W ogniu/Dzień pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Rozdział Dzień pierwszy
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ PIERWSZY.

Działo się dnia pierwszego po ogłoszeniu konstytucyi roku 1905.
Przed rejentem N. N. pan Apolinary Budzisz zeznał, że na hypotekę wsi rodzinnej zaciągnął pożyczkę 30.000 rubli i kwitował z odbioru tej sumy w gotowiźnie, po potrąceniu procentu mniej umiarkowanego, wyliczonego za dwa lata z góry ze względu na ciężkie czasy.
Znany i zasłużony już działacz uznał konieczną potrzebę uruchomienia części swego majątku z powodu wołających zewsząd potrzeb krajowych. A że bez poświęceń niema działania pro publico, pan Apolinary pragnął być w pogotowiu. Miał też i cichą myśl uboczną: na wypadek, gdyby wszystko dyabli wzięli, dobrze mieć zapas gotówki do wywiezienia choćby zagranicę.
Umieściwszy pieniądze w banku, wyszedł na bruk, na którym mieszkał, rzec można, od wczoraj i upijał się, razem z tłumem, płynącą przez powietrze radością. Burza — tak, ale jaka rozkoszna! Wolność zebrań, wolność przekonań, wolność słowa! Równość, braterstwo. Przyszłość na rozcież otwarta. Teraz to życie będzie dla ludzi silnych, dla ludzi, jak ja, jak ty »obywatelu«, jak my, naród!
Ciągną środkiem ulic tłumy nieprzejrzane. Zaledwie ciżba się rozrzedzi, już znowu gęstnieje. Całe chyba miasto wyległo na ulicę, gwarne, gorączkowe, śpiewające. Trochę Żydów.
Co oni tam śpiewają? Pieśń ochrypła wybucha spazmatycznie, przycichnie czasem do głuchego pomruku. Walą jedne za drugimi wypłowiałe kubraki, kurty niezbyt świeże, kapoty. Dużo Żydów.

»A kolor jego jest czerwony
»Bo na nim robotników krew...«

— Chyba pot, dobrodzieju mój?... Pot robotników to rzecz szanowna, ale poco zaraz krew?... Niby poezya. Wolno każdemu, a cóż dopiero dzisiaj! Dzisiaj wszystko wszystkim wolno. Święto wolności! Chociaż pan Apolinary nie lubi być potrącany, miesza się do kupki ludzi oblepiającej szczelnie dorożkę, na której stoi młodzieniec okazały, lepiej ubrany, niż słuchacze, i rozprawia. Skończył właśnie, podnosi kapelusz nad głowę:
— Niech żyje rewolucya!
Mniemając, że nie dosłyszał, pan Budzisz zwrócił się grzecznie do sąsiada tak bliskiego, że czuł oddech jego nieco alkoholiczny:
— Zechciejcie mnie objaśnić, obywatelu, co on mówił, bom się spóźnił. Niech żyje konstytucya?
Za odpowiedź otrzymał pogardliwe parsknięcie:
— Do zlewu z taką konstytucyą. Burżuj!
Powtórzyło kilka bliskich głosów:
— Burżuj!
— Tam do licha! Pytam, co on mówił.
Marsowa postać i czerwieniejąca twarz pana Apolinarego położyły kres tej polemice politycznej. Kilku wyrostków odeszło, dojrzalszy zaś jegomość zbliżył się do Budzisza i odprowadził go od tłumu, pociągnąwszy dyskretnie za rękaw.
— Niech się pan nie wdaje w rozmowę; to wszystko pijane.
— Cóż z tego? Grzecznie przecie pytałem.
— Oni nazywają się towarzyszami, nie obywatelami.
— Ach, to niby... socyaliści?
— Tacy tam. Słuchają od wczoraj mów na ulicy i zdaje im się, że są socyalistami. »Towarzyszu« — precz z dumą! — niech żyje rewolucya! — tyle się nauczyli.
Budzisz, uznawszy trafność wywodów nieznajomego, przedstawił mu się i w zamian poznał jego nazwisko:
— Koziejewski.
— Bardzo mi przyjemnie. A powołanie wasze, obywatelu?
— Jestem stolarzem.
Pan Apolinary poczuł bodziec szczerze demokratycznego uczucia i wyciągnął dłoń do narodowego stolarza. Poszli razem.
— Bo to, proszę pana — mówił Koziejewski — trzeba żyć z nimi, żeby wiedzieć. Kto im gada o strajku i zyskach, ten brat, towarzysz; a kto o pracy — burżuj, szpicel. Naród się bałamuci — będzie z tego bieda.
— Masz pan i w swoim warsztacie kłopot? Nie chcą robić?
— Żeby to dzisiaj! Ale strajkują na umór od trzech tygodni. I po zapłatę przychodzą w sobotę, że to niby z rozkazu strajkują.
— Któż im rozkazuje?
— Są tacy. A mają posłuch u robotników, niczem księża u chłopów.
Pan Budzisz zamilkł, nie wiedział bowiem, co zdrowego podać jako pokarm duchowy młodszemu bratu, za którego miał pana Koziejewskiego. — Strajk kolejowy — silny to jednak młot. Bez niego nie dożylibyśmy może dnia konstytucyi. Ale do jakich granic ma się posunąć strajk powszechny? Czy bezrobocie np. piekarzy wpływa na ustępstw a rządu? Czy spędzanie doro żek z ulicy przyczynia się do tryumfu wolności? Tych nurtujących go zagadnień nie powierzył pan Apolinary przypadkowemu przyjacielowi politycznemu.
Na Marszałkowskiej tłum gęstszy, nieprzerwany, posuwał się środkiem ulicy i chodnikami. Wrzawa szła z nim, a nad głowami powiewało kilka chust czerwonych.
— Czapka! — warknął groźnie przechodzący koło Budzisza oberwaniec.
Pan Apolinary stwierdził, rozejrzawszy się, że wszyscy w pobliżu mieli odkryte głowy; nie sięgnął jednak do kapelusza.
Wtem z tłumu odezwał się głos młody, gardlany:
— Tszapka won!
— A to co znowu?! Budzisz poszukał oczyma, skąd głos pochodzi i ujrzał grupę malowniczą dwóch czarnookich panien, w biretach na zwichrzonych włosach, w czerwonych krawatach. Otaczała je młodzież kędzierzawa, w chałatach.
— A wolność przekonań gdzie? dobrodzie... łapserdaki jakieś!
W tej chwili poczuł pan Apolinary, że go obywatel Koziejewski ciągnie mocno do bramy.
— Panie! panie! lepiej nie zaczynać.
I mógłby znany działacz narazić na szwank swą powagę, gdyby ulica nie zmieniła nagle pozoru, owiana wichrem katastrofy. Tłum zatrzymał się — i prysnął, jak kupa śmieci, na którąby dmuchnął miech kowalski.
— Wojsko! kozaki!
Kilkanaście osób, wpadając do bramy, wepchnęło do niej Budzisza. Migały przez chwilę birety, chałaty i przyzwoite nawet ubiory, poczem na ulicy zaległa pustka, jak w nocy. Zaledwie gdzie pozostał na chodniku osłupiały przechodzień. Pan Apolinary po chwili wyjrzał jednak z bramy.
Nadciągał patrol konny ułanów, nie śpiesząc się. Na czele jechał oficer sztywny, jakby zmro żony w pozycyi frontowej na szłapiącym koniu. Zmęczone twarze żołnierzy patrzyły obojętnie oczyma po słowiańsku rozmarzonemi. Sami przez się nie byli ani groźni, ani wrogo usposobieni; sprawiali tylko wrażenie ciężaru posuwanego automatycznie przez jakiś potężny motor niewidzialny.
Więc tłum, widząc tę ich pogodną opieszałość, zaczął wynurzać się z bram i z przecznic, zaczerniać ulicę i zbliżać się coraz bardziej do wojska. Nawet czerwone znaki, które przepadły gdzieś pod ubraniami, wzniosły się znów w powietrze, nie śmiało zrazu, potem otwarcie z kilku miejsc. A patrol szłapał dalej obojętnie.
Wtedy z wielu piersi rozległy się rozszalałe okrzyki: »niech żyje wolność! niech żyje rewolucya!« — i gardlane »hurra!« Izraela. Tłum połączył się z oddziałem wojska, otoczył go, aklamował, prowadził niby tryumfatorów.
Pan Apolinary niestanowczem spojrzeniem rzucił na obywatela Koziejewskiego, starając się przeniknąć, co też ta prosta dusza sądzi o rozwijających się przed oczyma dziwnych wypadkach. Ale dusza Koziejewskiego, która tylko co była w piętach, jeżeli już powróciła na swe przyrodzone miejsce, drżała jeszcze i nie mówiła nic.
— Cóż pan na to? Nowa era — co?
— Tfu! — splunął Koziejewski.
— Tak jest, stanowczo zadużo Żydów — potwierdził na domysł Budzisz.
Zmrok zapadał. Chociaż ulica stawała się coraz rojniejszą i obfitszą w niespodziewane, a wymowne widowiska, pan Apolinary zapragnął pokrzepić się jakimś posiłkiem, zwłaszcza że na śniadanie w hotelu Saskim dostał tylko trochę zimnego mięsa i herbatę. Strajk obejmował wszystkie rodzaje pracy, a więc, oprócz warsztatów rzemieślniczych, i kuchnie hotelowe, i restauracye, i nawet apteki. Opornym właścicielom tych zakładów wymawiano brak obywatelskich uczuć za pomocą brauningów.
— Gdzieby tu co zjeść naprędce? — zwierzył się Budzisz przyjaznemu stolarzowi.
— Zjeść?... tylko w domu; zresztą wszystko zamknięte.
— Mieszkam w hotelu Saskim. Zanim dojdę przez ten tłum... A zresztą i tam chudo dzisiaj.
— Jeżeli pan nie pogardzi, proszę do mnie. Żona czeka z wieczerzą.
— A gdzie pan mieszkasz?
— Na ulicy Polnej.
— Serdecznie dziękuję, obywatelu. Gdyby były dorożki... Ale ja tylko gdziekolwiek coś przetrącę, a potem śpieszę na sesyę.
— Jeżeli tak...
Koziejewski spojrzał z niedowierzaniem na starszego brata w narodzie. Czy go posądzał o brak demokratycznego ducha? Czy powątpiewał o sesyi dzisiaj, w tym harmiderze? Ale rozstano się przyjaźnie, po dokładnem zanotowaniu adresów, z obietnicami i uczuć wylewem.
Budzisz pozostał sam śród tłumu. Nie wątpił jednak, że dzięki swym rozległym stosunkom i popularności, spotka przecie znajomego, pójdzie wreszcie do kogo na odpoczynek, na gawędę — no i na posiłek, który się już dyablo należał. — Zajrzał na Świętokrzyską do pana N. — Gdzie tam! Mieszkanie szczelnie zamknięte. — Poszedł do redakcyi pokrewnego pisma. Tam go przyjęto bez zapału, gdyż krążyły wieści o jego zamiarze założenia pisma niezależnego od stronnictwa, wieści głuche jeszcze, przecież nieprawomyślne. Zresztą zastał tam trzech tylko współpracowników przy stole blado oświetlonym świecą zatkniętą w stary kałamarz, radzących o tem, czy numer dziś wyjdzie, czy nie wyjdzie, bo większa część zecerów — zastrajkowała, a gaz, niewiadomo, czy dobrowolnie, czy z rozkazu jakiego komitetu »nie chciał się palić«. Oprócz bardzo rozległych, lecz nie mniej mglistych informacyi politycznych i cienkiej herbaty nic tu nie było do zaczerpnięcia.
Pan Apolinary zły, bo głodny, jak prawdziwy Polak, poszedł szukać szczęścia gdzieindziej. Ale nie odnajdywał na ulicy zwykłego zadowolenia, ani odczuwał swej narzucającej się popularności. Nie poznawał dzisiaj swojej Warszawy.
Trzeba wiedzieć, że nasz bohater, czyby się ubrał u krawca amerykańskiego, czyby nawet przywdział strój azyatycki, wyglądałby zawsze nie na co innego, jak na Polaka i to narodowca. Zbyt błahe byłoby wyprowadzać ten ogólny charakter jego postaci z narodowych barw cery, przeważnie amarantowej z białą, ale zacięcie, głos i ruch składały się zgodnie na taki wynik, że mu pomniejsi demokraci (przed rewolucyą) mówili »panie dziedzicu«, a naczelni nazywali go serdecznie »panem Apolinarym«, pomijając rodowe nazwisko. — Dzisiaj jednak taki pozór nie popłacał widocznie na ulicy, bo nasz bohater usłyszał już raz przydomek »burżuj«, wcale nieprzyjemny, a raz w raz spotykał się ze spojrzeniem ukośnem, nic wspólnego z przychylnością nie mającem.
Ulica, oświetlona teraz gazem, gotowała panu Apolinaremu nowe niespodzianki. Znowu szedł pochód, tym razem poważniejszy, jakby pielgrzymka. Z wielu piersi płynął hymn: »Boże coś Polskę«.
— To lubię — rzekł Budzisz — i odkrywszy głowę bez przymusu, ruszył za innymi, wszystko jedno dokąd, wszystko jedno z kim. Pieśń prowadzi — naprzód!
Wtem nawoływania: »Stać! stać!« zwarły szeregi, potem je osadziły na miejscu. Z pośród tłumu wyrosła drabina, a na nią wszedł młodzieniec w mundurze wyższego zakładu naukowego. Boczne światło latarni gazowej rzuciło się jaskrawo na pół postaci chudej, na wypukłe oczy i bujne kędziory mówcy.
— Gaspadá...
Pan Apolinary jednym zamachem wcisnął kapelusz na głowę. Słuchał jednak jeszcze, starając się zrozumieć dźwięki rosyjskie, skażone semickim akcentem.
— ...Rzucono nam z łaski ochłap, jak psom. My żadnych łask nie potrzebujemy. My mamy siłę potrzebną, aby wywalczyć wszystkie prawa ludu. Walczymy nie za Dumę bogatych, ale za Dumę wszystkich: Rosyan, Polaków, Żydów, Mahometan. Walczymy za prawo głosu dla mężczyzn i dla kobiet, za tajne, powszechne, bezpośrednie głosowanie. My podyktujemy prawo, nie damy się zwieść i ugłaskać...
A gościnny polski tłum słuchał, stojąc z odkrytemi głowami.
Tu pan Apolinary zacisnął pięści, rozejrzał się po ulicy, upatrzył miejsce, gdzieby mógł w skoczyć na jakieś podwyższenie i pośpiesznie układał mowę odpowiednią:
— Panowie!... Nie. Towarzysze i towarzyszki!... Gdzie tam! Polacy! O tak. Jesteśmy u siebie i nie potrzebujemy lekcyi, choćby najżyczliwszych. — Polacy! Bujna teorya poprzedniego mówcy, ukazując cel idealny, a daleki, wzywa tymczasem do szaleństwa. Tak, dobrodzieje moi, nie dajmy się zwodzić, ale tym, którzy międzynarodową piętą depcą tę ziemię ojców naszych... Piętą? — źle.
Tymczasem pochód ruszył dalej, a Budzisz pozostał na miejscu. Poszedł wreszcie w odwrotnym kierunku, fulminując bez pomiarkowania:
— A to wieża Babel! Jerozolima wyzwolona!
Słaniał się od nadmiernego użycia wrażeń, a także ze złości i z głodu. Postanowił nie żartem zdobyć sobie posiłek, żeby choć jakąś najdemokratyczniejszą narodową potrawę i kufel krajowego piwa.
Zabrnął w ulicę Złotą, gdy spostrzegł dwoje młodych ludzi odłączających się od tłumu i dążących ku niemu. Dobrze im było z sobą, szli elastycznym, szybkim krokiem, rozprawiając z ożywieniem. Młodzieniec, mijając pana Apolinarego, spojrzał na niego bystrym, nieco zadziwionym wzrokiem, i dotknął kapelusza.
— Demel!
Budzisz przypatrzył się uważnie, stwierdził w przechodniu dawnego nauczyciela syna swego, i, równie ciekawością, jak przeczuciem jakiemś powodowany, przystanął na chodniku.
— Dobry wieczór panu.
Para młodych odwróciła się szybko, aż furknęła w powietrzu spódnica kobiety, i czworo oczu żywych, zuchwałych zajrzało w twarz panu Apolinarego. Od swobodnego marszu przeszli odrazu do pozycyi wyczekującej, nieufnej; obrócili ku Budziszowi front bojowy.
Ale pan Apolinary wyciągnął pojednawczą prawicę do wichrzyciela, którego niedawno usunął od siebie ze wsi za buntowanie parobków.
— Spotykamy się w doniosłych czasach; puśćmy w niepamięć wzajemne urazy.
Demel chmurnie podał dłoń swemu chwilowemu chlebodawcy z ubiegłego lata:
— Urazy nasze nie są osobiste.
— Racya. Cóż pan porabiasz? A właściwie — co państwo porabiacie, bo widzę, że w towarzystwie?...
— My tu mamy robotę. Towarzyszko! — pan Budzisz, właściciel ziemski. — Pana prędzej wypada mi zapytać, co ma dzisiaj do czynienia tutaj w dzielnicach ludowych?
— A cóż? Żyję, dobrodzieju mój, oddycham wolnem powietrzem.
Powiedział to tak serdecznie, że rozwiał nieufność spotkanej pary.
— Porzućmy spory o przeszłość — ciągnął dalej. — Jesteśmy dziećmi jednej ziemi — wszak prawda? Bo i pani zapewne?
— Jestem Warszawianką i urzędnikiem na kolei.
Pan Apolinary odkrył powtórnie głowę na znak uszanowania, czem dobrze usposobił »towarzyszkę«. Odjęła ręce od bioder i zastrzygła rzęsami. Była niebrzydka, rosła i giętka, trochę tylko zaniedbana w ubraniu i kanciasta w ruchach. Ciemny biret z czerwoną kokardą, męzki kołnierzyk i krawat nie przyczyniały jej też niewieściego wdzięku. Ale oczy patrzyły prosto, z młodym zapałem.
— Co tu gadać, moi państwo. Odradzamy się wszyscy razem, — wspierajmy się nawzajem. Ot i teraz powiedzcie mi, jeżeli wiecie, gdzie zjeść można, bom dyablo głodny.
Młodzi spojrzeli po sobie.
— Znalazłaby się restauracya — odpowiedziała kobieta — ale nie dla bogatych.
— Dla głodnych, dobrodzieje moi. Może i państwo śpieszycie na posiłek?
— A tak — rzekła towarzyszka, widocznie połykając ślinę.
— Jam nie głodny — wtrącił Demel z pogardliwem skrzywieniem.
— Pozwólcie, że was zaproszę dzisiaj, moi państwo.
Znowu młodzi porozumieli się wzrokiem.
— Ano, to chodźmy.
Zapuścili się w słabo oświetloną, brudną i groźnie gwarną dzielnicę.
Po śliskich od błota chodnikach trudno było postępować, gdyż zajmował je tłum nieruchomy, niby zgromadzony na widowisko. Środkiem ulicy biegli niektórzy, inni formowali się do szeregu i nieśli czerwone latarki, widniejące zdała, jak sygnały alarmowe. Nigdzie wojska, ani policyi. Żadnych też wozów nie było widać, ani koni.
Ujrzał tylko Budzisz jednego jeźdźca. Na ogromnym koniu, wyprzężonym zapewne z tramwaju, jechał wyrostek z odkrytą głową, rozczochrany, i rzucał hasło, na które tłum odpowiadał hucznie. Siedział oklep na swym wierzchowcu, twarz ściągała się energicznym marsem, a bezwłose usta miał otwarte, ziejące prostą i straszną wymową:
— Na ratusz! uwolnić więźniów! uwolnić braci naszych! Na ratusz!
Budzisz zatrzymał się. Mignęły mu w pamięci jakieś postacie heroldów, jakieś obrazki z rewolucyi francuskiej — i krew mu uderzyła do głowy. Wpił się oczyma w śmiałą postać chłopaka, gonił za ciężkim dzwonem podków, który po kamiennym bruku rozlegał się jedynym metalicznym dźwiękiem wśród fałszywego brzęczenia ula ludzkiego. Gdzie przeleciał, głos tłumu wzmagał się, jak chrapliwy oddech gorączkowy, lub wybuchał spazmem, westchnieniem potęźnem. Goniec porywał za sobą szmaty tłumów z chodników na środek ulicy.
— A my co? stoimy?! — zwrócił się pan Apolinary pałającemi oczyma do Demla i towarzyszki jego.
Oboje patrzyli na niego uważnie; kobieta spoglądała nawet z sympatyą. Po chwili rzekł Demel, wskazując na oddalonego już jeźdźca:
— Z naszej organizacyi. My tu inną mamy dzisiaj robotę. Pracujemy od rana. Po kolacyi zaczniemy znowu.
Zbliżyli się do zbitej masy robotników, zagradzającej zupełnie ulicę. Zaczęto przyglądać się podejrzliwie ubiorowi i twarzy Budzisza.
— Hasło — mruknął ponuro jakiś barczysty człowiek, przysuwając się blisko do przechodniów.
— Brama i krata! — rzucił Demel w twarz pytającemu, biorąc pod rękę pana Apolinarego.
Stróż tajnej organizacyi ustąpił.
O kilka domów Demel zatrzymał się i wprowadził towarzyszów w bramę. Weszli następnie na piętro po drewnianych brudnych schodach, za dzwonili do drzwi, i znaleźli się w dość obszernem mieszkaniu, tymczasowo urządzonem na restauracyę, pełnem dymu i wyziewów taniej kuchni z przeważającą wonią cebuli.
— Paradnie tu nie jest, ale posilić się można — rzekł Demel i zwrócił się do służącej, młodej Żydówki:
— Jest co świeżego do jedzenia, towarzyszko?
— Wsistkie szwieże — ryba, pieczeń huzarske, majoneza...
Demel spojrzał pytająco na Budzisza.
— A dawajcie choćby wszystko po kolei. Będziemy próbowali — prawda? — A piwo jest?
— I piwo jest i wódka jest i chleb dżyszejszy jest.
— Ależ to ziemia obiecana!
Wyszukali sobie miejsce w mniejszym pokoiku, w którym nikt nie siedział. W paru innych kilkanaście osób jadło z szarego fajansu w kwiaty, na stołach nie pokrytych obrusami. Dla nowoprzybyłych, zapewne z powodu obiecującej powierzchowności pana Apolinarego, służąca przyniosła obrus, serwety i platerowany serwis do octu i Widocznie nawet w tem gnieździe socyalizmu równość i braterstwo podlegały wpływom cenzusu majątkowego.
Gdy podano do przekąski pulchny biały chleb, pan Apolinary zauważył z zadowoleniem, że oddawna nie kosztował świeżego pieczywa i szukał objaśnienia, dlaczego restauracya i piekarnia tutaj otwarta, podczas gdy innym narzucano gwałtem bezrobocie.
— Gdzieś przecie trzeba jeść — odpowiedział Demel, zajadając smacznie, pomimo że przed chwilą nie czuł się głodnym.
— Biedni gotują dla biednych — dodała młoda kobieta.
— Zdaje się, Żydzi trzymają tę restauracyę?
— Towarzysze. Gotują i sprzedają według taksy.
— Ale zawsze Żydzi? — nalegał Budzisz.
— Czy ja tam wiem? różnice plemienne nie są na czasie — odparł Demel. — Sam pan mć wiłeś, że jesteśmy dziećmi jednej ziemi.
— Zapewne, zapewne... Mamy też równe obowiązki.
Ogólnik ten utonął w szczupaku po żydowsku, którego wszyscy błogosławili, że istnieje i nasyca różnoplemienne apetyty.
Towarzyszka nazywała się Ola. Jadła śpiesznie i chciwie, nie sznurując ust. Chuda jej twarz ożywiła się rumieńcem, a piwne oczy nabierały wesołości. Demel także, jeżeli nie był głodny, jadł widocznie na zapas. Ruda, szorstka czupryna poruszała mu się razem ze skórą niskiego czoła.
— Widocznie głodne biedaki — myślał pan Apolinary, podsuwając towarzyszom półmisek i sam dając z siebie zachęcający przykład.
Skończyli kolacyę, przeważnie milcząc. Ola, jak i inni, zapaliła papierosa i podparła się obu łokciami o stół. Oczy jej biegły za obłoczkami dymu w jakieś marzenia pogodniejsze, zapewne osobiste; zwracały się do obecnych, zwłaszcza do Demla, bardziej po kobiecemu. Demel zaś marszczył czoło i oczy mrużył, jak człowiek, który wmawia w siebie, że mu spocząć nie wolno. Pan Apolinary sapał i dopijał piwo.
Wtem Demel drgnął, spojrzawszy na zegar, który wskazywał pół do dziesiątej.
— Trzeba już na ulicę.
Ola wyprostowała się zaraz sprężyście i obciągnęła na sobie bluzkę.
— Poczekajcież, ludzie niezmordowani! Dajcie sobie chwilę odpoczynku po obiedzie. To zdrowo.
Widząc jednak, że młodzi są już stanowczo na wylocie i przybrali postawy pochodowe, pan Apolinary zażądał rachunku.
— Pięć rubli, dziewięćdziesiąt — wyrzekła słodko usługująca Żydówka.
— Ile?! — wtrącił się Demel, groźnie spoglądając na służącą.
— Porcye byli na sześć osób, — wódka, piwo, śledź...
— Gdzież taksa?
— Dajcie im pokój, niech sobie zarobią; dali nam jeść kapitalnie — rozstrzygnął sprzeczkę pan Apolinary, płacąc.
Demel chciał protestować, iść do gospodarza, gdy wtem zamilkł, wyciągnął szyję, przysłuchując się wzmożonemu hałasowi ulicy. Wszyscy obecni w restauracyi powstali i podążyli ku wyjściu.
W bramie kilkunastu młodych Żydów szwargotało jak stado spłoszonych gęsi. Przez ulicę biegło kilku innych, z szeroko rozwianemi połami chałatów. Nie można było jeszcze zrozumieć powodu popłochu, gdyż na ulicy ruszał się tylko strwożony tłum, a pomimo krzyku: »kozaki! armaty!« — nie widać było ani wojska, ani słychać wystrzałów.
Demel ujął mocno rękę Oli i oboje pochyleni naprzód, stali przez chwilę lgnąc do muru, badając ulicę w kierunku, skąd zgiełk pochodził. Wyglądali jak klasyczne charty przed skokiem, »jak dwie strzały złożone na jednej cięciwie«. I rzucili się niebawem, biegnąc, w domniemane niebezpieczeństwo.
Budzisz ociągał się trochę; zmiarkował, że po płoch szedł od śródmieścia, że mu droga wypada w każdym razie w tym kierunku, że wstyd szlachcicowi tchórzyć, że wreszcie nic tymczasem nie widać groźnego na ulicy. Przeżegnał się i ruszył śpiesznie za parą młodych zapaleńców.
Napotykał teraz grupy mniej krzykliwe, jednak ponuro zgorączkowane: robotników zapewne, uliczników i rozmaitych ludzi nawet dobrze ubranych. Nie uciekali, lecz radzili po rogach ulic, słuchali ułamkowych i sprzecznych napływających wieści.
Jakiś krępy, ospowaty młodzik z miną mniej wiarogodną opowiadał głośno w kole kilkudziesięciu osób:
— Rznęli, strzelali, aż krew waliła rynsztokami! Kobiety szpikowali na bagnety! Armaty wytoczyli na plac Saski... Macie, brachy, konstytucyę!
Pan Apolinary widział jeszcze przed sobą Demla i Olę, coraz dalej, aż przepadli w ciżbie. Dotarł wreszcie do Marszałkowskiej i tam dopiero zrozumiał, że na tłum, domagający się wypuszczenia więźniów pod ratuszem, puszczono konnicę na placu Teatralnym. Rozmiary klęski rosły lub zmniejszały się stosownie do temperamentu opowiadających, ale fakt pozostawał niezbitym.
Z daleka, pod bladem światłem latarni, przemawiał do ludu energiczny młodzieniec. Zdaje się, że Demel?
— Towarzysze i towarzyszki... niech mówi za mnie krew...
Morze głów huczało rosnącem oburzeniem — i Budzisz był w tem morzu, zgodną, oddźwięczną falą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.