Wills zbrodniarz/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Wills zbrodniarz
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death (volume II)
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.
OPOWIADANIE DOKTORA.

Generał przeczytał telegram raz jeszcze. Niezależnie od ekscentryczności swojej, był to człowiek roztropny i mądry.
— Cóż to może znaczyć? — pytał sam siebie. — Gdzie jest Gilbert? Skąd nadał telegram?
Obejrzawszy blankiet przekonał się, że telegram nadany został o 6.35 w głównym urzędzie londyńskim.
Pora obiadowa generała odpowiadała porze śniadaniowej. Gong wezwał Edytę do stołu o kwadrans na dziesiątą.
Była wielce zatroskana, nie mogąc odnaleźć związku w kwestji klejnotów. — Co skłoniło Gilberta do tego zawiadomienia? — wiedząc coś więcej o zajściach ubiegłego popołudnia, byłaby się raczej dziwiła, jak zdołał wogóle przesłać depeszę.
Generał wziął ostrzeżenie serjo, ale nie aż do tego stopnia, by się miał zdecydować na przechowanie klejnotów gdzieindziej. Kupno trezoru było w samej rzeczy potrzebne, gdyż nie miał w całym domu schowka na przedmioty wartościowe, bo za taki nie można było chyba uważać szafki ze srebrem stołowem zarządcy gospodarstwa.
Obejrzawszy raz jeszcze dokładnie klejnoty w trezorze i zamknąwszy kasę. zostawił w bibljotece służącego, przykazując mu surowo nie wydalać się bez jego osobistego zezwolenia.
Gdy Edyta zeszła do jadalni, została przybyłego właśnie gościa i pozdrowiła go z uśmiechem.
— Tak się pań ma, panie doktorze? — powiedziała. — Nie dawno poznałam pana wszakże u matki mojej. Czy pan pamięta mnie?
— O, pamiętam doskonale! — odparł lekarz.
Był to mężczyzna chudy, kościsty, o rzadkiej, szpakowatej brodzie i wysokiem czole.
Skutkiem nieustannego roztargnienia, czynił wrażenie, jakby miał coś ważniejszego na myśli, niż wiedzioną właśnie rozmowę. Nie usposobiało to dlań przychylnie. Cieszył się największą pewnie sławą między lekarzami prowincji. Dziś wyjątkowo był łaskaw wyleźć ze swej skorupki o tyle przynajmniej, by uznać Edytę i matkę jej za swe znajome. Pani Cathcart wychowana razem z Barcleyami, była z nimi ściśle zaprzyjaźniona.
— Matka pani, to dzielna kobieta! To czcigodna kobieta! — oświadczył lekarz, prowadząc Edytę do stołu.
Z wielkim jeno wysiłkiem zdołała powściągnąć pytanie, z jakiego powodu matka jej jest dzielną i czcigodną. Opanowała się, oczywiście, ale bliską była tego, strasznego nietaktu.
Przebieg obiadu ucierpiał znacznie przez niedwuznaczne zdenerwowanie starego generała, tak że nie zapanował nastrój miły. Dwa razy posyłał jednego z trzech obsługujących lokajów, by zasięgnąć wieści od posterunku... jak mówił... w bibljotece. Dotąd nie zaszło nic podejrzanego.
— Nie wiem co mam począć z tą całą historją klejnotów! — powiedział. — Gilbert nie chciał mnie, chyba wykierować na głupca?
Zwrócił się do Edyty z życzliwością, choć jednocześnie zasępiony.
— Czy może w czasach ostatnich nabrał skłonności do kpiarstwa?
Edyta roześmiała się.
— O nie! — rzekła. — Kpiarzem nie był nie i nie jest Gilbert wcale.
— Czyż atoli nie dziwna jest wiadomość jego? — zauważył generał markotnie. — Nie wiem, u djaska co z tem począć! Mógłbym wezwać policji, ale policjanci tutejsi to straszni idjoci. Mam wielką ochotę rozgospodarować się na noc w bibljotece i tam spać.
Zajęła go żywo ta myśl, chociaż dosięgnął wieku, kiedy nocowanie poza zwykłem legowiskiem, stanowi coś w rodzaju bohaterstwa.
Po obiedzie przeszli wszyscy do salonu.
Generał przejawiał wielki niepokój, a nerwowość udzieliła się także Edycie chociaż, z pozoru, zupełnie spokojnie zanuciła przy fortepianie francuską piosnkę miłosną.
— Wiem już co zrobimy! — oświadczył sir John nagle. — Oto, przeniesiemy się wszyscy do bibljoteki. Jest to ładny, wygodny pokój, gdzie, jeśli pani pozwoli, będziemy mogli palić.
Był to pomysł wyśmienity, na który przystano z przyjemnością. Podczas gdy Edyta w towarzystwie generała szła po schodach, zauważył gospodarz domu, że jest jedyną damą w małem towarzystwie.
Obejrzała się spiesznie.
— Zawsze uważałem lekarza za nader odpowiednie towarzystwo dla kobiety! — powiedział, parskając śmiechem i zdawało się, iż dowcip ten bawi go.
Jął rozwijać tę myśl szerzej, wygadując niestworzone rzeczy na stare baby w różnych zawodach, aż do chwili, gdy mu przerwało zjawienie się doktora i Jacka.
Bibljoteka była obszerną komnatą. Cechowało ją to głównie, że nie mieściła innych dowodów literackich skłonności sir Johna, prócz kilkunastu tomów „Encyklopedji Brytyjskiej“, oraz półki, zapełnionej egzemplarzami „Przewodnika po torze wyścigowym“ Ruffa.
Komnata była miła, z kasetonowym stropem i dębową boażerją, o wielkich niszach okiennych, wychodzących, jak mówił generał, na terasę, co podkreślało bardziej jeszcze obawy jego.
— Zasuń firanki! Wiliamie! — rozkazał sir John czekającemu lokajowi. — Potem możesz odejść. Pamiętaj tylko, by przyniesiono kawę.
Lokaj zasunął ciężkie, aksamitne firanki, przysłaniające wielkie nisze, podsunął Edycie fotel i wyszedł.
— Przepraszam państwa! — powiedział sir John.
Podszedłszy do kasy, otworzył ją ponownie. Zbadanie puzderek wykazało, że wszystko w porządku.
Odetchnął z ulgą niezmierną.
— Ta depesza Gilberta działa mi na nerwy! — tłumaczył swój niepokój. Pocóż u djaska telegrafował? Pewnie zalicza się do ludzi, którzy telegrafują, by sobie oszczędzić fatygi zaklejenia koperty listu!
Edyta potrząsnęła głową.
— Ja także, podobnie, jak pan łamię sobie głowę nad tą zagadką, ale ręczę, iż Gilbert nie jest człowiekiem czyniącym bez powodu alarm.
— Jakże pani z nim żyje? — spytał generał.
Edyta zarumieniła się zlekka.
— Zupełnie dobrze! — odparła, starając się potem skierować rozmowę na inny temat. Ale było ogólnie znaną rzeczą, nie udało się dotąd żadnej ludzkiej istocie odwieść sir Johna od rozpoczętego raz śledztwa.
— Szczęście i tak dalej... nieprawdaż? — indagował.
Przykrą była ta rozmowa dla Edyty, a także wyraźnie obu mężczyznom. Ale sir John miał przekonanie (nie sam jeden zresztą), że lekarze nie posiadają zmysłu przyzwoitości, a adwokaci nie wiedzą zgoła co wypada, a co nie.
— Kochasz go pani, przypuszczam, hę?
Edyta skinęła głową, potem zaś wbiła oczy w przeciwległą ścianę. Na szczęście wniesiono kawę i Edyta odetchnęła z ulgą.
— Chcę panią zatrzymać u siebie, aż do przybycia Gilberta! — oświadczył porywczo generał. — Nie wiem, czy pani wiadomo, że jesteś pierwszą osobą płci żeńskiej, jaką toleruję w mym domu.
Roześmiała się.
— To jest fakt niezaprzeczalny! — potwierdził z powagą. — Widzi pani nie umiem sobie radzić z kobietami. One nie rozumieją wcale, że jestem starowina bardzo, wprawdzie drażliwy, ale przytem całkiem spokojny i niewinny. Tak, ta moja drażliwość odpycha każdego! — przyznał z westchnieniem. — Kobiety nigdy nie zachowują się wobec mnie bezwstydnie, ani też ordynarnie, ja zaś znieść nie mogę ich łagodnego, męczeńskiego wyrazu. Gdyby mi któraś powiedziała: idź pan do djabła!... wiedziałbym przynajmniej czego mam się trzymać. Chcę pełnej, nagiej prawdy, bez sztuczek teatralnych. Wolę lekarstwo bez cukru.
Doktor roześmiał się.
— Różnisz się pan tedy, sir Johnie, od większości ludzi! — powiedział. — Znam takich, którzy są w znacznej mierze wrażliwi na nagą prawdę.
— Tem więksi z nich głupcy! — zadecydował generał.
— Nie sądzę, by tak było! — odparł lekarz z zadumą. — Mam raczej sympatje dla człowieka, który nie chce, by mu niby cegłę na głowę rzucono całą, gorzką prawdę. Chociaż czasem — dodał ze smutkiem — przynosi pewne korzyści znajomość prawdy, gdyż szczędzi to wielu trosk i udręczeń niepotrzebnych. Dam państwu przykład tego rodzaju i to zgoła niezwykły! — mówił jak zawsze rzeczowo, z namysłem.
— Cóż to? — spytał nagle generał.
— Zdaje mi się szmer jakiś w sieni, na dole! — odparła Edyta.
— A ja pewny byłem, że u okna! — mruknął generał, zawstydzony myślą, że może spostrzeżono drgnienie jego.
— Opowiadaj pan dalej, doktorze! — powiedział.
— Przed kilku miesiącami — zaczął Dr. Seymour — przyszedł do mnie młody człowiek. Zaliczał się wyraźnie do sfery wyższej i nie był mieszkańcem Leedsu, gdyż znałbym go był napewne. Potem wymiarkowałem, że przyjechał z Londynu, specjalnie po poradę do mnie. Rzecz polegała na tem, iż skaleczył się odłamkiem zęba, co jest rzeczą codzienną niemal, u ludzi nie bardzo dbających o całość uzębienia swego. W wnętrzu jamy ustnej powstała mała ranka, która go bardzo niepokoiła, tembardziej, że jak to zauważył, nie goiła się przez czas dłuższy. Podobnie, jak my wszyscy niemal, bał się ogromnie raka! — tu zniżył głos, jak to czynią zazwyczaj lekarze, mówiąc o tej najstraszliwszej z wszystkich chorób. — Nie chciał zasięgnąć porady u swego lekarza domowego, a nawet nie miał prawdopodobnie swego lekarza. Zbadałem go starannie i odrazu było mi jasnem, że mu nic nie jest. Ale dla wszelki pewności, wyciąłem maleńki kawałek naskórka dla zbadania pod mikroskopem.
Edyta zadrżała.
— Proszę pani — uspokoił ją doktor — w historji mojej nie będzie już dalej nic strasznego. Przyrzekłem, oczywiście pacjentowi że mu doniosę o wyniku badań i poprosiłeś w tym celu o adres. Odmówił stanowczo. By bardzo podniecony nerwowo... Wiem, powie dział, że jest to tchórzostwo moralne, ale nie chcę dowiedzieć się całej prawdy bezpośrednio. Jeśli obawy moje będą uzasadnione, pragnę, by wiadomość ta doszła mnie w formie możliwie najmniej bolesnej.
— W jakiejże to formie? — spytał generał bezwiednie zainteresowany.
Doktor odetchnął głęboko.
— Zdaje się był czemś w rodzaju muzyka... — podjął na nowo, a Edyta wyprostowała się nerwowo, zacisnęła palce i wbiła oczy opowiadającego — był czemś w rodzaju muzyka, w każdym razie kochał bardzo muzykę. Toteż forma przesłania wiadomości była związana z muzyką, czego nigdy w życiu nie doświadczyłem i pewnie nie doświadczę. Wręczył mi dwa bilety i jedną kopertę z adresem pewnego londyńskiego muzykanta, którego, zda się, wspomagał.
Edycie wydało się, że pokój wiruje wokoło niej, tak, że z trudem jeno zachowała równowagę. Twarz jej pobielała jak śnieg, a palce ściskały poręcze fotelu tak silnie, że krew z nich odpłynęła całkiem.
— Jak wspomniałem, bilety te, bez nazwiska, skierowane do londyńskiego przyjaciela miały tę samą treść, z małą tylko zmianą... Udasz się pan tam a tam i zagrasz melodię F-dur... było na jednym, zaś na drugim... wypisał „Pieśń wiosenna“. Pozatem oba bilety zawierały identyczne zlecenie. Ale tutaj oto właśnie rozpoczyna się tragedja! Na wypadek, gdybym znalazł raka, miałem posłać bilet z melodją F-dur.
Zapanowała głęboka msza, przerywana tylko szybkim, głośnym oddechem młodej kobiety.
— I cóż? I cóż? — szepnęła bezwiednie.
— I cóż? — powtórzył doktor, napół przytomnie. — Jestem często roztargniony... Włożyłem w kopertę bilet fałszywy, a zniszczyłem drugi, zanim zdołałem spostrzec omyłkę.
— A więc on nie ma raka? — szepnęła Edyta.
— Nie ma. Ale ja nie znam jego nazwiska, ni adresu i nie jestem w możności sprostować. Rzecz to, pod wielu względami tragiczna. O ile wiem, młody ten człowiek zamierzał wówczas żenić się, bowiem powiedział mi wyraźnie... Jeśli obawy moje znajdą potwierdzenie, a ja będę żonaty, pozostawię żonę w niedostatku... potem zadał dziwne zgoła pytanie... — dodał lekarz. — Sądzę, że zdaniem pańskiem, człowiek skazany na śmierć może popełnić każdą zbrodnię, o ile idzie o ochronę ukochanej, którą pozostawić ma na świecie?
— Teraz wszystko jasne! — rzekła Edyta głosem głuchym, z wielkiej jakby dochodzącym dali.
— A to co? — zawołał generał, zrywając się.
Tym razem nie było już wątpliwości. Jack Frankfort skoczył do firanki zasłaniającej jednę z nisz okiennych i odsunął ją. Stał tu Gilbert Standerton, blady, jak widmo. Oczy miał nieruchomo utkwione w próźń, a dłoń zakrywająca usta, drżała.
— Fałszywy bilet! — powiedział. — Boże wielki!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.