Wielki świat małego miasteczka/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
SZCZĘŚCIE.


Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć się kolwiek dzieje.
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,
A po złej chwili, piękny dzień nadchodzi.

Jan Kochanowski. Ks. I. P. 2.

— Czy są państwo w domu? zapytałem otwierającego mi bramę służącego Pretficów.
— A juściż są.
— A pan Gurtleib?
— Poszedł na spacier.
— Chwała Bogu! pomyślałem sobie w duchu, i szybkim krokiem pobiegłem przez dziedziniec, rojąc już sobie tysiączne szczęścia nadzieje. Tą razą nie zaczesywałem włosów, nie strzepywałem fraka przed wejściem, prędko uchyliłem klamkę i prędzej jeszcze wszedłem do pożądanego mi miejsca. Proszę sobie wystawić moje zdumienie, gdy samą tylko, tysiącem jaśniejącą wdzięków znalazłem Emiliją, której oczy zdobiła przezroczysta łezka, wyciśnięta czytaniem romansu. Byłem zmięszany równie jak ona tém spotkaniem i zapytałem tylko po przywitaniu o rodziców. — Papa śpi właśnie, jak zazwyczaj, odpowiedziała, a matka moja dla domowego zatrudnienia wyszła na parę godzin, lecz jeżeli łaskaw, możesz pan na nich poczekać.
— Jeżeli tylko pani nie przeszkodzę, odpowiedziałem zająkając się i spuszczając oczy, będzie to dla mnie wielką przyjemnością.
— O bynajmniej; niémam nic pilnego, i właśnie, dodała kładąc książkę, skończyłam moje czytanie. Niech pan siada.
Nowa biéda w obraniu miejsca, bardzo blisko nie wypada, bardzo daleko, to nieprzyjemnie. Gdy się tak waham, biała rączka mojej towarzyszki, podaje mi krzesło, aż nadto blisko! Musiałem usiąść i zacząłem rozmyślać, jak tu wyznać to, co koniecznie wyznać musiałem, jak przyjść do tej stanowczej i tak przykrej chwili, tymczasem spuściwszy się na los, zacząłem rozmowę.
— Pani, zapewne coś czułego czytać musiała, bo jeśli się nie mylę, widziałem łzę w jej oku?
— W moim? odpowiedziała ze zdumieniem, które tak powabnie kobiéty udawać umieją, gdy tymczasem jej oczy zdawały się mówić co innego — zdaje mi się żem nie płakała?
— Może mi się tak zdało tylko, odpowiedziałem, ale cóżby też dziwnego było, gdybyś pani nad losem jakiego nieszczęśliwego kochanka zapłakać chciała? Kobiéty, które tylu nieszczęśliwych czynią, powinny łzę przynajmniej wylać nad nami, bo to tylko cierpieniom naszym ulgę przyniesie.
— Mówisz pan o tych cierpieniach, jakbyś ich doznał, rzekła z uśmiechem, przewracając karty w książce.
— Kto wie, odpowiedziałem spuszczając oczy, mogłem doznać nieszczęścia, choć nie jestem jeszcze tego pewnym, i sam nie wiem, czy szczęśliwym, czy nie, mam się nazywać.
— Nie mogę pana o tém zapewnić, bo niewiem ktoby mógł tak nieszczęśliwym uczynić.
— Pani niewié?
— Niedomyślam się — dodała, okazując jawnie spójrzeniem zwróconém na mnie, że wié o kim mowa.
— Ja zaś myślałem, rzekłem po chwili milczenia, że pani wié o tém dawno.
— A zkądżebym się mogła dowiedzieć?
— Tém gorzej dla mnie — rzekłem w dół oczy spuszczając i zamilkłem.
— Niech się pan z łaski swojej wyraźniej wytłumaczy — rzekła Emilija — starając się ukryć za książką pomięszanie swoje.
— Czy pani koniecznie tego żąda?
— Jeśli pan chcesz — jeśli to panu żadnej nie uczyni przykrości.
— Ach! czegoż, rzekłem z zapałem, mógłbym sobie więcej życzyć, jak wyrazić, że całe moje szczęście od niej tylko zależy.
Trudno sobie wystawić, jakie było nasze położenie po tém wyznaniu; wreście w jej oku, ujrzałem powracającą łzę, wyciśniętą czytaniem romansu, jak posła mojego szczęścia.
— Gdyby tylko szczęścia pana, odemnie zależało, rzekła nareście — byłbyś szczęśliwym, i jabym była szczęśliwą.
Upadłem do nóg Emilii, tysiącem pocałowań okryłem jej ręce, dusze nasze po raz piérwszy doznały prawdziwego szczęścia. Ale szczęście jest nie stałe. — W chwili tego uniesienia, usłyszeliśmy szelest w sieniach. Emilija co prędzej pochwyciła książkę, ja porwałem równie jakiś szpargał i siadłem zdaleka na kanapie. Już w tej chwili głos samego Pretfica dał się słyszeć w sieniach, a wkrótce potém usłyszałem go jak nogami na progu szustał, pokręcił klamką systematycznie i powoli, otworzył, wystawił naprzód prawą nogę, potém lewą i cały stanął w pokoju. Nim się cała ta czynność odbyła, miałem czas uspokoić się trochę, i spójrzeć na Emiliją, która pogroziła mi nieznacznie palcem i zwróciła oczy na książkę, z której ich nie spuściła, aż dopóki ojciec zamknąwszy drzwi za sobą nie zaczął bardzo czule witać się ze mną.
— Dawno niewidzianego! rzekł do mnie podchodząc z uśmiéchem, czemużeśmy się tak dawno nie widzieli?
— Wiele miałem zatrudnień, odpowiedziałem, i pomimo szczérych chęci, nie mogłem wprzódy złożyć mu mojego uszanowania.
— Musiałeś pan tu długo na mnie czekać, odezwał się Pretfic po chwili, a moja Emilka nie musiała cię bawić, bo jak widzę, czytała przez ten czas — więc się znudziłeś.
Oboje na tę nie spodzianą wymówkę mocnośmy się zaczerwienili, ale tatulo dobrodziej doskonały w poznawaniu herbów, nie równie gorzej znał się na twarzach, bo rumieniec córki wziął za wyznanie winy — gdy tym czasem krótkiej chwili z nią spędzonej, nie oddałbym był za skarby całego świata!
Panna Emilija uciekła z pokoju po tém pytaniu, ja utrzymywałem jeszcze rozmowę, rozbieraliśmy, rozprawiali, krytykowali, i doczekaliśmy się nakoniec samej pani.
Ubiór jej okazywał, że się musiała przed chwilą zatrudniać jakąś domową robotą, i nie przebrała się dla mnie, jako dla bliskiego znajomego. Stojąc z rumianą i wesołą twarzą, z pękiem kluczów u pasa, z oznaką spokojności i szczęścia we wszystkich rysach twarzy, przed mężem — zwracała na siebie jego wejrzenie, nieco dumne z posiadania, takiej żony. O! i w moim w ówczas sercu wszystko zdawało się dobrém, doskonałém, wyborném, bo ja sam byłem szczęśliwy! W tej chwili, cały świat chciałem widzieć wesołym, byłem pełen radości, a jak to zwykle w mojej głowie bywa, z radością łączyła się jakaś dziwaczność, zamyślenie! niedowiarstwo.
Spójrzałem na tace, z całym porządkiem do kawy i, sam nie wiém jakim sposobem zacząłem porównywać do ludzi — naczynia które na niej stały.
— Tak! myślałem, ta wysmukła, świécąca resztkami powierzchownej pozłoty filiżanka, która zdaje się chcieć inne towarzyszki zaćmić blaskiem wytartej piękności, nie jestże obrazem kokietki, która nieczuła, zimna, słodkiemi słowy, wdzięcznym układem, wabi ku sobie rój niedoświadczonej młodzieży, i dla sławy, dla upodobania zakrwawia serca wiernych kochanków, rozłącza ich, i porzuca nieszczęśliwymi. To istny obraz zalotnicy z resztą swych wdzięków spłowiałych, któremi do ostatka chce jeszcze celować.
Patrzcie! jak obok niej nadął się ogromny imbryk, połyskujący świeżą poliwą!
To ów dumny, próżen mądrości i z powierzchownych zalet szukający sławy człowiek. Taki, coto, rozumuje bez ładu, celuje między ograniczonymi głowami, w strojach całe szczęście pokłada, udaje wszystko, a jest niczém; taki, który leci za fraszką, ubiega się za próżnym blaskiem, i bańką połyskującą honorów, jest to ten imbryczek pękaty i dumny — a wewnątrz fusów pełen. Spójrzałem później na skromną, opasłą i pełną słodyczy cukiernicę — w moich oczach była to sobie bogata staruszka, niepozorna, ale zapaśna — szczypczyki zaś od cukru, zdały mi się jej młodym mężem, umizgającym się do pieniążków jejmości dobrodziejki.
Z kolei wlepiłem téż oczy w mały, nie piękny garnuszeczek, który ukryty za drugiemi stał spokojnie w końciku, przy równie małej i równie niepozornej naléwce. Była to szczęśliwa para małżonków, nieznana światu, szczęśliwa w ustroniu, spokojne i kochana. O! jak chętnie przy boku mojej Emilii, myślałem sobie, gdyby ona była naléwką, zamieniłbym się w garnuszek! Podczas, gdym się bawił tymi myślami wypiliśmy kawę, zaczęto rozmowę, a ja wkrótce szczęśliwy, nadzieją szczęścia, opuściłem dom ten, i pobiegłem na wałach, cieszyć się w samotności, pomyślnością dnia tego.
— Przecież! i ja, myślałem, i ja będę mógł powiedzieć umiérając, że raz w życiu byłem szczęśliwym! I ja byłem w Arkadii!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.