Wobec tego podaję się do dymisyi jako dowódca sił zbrojnych jastrzębskich, zarówno lądowych, jak i wodnych. Jesteśmy teraz na łasce i niełasce!
— Jedźcie państwo jutro do Warszawy — rzekł doktór. — Tu niema żartów.
— Jedźmy do Warszawy — powtórzył Dołhański — i tam, nie tracąc czasu, zapiszemy się do ekspropryatorów-socyal-rewolucyonistów, uważam bowiem, że jest to jedyne w kraju Towarzystwo ubezpieczeń, które naprawdę ubezpiecza.
— Od wypadków — dodał Krzycki — a ubezpieczyć się można u mojego osobistego przyjaciela i »wspólnika« Laskowicza.
Na to znów Dołhański:
— Ten wspólnik dał ci już nawet na rachunek zaliczkę. W przyszłości zapewne jeszcze coś otrzymasz.
Grońskiemu przyszedł na myśl i list Laskowicza do panny Maryni, o którym wśród mężczyzn w Jastrzębiu on jeden wiedział — i nienawiść osobista młodego medyka do Krzyckiego. Było dość prawdopodobnem, że Laskowicz widział we Władysławie współzawodnika i przyszłego pretendenta do ręki panny Maryni — a gdy przytem Krzycki popsuł jego robotę w Rzęślewie, mógł istotnie pofolgować nienawiści i ze względów osobistych i w imię »sprawy«. Sam Laskowicz był może człowiekiem po swojemu uczciwym, ale etyka partyi była przecież także w stosunku do przestarzałej moralności rewolucyjną i na takie rzeczy pozwalała.
Lecz obecnie nie było czasu długo nad tem rozmyślać, więc po chwili Groński machnął ręką i rzekł:
— Czy Laskowicz umoczył w tem rękę, czy nie, to się może później pokazać. Teraz trzeba się zająć czem innem. Ja zapowiadam stanowczo, że jutro rano wywożę stąd moje panie, ale chciałbym, ażeby cały Jastrząb poszedł za moim przykładem.
Poczem zwrócił się do Szremskiego:
— Czy Władysław może jutro jechać?
— On? Choćby do Anglii — odpowiedział doktór.
Groński i Dołhański uśmiechnęli się po tych słowach, a Władysław zarumienił się jak student i rzekł:
— To trzeba oznajmić paniom.
— A jutro powszechny exodus! — dodał Groński.
I poszedł do pań, które wiadomość o postanowieniu przyjęły z widoczną ulgą. Obie siostry postanowiły zabrać do swego mieszkania w Warszawie panią Krzycką, ale ona nie przyjęła tych zaprosin, chcąc mieszkać razem z synem, i zgodziła się dopiero wówczas, gdy Groński oświadczył, że bierze Władysława do siebie, i zaręczył, że nie zabraknie mu opieki ani wygód. Panna Anney, której mieszkanie leżało drzwi w drzwi z mieszkaniem pani Otockiej, ofiarowała je również na użytek młodych członków rodziny Krzyckich i ich nauczycielki. Ale kwestyę tę odłożono aż do przybycia do Warszawy. Tymczasem doktór pozwolił Krzyckiemu wstać, dlatego, by nie wyruszał w drogę wprost z łóżka. Przed wieczorem całe towarzystwo zgromadziło się na werandzie ogrodowej. Brakło tylko Dołhańskiego, który pojechał do Górek, albowiem postanowił doradzić pani Włóckiej i pannie Kajetanie, by również przeniosły się do miasta. Władysław, po znacznej utracie krwi i dłuższem leżeniu w łóżku, wyglądał blado i mizernie, ale twarz jego nabrała przez to bardziej subtelnego wyrazu i stała się istotnie niezwykle piękną. Obecnie panie zajmowały się nim, jako chorym, z nadzwyczajną troskliwością. Był tą osobą, ku której zwracało się ogólne współczucie, więc, choć od czasu do czasu ćmiło mu się w oczach, upewniał matkę, że mu jest dobrze — i rzeczywiście rad oddychał świeżem, przedwieczornem powietrzem. Chwilami ogarniała go jakby lekka senność. Wówczas przymykał powieki i rozmowa cichła, lecz gdy je podnosił znowu, widział wpatrzone w siebie oczy matki i trzy oświecone zachodzącym słońcem młode twarze kobiece, które wydawały mu się wprost anielskie. Otaczała go miłość i przyjaźń, więc było mu istotnie dobrze. Serce wezbrało w nim uczuciem wdzięczności i zarazem żalem, że się te dobre dni jastrzębskie już kończą. W duszy żywił nadzieję, że nie wyjeżdża z Jastrzębia na długo, i obiecywał sobie rychło wrócić, a obiecywał z taką mocą, z jaką człowiek pragnie szczęścia. Jednakże czasy były tak dziwne, tak niepewne i tyle mogło zajść wypadków, których niepodobna było przewidzieć, iż mimowoli urodziła mu się w sercu obawa, jaki obrót wezmą bieżące zdarzenia, jaka będzie przyszłość kraju i co, za rok lub dwa stanie się z tym Jastrzębiem, który stał mu się teraz istotnie drogi, albowiem tu otworzyły się przed nim te drzwi, za któremi ujrzał wielką jasność szczęścia. Miłość potrzebuje gniazda, jak ptak. Otóż Krzycki wprost nie umiał sobie wyobrazić swojej jasnowłosej panny i siebie gdzieindziej, jak w Jastrzębiu. Ale za to serce poczynało mu bić ze zdwojoną siłą, gdy, spoglądając na nią, puszczał wodze marzeniom i wyobrażał sobie, że może za rok, albo i prędzej, będzie siedziała na tej samej werandzie, jako pani tego domu i jako jego żona. Wówczas zwracał się ku niej i zapytywał ją duszą i oczyma: »Czy ty odgadujesz i odczuwasz moje myśli?«. Ale ona, może dlatego, że krępowała ją obecność tylu świadków, nie odpowiadała na jego spojrzenia, siedząc, jakby w zamyśleniu i wodząc wzrokiem za jaskółkami, które kręciły się chybko i wysoko nad drzewami ogrodu i nad stawem. Krzyckiego, gdy na nią teraz spoglądał, przejęło jakby podziwem pewne przeciwieństwo między jej dorodną postacią, silnemi ramionami i wypukłą piersią, a drobną dziewczęcą twarzą. Ale widział w tem tylko nowy urok i nowe ponęty, pod których mocą przelatywała chwilami przez jego miłość piekąca żądza, podobna prawie do bólu i tłumiąca oddech w piersiach.
Tymczasem słońce zniżyło się znacznie i poczęło się kąpać w rozpłomienionych zorzach wieczornych. Ze skoszonych świeżo trawników dochodził mocny zapach przygrzanych przez dzienny upał kopek siana. Wszelako powietrze stało się pod wieczór rzeźwiejsze, albowiem od olszyn, okalających staw, dolatywało od czasu do czasu chłodne tchnienie, tak jednak słabe i lekkie, że nawet liście nie poruszały się na drzewach. Jaskółki zataczały kręgi coraz wyżej nad zarumienioną roztoczą stawu. Na wysokiej topoli z uciętym wierzchołkiem klekotał w gnieździe bocian, to przechylając głowę w tył, to spuszczając ją w dół, jakby się kłaniał zachodzącemu słońcu, lub odprawiał wieczorne nieszpory.
— Zagram i ja co na pożegnanie Jastrzębiowi — ozwała się nagle panna Marynia.
— Ach, kochane stworzenie! — rzekł Groński — może pójść po pulpit i nuty?
— Nie. Będę grała z pamięci.
I to rzekłszy, oddała pannie Anney album z widokami Jastrzębia, a sama pobiegła na górę i niebawem wróciła ze skrzypcami. Przez chwilę trzymała je oparte o ramię i, podnosząc w górę oczy, namyślała się, co wybrać — i wybrała: »Ich grolle nicht« Schumanna. Rozlewne tony napełniły ciszę ogrodową. Poczęły śpiewać, marzyć, tęsknić i płakać, kołysać się, uciszać i śnić, a z nimi czyniły to samo dusze ludzkie. Smutek stawał się smutniejszym, tęsknota mocniej tęskniąca, miłość rzewniej i głębiej rozkochaną. A »Bóstewko« grało wciąż, białe w swej muślinowej sukni, spokojne z zamyślonemi oczyma, zagubionemi gdzieś w nieskończonej dali, niepokalane i jakby wniebowzięte, przez muzykę i własną grę. Grońskiemu wydawało się, że ma przed sobą jakowąś lilię mistyczną — i rozpoczął do niej w duszy jakby litanię, w której każde słowo było uwielbieniem małej skrzypaczki, za to, że gra i że wzbudziła w nim miłość, tak pozbawioną najdrobniejszego nawet pyłu ziemi, jakby była nie dziewczyną, złożoną z krwi i ciała, ale naprawdę jakąś lilią mistyczną.
A ona tymczasem przestała grać i zwiesiła rękę ze skrzypcami wzdłuż sukni. Nikt jej nie dziękował, nikt nie ozwał się ani słowem, albowiem wszyscy słuchali w dalszym ciągu tej muzyki, która jak echo grała jeszcze w nich samych. Pani Otocka przysunęła się mimowoli do Grońskiego, jakby pociągnęło ich ku sobie wspólne uwielbienie dla ukochanej dziewczyny. W oczach pani Krzyckiej zabłysły łzy, na które złożyły się i wywołane urokiem muzyki wspomnienia lat dawnych, i obecne cierpienia, i świeży niepokój o syna i niepewność przyszłości. Panna Anney siedziała w zadumie, podtrzymując bezwiednie między kolanami album, który w czasie gry Maryni wysunął się jej z rąk — a przez otwarte drzwi, w zamroczonej już głębi salonu, widać było jakąś niewyraźną postać niewieścią, która widocznie przysłuchiwała się także muzyce.
Nieco silniejszy powiew, który zawiał od olszyn, zbudził wszystkich jakby z pół-snu. Wówczas pani Krzycka zwróciła się do syna:
— Od stawu idzie chłód. Może byś wrócił do pokoju?
— Nie — odpowiedział — tak mi dobrze, jak dawno nie było.
I począł upewniać ją, że nie czuje żadnych dreszczów, a następnie odwoływać się do doktora, któren, ukołysany muzyką, nie od razu zrozumiał o co idzie.
— Czy Władzio może zostać? — zapytała pani Krzycka.
— Może, może, tylko, jak słońce zajdzie, trzeba się lepiej okryć.
Następnie spojrzał na zegarek i dodał:
— A na mnie czas jechać; ale ja mam tak mało podobnych wieczorów, że okrutnie mi niesporo. Bóg widzi, jak niesporo!
I jął trzeć dłonią swoje spracowane czoło. Pani Krzycka i Władysław zapowiedzieli mu na to, iż za nic nie puszczą go przed kolacyą. Szremski spojrzał powtórnie na zegarek, ale, zanim zdążył im odpowiedzieć, na werandzie ukazała się ta sama postać niewieścia, która poprzednio słuchała muzyki z głębi pokoju — lecz tym razem z dwoma pledami na ramieniu.
— To ty, Polciu — rzekła panna Anney — ach, jakaś ty rozumna!
A panna Polcia poczęła okrywać Władysława pledem. Okryła mu jednym ramiona, drugim nogi — przyczem klękła i pochyliła się tak, że jej piersi wsparły się na chwilę o kolana Krzyckiego.
— Dziękuję, panienko, dziękuję — powtarzał nieco zmieszany.
Ona zaś spojrzała mu przelotnie w oczy, a następnie odeszła bez słowa.
— Ale ja zabrałem pani pledy — ozwał się Władysław, zwracając się do panny Anney.
— Nic nie szkodzi, ja jestem ciepło ubrana. Tylko niech pan uważa, żeby zranione ramię było dobrze okryte.
I, zbliżywszy się ku niemu, poczęła zasuwać lekko i starannie róg pleda między poręcz krzesła i jego ramię.
— Nie urażam pana? — spytała.
— Nie, nie. Jak ja mam dziękować?
I patrzył na nią tak rozkochanemi oczyma, że pani Krzyckiej po raz pierwszy przyszło na myśl, iż jest w tem może coś więcej, niż wdzięczność.
Spojrzała raz i drugi na delikatną twarz pani Otockiej i westchnęła, a serce ścisnęło się jej obawą, niepokojem i żalem. To był jej ideał dla syna, to ukryte marzenie. Polubiła wprawdzie z całej duszy młodą Angielkę i, gdyby w jej żyłach nie krążyła obca krew, nie miałaby jej nic do zarzucenia, ale jednakże pierwsze to przelotne podejrzenie, że ów gmach, który od chwili zbliżenia się z panią Otocką, budowała w duszy, może runąć, było jej niezmiernie przykre. Przez chwilę uczuła jakby niechęć do panny Anney. Postanowiła też przyglądać się od tej pory obojgu baczniej — i rozmówić się z Grońskim.
Lecz dalszy ciąg wieczora przywrócił jej otuchę, gdy bowiem towarzystwo przeszło do salonu, wydało jej się po pewnym czasie, że to, co widziała na werandzie, było złudzeniem. Jakoż istotnie dzień ten nie zakończył się dla Władysława i panny Anney tak pogodnie, jak to zapowiadał zachód słońca. Powiał między nimi jakiś chłodniejszy wiatr, pani Krzycka nie mogła zaś wiedzieć, że przyczyną tego, ze strony jej chłopaka, jest zazdrość! Oto panna Anney po powrocie do pokoju, rozpoczęła na uboczu ze Szremskim tak długą rozmowę, że Władysława poczęło to drażnić! Obaczył, że ona mówi nie tylko z ożywieniem, ale jakby i z przymileniem; widział rozjaśnioną twarz doktora, z której łatwo było wyczytać, że ta rozmowa robi mu szczerą przyjemność — i w serce ukąsił go wąż. Tego, co mówiła panna Anney, nie mógł dosłyszeć, zdawało mu się tylko, że o coś nalega. Natomiast Szremski nie umiał rozmawiać cicho, więc do podsłuchujących uszu Krzyckiego dochodziły od czasu do czasu oderwane zdania: »Miałem zamiar dopiero za tydzień!« — »Ha!« »Któż się oprze!« »Skoro tak, to tak!« — »Wiadomo, że Anglia zaborcza!« »Dobrze, dobrze!«
Władysław ułożył sobie, że z całym możliwym chłodem zapyta pannę Anney, kogo tam znowu Anglia podbiła i czy dzienniki mówią o czemś podobnem, lecz gdy ona i Szremski złączyli się po skończonej rozmowie z resztą towarzystwa, zmienił zamiar i z całą godnością obrażonego studenta, który gotów robić naprzekór nie tylko ukochanej istocie, ale i sobie, postanowił okryć się płaszczem obojętności. W tej myśli zwrócił się do pani Otockiej i z niezwykłem zajęciem jął wypytywać o gospodarstwo w Zalesinie i prosić, by mu pozwoliła je zobaczyć, a gdy powiedziała, że zrobi jej tem wielką przyjemność, dziękował tak gorąco, że to właśnie wprowadziło w błąd matkę. Panna Anney próbowała kilkakrotnie wziąć udział w rozmowie, lecz, spotkawszy się z jego obojętnemi odpowiedziami, zdziwiona i trochę dotknięta, poczęła słuchać, co mówił Groński.
Po kolacyi Szremski oświadczył, że musi jechać. Przez chwilę jeszcze rozmawiał z Grońskim, poczem pożegnał panie, powtarzając: »Do jutra, na dworcu!« — Polecił też Krzyckiemu, by natychmiast udał się do siebie i dobrze przed drogą wypoczął. Groński po odprowadzeniu doktora, odprowadził i Władysława, a gdy znaleźli się sam na sam, widząc jego minę i domyśliwszy się łatwo, o co mu chodzi, zapytał:
— Coś ty dziś taki godny?
A Krzycki odpowiedział z pewnem rozdrażnieniem:
— Czuję się jeszcze słaby, ale zresztą jestem taki, jak zwykle.
Lecz Groński ruszył ramionami:
— To są zwykłe nieporozumienia zakochanych, ale ty jesteś przedewszystkiem dzieciak i zrobiłeś jej przykrość. A wiesz za co? Za to że uprosiła Szremskiego, by cię odprowadził aż do Warszawy.
We Władysławie zadrżało serce, lecz nadrobił miną i nie dał się jeszcze przejednać:
— Nie czuję się wcale słaby i obejdę się bez jego pomocy.
A na to Groński:
— Dobranoc tobie — oraz twojej logice.
I odszedł.
Krzycki zaś, gdy go rozebrano i położono do łóżka, poczuł nagle łzy w oczach i począł przepraszać z nadzwyczajnem rozrzewnieniem... poduszkę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.