Wielkie nadzieje/Tom II/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XVII.

Wybiła już ósma, gdym ocknął się w atmosferze trocin i świeżego drzewa. Cały brzeg był zajęty dokami i pracowniami, w których budowano łódki, obrabiano maszty, wiosła i bloki. Tej części miasta zupełne nie znałem.
Wybrawszy z niewielu porządnych domków, wychodzących na wybrzeże Młyńskiego Potoku, dom trzypiętrowy z drewnianą fasadą i okrągłem oknem, spojrzałem na drzwi i zobaczyłem na tablicy nazwisko pani Wimpel. Właśnie jej szukałem; zadzwoniłem; drzwi otworzyła mi kobieta starsza, otyła, o dość miłej powierzchowności, zaraz jednakże zastąpił ją Herbert, który wprowadził mnie do pokoju bawialnego i zamknął za sobą drzwi. Miło mi było widzieć tę znajomą twarz, w tem nieznanem obcem miejscu, to też patrzyłem nań zupełnie inaczej, niż na narożną szafkę ze szkłem i porcelaną, na muszle na kominku i na rozwieszone po ścianach obrazy.
— Wszystko urządzone jak najlepiej, drogi Hendlu. Jest zupełnie zadowolony, ale pragnie cię zobaczyć. Moja Klaruńcia jest obecnie u ojca, jeśli poczekasz, aż wróci, przedstawię jej ciebie i pójdziemy na górę....
— Pani Wimpel bardzo zadowolona, że Prowis tu zamieszkał. Jakiż człowiek mógłby znieść hałasy ojca Klary? To smutne miejsce, nieprawdaż?
Rzeczywiście było to smutne miejsce, ale bardzo porządne i czyste.
— Pani Wimpel dobra gospodyni. I nie wiem naprawdę, coby robiła moja Klara bez jej macierzyńskiej opieki. Klara nie ma matki, ani krewnych, prócz tego szaleńca.
— Jak się on nazywa?
— Nazywają go panem Barle.
Herbert poprzednio opowiadał mi, że po raz pierwszy poznał pannę, Klarę Barle, gdy była jeszcze w szkole w Hammersmit, a kiedy została wezwana do opieki nad chorym ojcem, wówczas wyjawili swą miłość pani Wimpel, która dotychczas z niezwykłą dobrocią i serdecznością opiekowała się ich uczuciami. Naturalnie o niczem nie wiedział stary Barle, którego pojęcia ograniczały się do podagry i rumu.
Gdyśmy tak rozmawiali półgłosem a belki sufitu drżały od ciągłego terkotu starego Barle, drzwi cicho się otworzyły i do pokoju weszła panienka dwudziestoletnia, o łagodnych czarnych oczach i dobrodusznym wyrazie; niosła koszyczek, który Herbert spiesznie wziął jej z ręki i podprowadziwszy ją do mnie, przedstawił ją po prostu jako „Klarę“. Była istotnie piękna i mogłaby śmiało uchodzić za bohaterkę bajek, dręczoną przez dzikiego tyrana, starego Barle.
— Tylko spojrzyj — rzekł ze współczuciem Herbert, wskazując koszyk — to cała kolacya biednej Klary. Oto porcya chleba, kawałek sera a to rum, który zawsze wypijam. A to jutrzejsze śniadanie pana Barle, wydawane wieczorem. Dwa baranie kotlety, trzy kartofle, parę rozłupanych ziarn grochu, trochę mąki, dwie uncye masła, szczypta soli i czarnego pieprzu. Wszystko to gotuje się razem i spożywa z gorącem winem. Musi to być doskonały środek przeciw podagrze.
Było coś ujmującego w tem poddaniu się losowi, z jakiem spoglądała Klara na koszyk z prowizyą, gdy Herbert analizował jego zawartość. Z takiem zaufaniem, miłością i skromnością pozwoliła się objąć Herbertowi i z taką bezwzględną uległością, że za wszystkie pieniądze, które zawierał mój portfel, nie zgodziłbym się naruszyć harmonii między nimi.
Patrzyłem z przyjemnością i podziwem na nią, gdy nagle warczenie starca przeszło znów w przeciągłe wycie, przerywane strasznym stukiem, jakby olbrzym o drewnianej, kuli pragnął nią przebić pułap, aby się do nas dostać. Usłyszawszy hałas, Klara zawołała:
— To ojciec mnie wzywa, duszko! — I pobiegła.
— A to bez sumienia stary obżartuch i pijaczysko! Jak myślisz, czego może obecnie chcieć?
— Nie wiem, zapewne chce się czegoś napić?
— Naturalnie! Ma już grog w maleńkiej wazce na stole. W tej chwili usłyszysz, jak Klara zacznie mu pomagać przy podnoszeniu się na łóżku, aby mógł pić. Oto podnosi się. Dało się słyszeć przeciągłe wycie a za niem nowe uderzenie tak, że zadrżał sufit. Teraz pije, — rzekł, gdy nastąpiło kilka chwil milczenia. — A teraz — dodał, gdy wycie znów się rozległo — położył się.
Klara wkrótce wróciła a Herbert poprowadził mię na górę, abym się zobaczył z Prowisem.
Prowis widocznie wygodnie rozlokował się w nowej kwaterze. Prawda, że małe dwa pokoiki, które zajmował, miały wiele podobieństwa do okrętowych kajut, ale powietrze w nich nie było tak duszne i gęste, jak na dole i dlatego znacznie mniej dochodził tu hałas pana Barle. Prowis nie okazywał najmniejszego niepokoju i zdaje się, nie miał nawet poważnych obaw; zauważyłem tylko, że bardzo złagodniał, lecz nie mogłem ani wcześniej ani później zmiarkować dlaczego.
Rozmyśliłem się w ciągu dnia i postanowiłem nie mówić mu nic o Kompensonie. Ogromna nienawiść, jaką żywił ku temu człowiekowi, mogłaby pobudzić Prowisa do szukania go a przez to rzuciłby się ślepo w objęcia zguby. Dlatego skorośmy tylko zasiedli przy ognisku, spytałem odrazu, czy polega na sądzie i doświadczeniu Uemnika?
— E — e, drogi chłopcze! — odrzekł, kręcąc głową — Dżaggers wie.
— Mówiłem z Uemnikiem i przyszedłem, by oznajmić panu jego rady i przestrogi.
Opowiedziałem szczegółowo i dokładnie o wszystkiem, opuszczając tylko fakt, o którym dopiero co wspomniałem. Opowiedziałem, co Uemnik słyszał w Niugecie, nie wiadomo czy od urzędników, czy od więźniów, że podejrzewają go i że nieustannie pilnują mego mieszkania; że Uemnik doradzał mu ostrożność, a mnie, bym na pewien czas trzymał się od niego zdala, i to wreszcie, co Uemnik opowiadał o ucieczce z Anglii. Dodałem naturalnie, że wyjadę z nim albo udam się za nim stosownie do tego, co Uemnik postanowi. Nie dzieliłem się domysłami, co potem nastąpi, sam tego bowiem nie byłem pewien, widząc, że jest łagodniejszy i bezpieczniejszy dzięki mnie. Co się tyczy zmiany sposobu życia i zwiększenia wydatków, pozostawiłem mu do rozsądzenia, czy podobny krok nie byłby w obecnych okolicznościach co najmniej śmieszny, jeśli nie fałszywy.
Nie mógł zaprzeczyć tak jasnemu wywodowi i wogóle zachował się bardzo rozsądnie. Twierdził, że powrót jego do Anglii był śmiałym krokiem, że zawsze go za taki uważał; nigdy nie życzył sobie, by ze śmiałego zmienił się w nierozsądną i niemiłą historyę, ale uważał się za bezpiecznego, mając takich dzielnych opiekunów.
Herbert, który przez cały ten czas patrzył w zamyśleniu w ogień, zauważył wówczas, że rady Uemnika nasunęły mu myśl, której nie szkodziłoby wykonać. „Obaj jesteśmy dobrymi wioślarzami, Hendlu, i gdy nadejdzie pora, sami możemy go odwieźć z biegiem rzeki. Nie będzie trzeba wówczas ani łódki ani przewoźnika, a uniknie się podejrzeń choćby jednego człowieka, — i to wiele znaczy. Choć to nie jest sezon wioślarstwa, bardzoby było dobrze, jeślibyś od razu zamówił łódkę w przystani Templu i przyzwyczajał się pływać w dół i w górę rzeki? Takie miałbyś przyzwyczajenie i niktby na to nie zwrócił uwagi. Jeślibyś przepłynął tak dwadzieścia do pięćdziesięciu razy, nikt się nie zdziwi, gdy popłyniesz po raz pięćdziesiąty pierwszy.
Plan ten bardzo mi się podobał, Prowisa zaś wprowadził w zachwyt. Postanowiliśmy, że myśl Herberta stanowczo wykonam i że jeśli Prowis spostrzeże nas na rzece, uda, że nas nie zna. Następnie ułożyliśmy, by widząc nas spuszczał storę w oknie, wychodzącem na wschód, na znak, że wszystko idzie pomyślnie.
Gdyśmy skończyli obrady, wstałem, zbierając się do domu, Herbert miał wracać oddzielnie, w pół godziny po mnie.
— Nie bardzo mam ochotę zostawić tu Pana, — rzekłem do Prowisa — choć wiem, że tu bezpieczniej niż u mnie. Do widzenia!
— Drogi chłopcze. Nie wiem. kiedy się znowu zobaczymy i nie podoba mi się twe wyrażenie: „Do widzenia“. Powiedz lepiej: „dobrej nocy“.
— A więc „dobrej nocy!“ Herbert będzie Pośredniczył między nami a gdy nadejdzie pora, może pan być pewnym, że będę gotów. Dobranoc, dobranoc!
Uznaliśmy za lepsze, aby pozostał w swem mieszkaniu i dlatego odprowadził nas tylko na schody za drzwi swego pokoju i świecił nam, przesunąwszy rękę poza poręcz schodów. Kiedyśmy się obejrzeli, by popatrzyć nań po raz ostatni: mimowoli przypomniałem sobie chwilę jego przyjazdu, gdyśmy byli w odwrotnem położeniu i gdym jeszcze nie podejrzewał, że będzie mi kiedyś tak ciężko i przykro rozstać się z nim.
Schodząc zapytałem Herberta, czy protegowany nasz zatrzyma! imię Prowisa? Odpowiedział, że oczywiście nie; nazywa się obecnie panem Kembelem. Objaśni! mnie przytem, że wszyscy w domu byli powiadomieni, że pan Kembel pozostaje pod jego (Herberta) opieką. Dlatego w bawialni, w której pani Wimpel i Klara siedziały przy pracy, ani słowa nie wspomniałem o stosunku, jaki mnie łączy z Kembelem.
W Templu wszystko było spokojnie, jak zwykle. Okna mieszkania, gdzie przebywał niegdyś Prowis, były obecnie ciemne i nikt nie przechadzał się po Garden-Korcie. Dwa czy trzy razy okrążyłem wodotrysk, zanim wszedłem do domu. Gdy Herbert powrócił, podszedł do mego łóżka — położyłem się zaraz, bo byłem zmęczony i wyczerpany — i oznajmił mi to samo. Potem otworzył okno, spojrzał na ulicę jasno oświeconą promieniami księżyca i skonstatował, że chodnik był pusty, jak kościół o tej porze.
Następnego dnia udałem się na zakupno łódki. Interes załatwiłem szybko i łódka wkrótce bujała u przystani Templu; mogłem siąść do niej w dwóch minutach. Zacząłem pływać po rzece dla ćwiczeń czasem z Herbertem, czasem sam. Często wyjeżdżałem mimo zimna, deszczu i śniegu, ale po kilku razach nikt nie zwracał na mnie uwagi. Z początku trzymałem — się powyżej mostu, potem gdy czas wzbierania minął, zacząłem jeździć dalej. Po raz pierwszy, gdym przejechał obok wybrzeża Młyńskiego Potoku, wiosłowałem wraz z Herbertem i obaj widzieliśmy, spuszczającą się storę okna wychodzącego na wschód. Herbert nie bywał tam częściej, niż trzy razy w tygodniu i za każdym razem przynosił mi dobre wiadomości. Ale mimo to było wiele powodów do ostrożności i nie mogłem pozbyć się myśli, że mnie śledzą. Gdy raz myśl ta opanuje człowieka, prześladuje go tak, jak upiór; trudno zliczyć, wielu zupełnie niewinnych ludzi uważałem za szpiegów.
Nieraz, patrząc na rzekę, ze strachem myślałem, że płynie ona ku Magwiczowi i że czarne plamy na powierzchni wody to może jego prześladowcy, którzy szybko mkną i bez szmeru, aby go schwycić i pogrążyć.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.