Uroczystości imienia Kolumba. Wystawa dydaktyczna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Uroczystości imienia Kolumba. Wystawa dydaktyczna
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Uroczystości imienia Kolumba.
Wystawa dydaktyczna.


Dydaktyczna wystawa genueńska nie miała szczęścia do eleganckiego świata. Odbita na całą długość mostu na Bisagno i kawał „Corso Galilei” od wykwieconej, strojnej, szemrzącej fontannami i płonącej różnobarwnem światłem Italo-Americany, była nadto, na biedę swoją, pomieszczona w zwykłym budynku szkolnym, bez wieżyczek, transparentów, galeryj, namiotów i trybun, a także bez tych lepionych z dziś na jutro Nimf, Bogiń, Części świata, Sztuk, Nauk i innych alegoryj gipsowych, które uczyniły prawdziwą Walhallę z centralnej wystawy Kolumba.
Panie więc nie chodziły na „Dydaktykę,” jak ją tu skrócono. A skoro nie chodziły panie, po jakiego, pytam się, licha mieli tam chodzić panowie? Oczywista rzecz, że i panowie pozostawali z tej strony Rubikonu, przed mostem i przed Corso Galilei. Tu przynajmniej były wykwintne kawiarnie i restauracye, tu muzyki i widowiska, tu gazety i biura telefoniczne, tu pochody, komisye, mowy, fanfary, trzepoty wachlarzy, szelesty lekkich tualet, a nadewszystko tu były piękne oczy, od czarności matowej antracytu, do zielonawej, morskiej, szczególnie tu prosperującej barwy.
Dydaktyka wszakże nie cierpiała na tem.
Miała ona publiczność swoją własną: liczne mieszczańskie i urzędnicze rodziny, garść nauczycieli, łatwych do poznania po okrągłych plecach i spiczastych łokciach, trochę zwiędłych samotnych kobiet i nieco księży, przybyłych z różnych zakątów prowincyonalnych, chodzących po salach ostrożnie, bacznie, z założonemi na plecach rękami i w silnie skrzypiących butach. Ale największy kontyngens zwiedzających stanowiły dzieci.
Całemi gromadami przybywały one pod ten gmach wielki, jasny, wesoły; wbiegały na marmurowe schody, obstawione przepyszną zielenią, i rozbiegały się po salach, jak prawdziwi gospodarze wystawy, rzuciwszy kasie swoje „due palanche,” dziesięć centymów, do których zniżono im opłatę wejścia.
Co prawda, mógł komitet puszczać je i darmo; z niemi bowiem wchodził ruch, gwar, swoboda i jasne, silne światło życia.
Żadne też teoretycznie wyłożone systemy ulepszonych ławek, rozkładu światła, budowy sal szkolnych, wentylacyi, przyrządów gimnastycznych i rodzajów umundurowania nie mogłyby być tak przekonywające, jak te rumiane buziaki, giętkie ruchy, wesołe głosy i tryskające swobodą oczęta.
Oto się właśnie z szumem i wrzawą pakują do pierwszej sali, „Sali ochron.” I oto gromadki ubrane schludnie, ale zupełnie ubogo: czerwona chustka na szyi, związana „à la Garibaldi” u chłopców, a pstra wstążczyna, wiążąca włosy na czubku głowy w sterczący pędzelek u dziewczyn, jest całą ich elegancyą. Natychmiast rzucają się do całowania „Signoriny.” Natychmiast wypełniają śmiechem i szczebiotem salę od kamiennej posadzki do jasnego, wesołego sufitu.
„Signorina” przez starsze dzieciaki poetycznie „Maestrą” zwana, to blada, typowo anemiczna młoda nauczycielka szkoły elementarnej, albo też ochronki. Długi czarny fartuch, szara wełniana suknia, mała kokarda komitetowa u źle skrajanego stanika, i wielka szyldkretowa szpila w grubych, ciężkich, starannie upiętych włosach oto strój signoriny.
W tej chwili jest ona otoczoną, oblężoną, do muru przypartą przez dzieci. Jedno na drugie pcha się, tłoczy, chwyta ją za szyję i całuje z zapałem w oba policzki.
Gdy signorina podnosi wreszcie głowę, twarz jej od dotknięcia tylu ust świeżych i ciepłych wydaje się cokolwiek mniej bladą. Uśmiecha się wtedy i podniósłszy w górę najmniejszego bębna, który jej do szyi dostać nie mógł, całuje go w powietrzu.
Jest to „Nonno,” gruby jak klocek, z głową zgoloną do skóry i w wielkim niebieskim kołnierzu marynarskim na wyblakłej bluzie. Ledwie go signorina puściła, natychmiast pakuje się on na ławkę przy małym stoliku. Oto miejsce, które mu stanowczo najbardziej do gustu przypada. I nie bez racyi. W małym stoliku wyrznięte są dwa otworki okrągłe, a w nich stoją dwie cynowe miseczki. „Nonno” bierze cynową łyżkę tuż obok leżącą i ściska ją w ciemnej grubej piąstce, jak dobrą znajomą.
Wie on, że kiedy przychodzi południe, a on już dawno zapomniał o głąbiku wodnego kopru z solą, który mu matka dała na śniadanie, tu, przy tym stoliku, nakładają mu na miseczkę makaronu, albo nalewają wodzianki z fasolą, dwa razy zaś w tydzień przychodzi tu przed niego „brodo,” imitacya rosołu z kawałkiem tłustego mięsa. Siada wówczas ten lub ów kolega z bosej komendy, po drugiej stronie stolika i jazda!
Ale starsze dzieci biegną do witryn i gablotek, gdzie są wystawione ich prace.
Non toccare! Non toccare! Nie dotykać! — krzyczą na wyścigi, smarując palcem po szybie dla łatwiejszego odszukania swojego nazwiska które przy każdym okazie signorina pięknie wypisała swojem wątłem, pochyłem, delikatnem pismem na białej karteczce i przypięła szpilką.
— Angiolina! Angiolina Bassi! Jest!
I bohaterka chwili patrzy z tryumfem na pudełko sztucznie z kwadrata złoconego papieru złożone, którego cztery rogi ozdobione są czerwoną wstążeczką.
Cecchina! Cecchina!... Drugie arcydzieło. Kogut wykluty w papierowej kanwie i obwiedziony kolorową włóczką. Niebyle jaki kogut! Włoski, wielki, z szerokim zębatym grzebieniem i ostrogami, jak pan komendant z fortu „San Benito”.
Wtem śmiech powstaje wśród dzieci. Oto dwa skrawki papieru tak długo składane jeden na drugi, aż utworzyły blado różowy klocek, bardzo do twórcy swojego podobny. Bierze się to za dwa końce, rozciąga jak harmonijka — i już.
— Nonno! Nonno! — wołają dzieci autora — starsza siostra idzie go wyciągać z ławki. Ale Nonno ani myśli się ruszyć. Ambicji, żądzy sławy ani za grosz w tym chłopaku.
Grossolano!... gbur!... prostak! — mówią ze wzgardą dziewczyny i odwracają się do innej gablotki.
Beno! Benino Sacchi! Nowe arcydzieło: Talerzyk ulepiony z gliny, a na nim z tegoż samego materyału kilka pięknie wylakierowanych grzybów. No, nie są to zapewne grzyby, któreby tak wprost odrazu marynować można w occie i w oliwie; mniej bacznemu widzowi zdawaćby się nawet chwilami mogło, że są to karczochy albo główki ostu, ale bądź jak bądź, dziewczyny podziwiają je, a nawet oblizują się na nie.
Liczba tryumfatorów rośnie z każdą chwilą. Oto, łańcuszek do zegarka z cienkiego szpagatu! Oto dom zbudowany z korka i z drutu! Oto obraz! Obraz prześliczny, przez Giana Albaneti zrobiony. Nie poruszać tylko... Non toccare!... bo składa on się z kamyczków ułożonych na deseczce i zaraz się rozsypać może. A oto inne dziwy. Z przeplecionych z sobą paseczków bibułki wielki transparent z tytułem ochronki: „Asilo Infantile di San Frutuoso”, nie bez błędów, ale bardzo efektownie złożonym. Twórczyni tego wiekopomnego dzieła stoi przed niem wzruszona, zarumieniona, z błyszczącym wzrokiem i otwartemi ustami. Nic piękniejszego nie może sobie wyobrazić poprostu.
Z boku, śliczne baranki zrobione z waty i czterech zapałek, zdają się podzielać jej zachwyt, patrząc na transparent czarnemi szpileczkami, zręcznie zamiast oczu wsadzonemi w łepki, przypominające trociczki.
Tuż zaraz wielki garnitur mebli, wycinanych i giętych z tektury, tam winne grono na liściu z chleba, ówdzie ptaszek z gliny, rodzony brat tego, o którym piękna legenda mówi, że go mały Jezus ożywił tchnieniem i swiegocącego wypuścił w błękity. Tylko słuchać, jak zaśpiewa... O! już otwarł dzióbek...
Non toccare! Non toccare! bo go spłoszyć można!
Ptaszka tego ulepił chłopiec ze starej ochronki „Della Foce,” Luigi, syn kanotjera, który ma tam własną łódkę w przystani. Mówią, że królowa, zwiedzając za bytności tu swojej wystawę, uśmiechnęła się, spojrzawszy na ptaszka. Czy z niego? A broń Boże! Do niego się uśmiechnęła, tak jej się podobał! Luigi robi gest lekceważący. Nie takie on jeszcze potrafi!
Ale najdumniejsi ze swego dzieła są chłopcy z ochronki „Tallota.” Zbudowali oni okręt: z kredy, sznurków, drewienek i drutu, okręt, który ma wszystko, co porządnemu okrętowi potrzebne być może. Maszty, liny, pokład, szalupę na hakach, kotwicę, kajutę kapitana, komin, rudel, kucharza w fartuchu, beczkę, czterech majtków na pokładzie i flagę. Flaga, rzecz prosta, jest w niebieskich, sabaudzkich barwach, a na pękatym kadłubie okrętu wypisane jest imię jego:
„La Regina Margherita!”
Stoją przed okrętem z założonemi za siebie rękami, dumni, milczący, nie dzieląc powszechnej wrzawy i przez ramię patrząc na bzdurne roboty kolegów z „Foce” i z „San Frutuoso;” gościa zaś, który ode drzwi zaraz nie idzie oglądać ich statku, mają wprost za niedołęgę.
Właściwie dobrze oni wiedzą, że królowa uśmiechnęła się do ich okrętu, nie do żadnego głupiego ptaka, tych tam z „Foce.” Także miałaby do czego!...
Co jest w tej wybornej freblowskiej metodzie, co tak zajmuje i pociąga dzieci? Nie jest że to owo szczęśliwe pochwycenie przyrodzonego motoru życia: energii, ruchu w dziecku, na rzecz tworzenia?
Dziecko zawsze coś robić musi, ale ponieważ dobrze nic zrobić nie potrafi, nie daje mu się zazwyczaj żadnej roboty, a natomiast daje mu się zabawkę. Ale zabawka nie jest w możności wyczerpać energii dziecka, ani jego naturalnego popędu do wywierania żywej siły na zewnątrz, który, gdy nie znajduje właściwego ujścia, dziecko niszczy, psuje, odrabia to, co zrobili inni.
Pochwycenie tej to siły żywej, zregulowanie jej i obrócenie ku odpowiedniej produkcyi, tak, aby zamiast z czegoś robić nic, robiła coś z niczego, oto wielka zasługa systemu, który tę małą szarańczę domową zamienia w rękodzielników, nie pozostawiając ich w najpierwszem nawet dzieciństwie po za czynnym ruchem życia, ale każdy wysiłek ich wpisując w aktywa powszechnej twórczości.
Od szczebla do szczebla przechodzi tu dziecko przez różne stopnie napięcia siły i woli, ale już od pierwszego, od najsłabszego napięcia siły i woli widzi zależnym dotykalny skutek: czyn, dzieło. I odtąd będzie to droga jego życia i kierunek jego świadomości. Czyn, dzieło, skutek, nie przyjdzie sam; trzeba ku niemu wytężyć i siłę i wolę. Nie chodzi o to, rzecz prosta, żeby z dzieci koniecznie rzemieślników robić; malec, który dziś mozolnie ustawia kwadraty i trójkąty drzewa, aby zbudować dom, może później nigdy nie mieć w ręku cyrkla, ani piona. Wszakże zostanie w nim jedno: jasne pojęcie, iż aby zbudować coś, trzeba do tego przyłożyć ręki i żywego trudu.
Dziecko jest racyonalniejszem stworzeniem, niż się nam wydaje, a Froebel większym filozofem, niźli Schopenhauer. Nadewszystko zaś: filozofem zdrowszym i bardziej społecznym. Gdyby filozofja Froebla działała była wstecz, na przestrzeni wieków, Szekspir nie miałby może z czego ulepić „Hamleta.” Nie byłoby po prostu gliny na rozlatujące się od zderzenia z losem posągi. Literatura straciłaby na tem, to pewna; ale zyskałoby — życie.
Życie! jak ono dziwnie umie wykoszlawiać i niszczyć posiew swój i swoje zadatki! Jakie ono mściwe, logiczne i nieprzebłagane! Oto, tuż za salą ochron wystawa modelowego zakładu w Nervi dla dzieci rachitycznych i nierozwiniętych. Zebrano tu okazy wszystkich skrzywień, jakim uledz mogą biedne dziecięce kości; wszystkie wypaczone czaszki, stopy, kręgosłupy, przy których żywe spojrzenie i ufny uśmiech dziecka ma coś tragicznego w sobie. Jest to galerja widoków tak przykrych, że się same oczy odwracają od niej. Jeśli jednak rzeczy takie istnieją, dobrze jest, jeśli dla leczenia ich istnieje też zakład taki, jak w Nervi. Pierwszym z środków jakiemi on rozporządza, jest niezawodnie wyborne morskie powietrze. Trafiła mi się przed kilku miesięcami sposobność zwiedzenia tej ślicznej miejscowości, do której kolej, z Genui ku Spezii biegnąca, dostawia podróżnych w przeciągu jakich dwudziestu minut.
Mieścina — at sobie! Kilka szeregów ulic, przy nich hotele i sklepy średniego wykwintu. Największą ozdobą aleja palm od dworca do miasta i przepyszny szpaler lip, który prowadzi pod górę, do pięknie zbudowanego kościoła. Ale wskroś miasta z góry na dół biegną tunele świeżej, chłodnej zieloności, wszystkie ku wielkiemu, złotem i szafirem wezbranemu morzu, gdzie wzdłuż wybrzeża, zamkniętego skalną ścianą, na której stoi miasto, kąpać się można jak rok długi i zimą i latem. Góry odstąpiły tu tylko krok jeden od morza, by dać miejsce niewielkiej osadzie; ale tak ją objęły z trzech stron, tak otuliły szczelnie, że ani jeden podmuch wiatru zimnego nie ma kędyby przeleciał.
Dyszy się tu powietrzem lekkiem, elastycznem, żywiącem, pełnem aromatów przedziwnych ziół i jedlic górskich z morskim tchem słonym zmieszanych; jest to prawdziwy klejnot wschodniej Riviery, w oprawie trochę może grubej, trochę prostej, ale niemniej cenny.
Nic dziwnego, że przy tak dzielnej pomocy natury samej, system leczenia rachityków w Nervi niema w sobie nic z owych galeryi tortur, które przerażają w zwykłych ortopedycznych zakładach. Jakieś sprzączki, jakieś lekkie, składane krzesła z podnóżkami, a przytem pożywienie dobrane, oto prawie wszystko, czem tu się straszy dzieci i mniej od nich częstokroć odważne matki.
Gdy wszakże wysiłek ludzi do spółki z przyrodą poradzić nie może, tworzy się z tych „zapóźnieńców”, „tardifs”, nowy oddział, w którym ciężka praca budzenia uśpionego mózgu jest naczelnem dziełem. Częściowo udaje się to, jak pokazują rezultaty, na wystawie zebrane. Częściowo wszakże nie udaje się i wtedy powstaje nowy szczebel w dół i w cień: sekcya idjotów. I tu jeszcze nie ustaje praca i tu jeszcze przyświeca nadzieja. Na tle mechanicznie wykonywanych robót ręcznych widać jakby czatowanie wychowawcy na przyjazny moment, na chwile krytyczne, przełomowe, o które raz zahaczywszy się szczęśliwie, przyćmiona inteligencja dźwiga się ku rozwojowi, ku światłu. Ale są i takie biedne mózgi, które fatalnie w dół ciążą swym niedoustrojem, aż do dna otchłani, aż do tego działu, który się „Manicomia” zowie i jest niczem już innem, jak zakładem dla obłąkańców. Łańcuch pracy nie przerywa się i tutaj jeszcze. Oto widok dziwny i smutny: wystawa robót zakładu.
Oczekujesz tu wszelkiego zamieszania, wszelkich nielogiczności, wszelkiego nieładu. Tymczasem nie. Hafty, rysunki, snycerszczyzna, kwiaty, wszystko ma tu swój sens, swoje karby, swoją konsekwencyę. Niktby nie odgadł, że są to dzieła takich machin, których motory funkcyonują na oślep.
Gdzieniegdzie zaledwie odkrywa się jakaś szczególność pomysłu czy wykonania, jakaś cecha wspólna z rodzajem rozstroju.
Jakiś manjak daje np. dobrze rysowane portrety współtowarzyszy. Są to nieraz głowy o silnym wyrazie i doskonale pochwyconym charakterze. Miękkość linij, modelowanie, światło dobyte z płaszczyzn, nic nie zostawia do życzenia; wszystkie wszakże, a jest ich kilkanaście, są dłuższe, niż natura i to tak jednostajnie, iż przypuszczać można, że całość zjawisk zewnętrznego świata, odbija się w tym mózgu w stałem przydłużeniu kształtów i wymiarów. Inna chora, dotknięta melancholją, wyszywa jedwabiami serce, które pająk osnuwa szarą swoją przędzą. Jeszcze inna, dotknięta manją uciekania, maluje na porcelanie wielką ilość niezmiernie lekkich skrzydeł ptasich i motylich, a kwiatom zamiast liści dodaje piórka. Wreszcie niemka, u której początkiem obłąkania była silnie rozwinięta nostalgja podczas pobytu w Melburne, haftuje ekran, na którym widać kilka biblijnych postaci i napis: An den Wellen zu Babylon sassen wir und weinten wenn an Syon gedachten...”
Ciekawe to są rzeczy, ale że męczące i smutne, więc chętnie skracam ich przegląd.
Elementarne nauczanie we Włoszech rozwinęło się w ostatnich czasach bardzo racjonalnie. Kraj, społeczeństwo wie czego chce od nowego pokolenia i idzie pewnym krokiem do jasno wytkniętego celu. Gdyby jednem słowem określić przyszło kierunek nauczania tego, należałoby powiedzieć, że przedewszystkiem jest ono obywatelskie: Włochy chcą mieć tęgich obywateli — oto jest rzecz główna.
Wielka szkoda, że szkoły elementarne wiejskie gmin Ligurji choćby, nie wzięły udziału w wystawie; produkują się tylko miasta i miasteczka.
Może nie bez interesu będzie tu zanotowanie charakterystycznego szczegółu: wszystkie szkoły elementarne noszą jakieś imię żywe, mówiące do umysłu dziecka, stawiające je pod patronatem jakiejś narodowej chwały, jakiegoś ideału. Szkoła nie nazywa się liczbą tego lub owego okręgu miasta; ona się nazywa: szkołą Danta, szkołą Tassa, szkołą Kolumba, Garibaldiego, Rufiniego, szkołą Andrzeja Dorii, Aleksandra Volty, szkołą Cavoura i t. d.
Całe szeregi sal, z których każda ma sztandar ze swojem zawołaniem, pokazują w skrócie prace i postępy uczniów i uczennic.
Geografja i historja krajowa, ta ostatnia jakimś plutarchowskim, bjograficznym przeważnie zakrojem, zajmuje tu miejsce naczelne. Program nauk, w ogólnym zarysie ujednostajniony dla chłopców i dziewcząt, z chwilą opuszczenia szkoły elementarnej rozchodzi się, rozdwaja i po trzech latach wspólnie przebieżonej drogi osobno dziatwę prowadzi. Od tej chwili przewaga liczby i cyrkla zaznacza się wyraźnie w kształceniu chłopców, a przewaga igły w ćwiczeniu dziewcząt.
Istotnie, stosy haftów i bielizny, jakie się ogląda na tej wystawie, zdumiewają poprostu; a nie tylko zdumiewają, ale odejmują jej częściowo charakter wystawy szkolnej, zmieniając ja w bazar i wysuwając na pierwszy plan rzecz potrzebną zapewne, lecz bądź co bądź drugorzędną, gdy idzie o rozwój umysłowy dziecka.
Pomijam tu wystawy poszczególne gimnazyów i liceów liguryjskich, które idą wytkniętą wszystkim takim zakładom drogą, może tylko mniej pedanckim, mniej rutynowanym krokiem, zważywszy nie tak dawną jeszcze sekularyzacyę szkół włoskich. Bardziej interesującemi wydają mi się szkoły zawodowe.
Z kobiecych stoi na czele szkół takich w Ligurji instytut rękodzielniczy fundacyi starej księżnej de Galliera.
Wystawa jego zajmuje trzy wielkie sale, w których niepoślednie miejsce zajmują rysunki. Kształcenie zmysłu estetycznego u kobiet zdaje się być pierwszem staraniem tej wzorowo prowadzonej szkoły. Niezmiernie też miłą jest tu dla oka stylowość wszelkich prac ręcznych, tak mało zazwyczaj przestrzegana w tego rodzaju zakładach. Dobry smak, rozwijanie uzdolnień kompozycyjnych, artyzm w wykonaniu, prostota i wstrzemięźliwość w ornamencie, oto co zaleca zajmującą wystawę tego instytutu.
Rywalizuje z nim podobny zakład imienia królowej Małgorzaty, a nawet, przy zachowaniu proporcyi, może iść al pari. Ten ma dwie sale wystawowe: niższego i wyższego kursu; celuje białem szyciem i haftami, a wszystkie okazy prac jego podane są widzowi w ozdobach z niebieskich wstążek i polnych stokroci: „con Stemme di Regina.“
Tu słówko pod adresem Warszawy.
Genua, która ma około dwóchkroć stu tysięcy mieszkańców, posiada dwa tylko powyższe zakłady; Warszawa, nie wiele nad dwa razy większą ludność mająca, posiada zakładów takich ze dwadzieścia może. Czy ma to być dowodem większej potrzeby dostarczenia społeczeństwu pracownic? Bynajmniej. Świadczy to tylko o bardzo nieracjonalnym rozkładzie przedsiębiorstw naszych. Smutny stan trzech czwartych podobnych zakładów warszawskich aż nadto żywo ilustruje tę pobieżną wzmiankę.
Co do chłopców, ci ledwie skończą szkołę elementarną, zaraz się rozlatują na wszystkie cztery wiatry. Jedni, i to w znacznej liczbie, idą do szkoły handlowej niższej, drudzy do takiejże technicznej, jeszcze inni do szkoły marynarki. Do liceów i gimnazyów dobierają się przeważnie ci, których czekają uniwersytety albo seminarja pedagogiczne; cała wielka reszta zaludnia szkoły profesyonalne od wczesnych lat życia.
Świetnie urządzony instytut techniczny wyższy i takaż wyższa szkoła handlowa zajmują na tej drodze wybitne, górujące punkty. Wystawa drugiej zająć może widza, jak ciekawa i ucząca książka. Przedstawia ona w bardzo szczegółowych mapach komunikacye lądowe i wodne wszystkich krajów ziemi, ich surowych bogactw naturalnych, w zbożu, lasach, minerałach, zwierzostanie, zarybieniu wód, sadownictwie i innych. Poczem idą mapy danych przemysłów, rozgałęzień handlowych, ceł, zamiany systemów monetarnych, wreszcie alfabetów i analfabetów, przed którą poważnie zadumać się można. Włochy, rzecz prosta, są tu uwzględnione bardzo szczegółowo. Zaczem bardzo ciekawe są szematy towaroznawstwa i owa tak głośna buchalterya podwójna, której poświęcono całe stosy ksiąg i skryptów. Największy, jaki we Włoszech istnieje globus, zajmuje środek tej sali, która jest prawdziwą świątynią, oddaną kultowi Merkurego. Instytut techniczny ma szerokie rozgałęzienia i dopływy. Są to szkoły techniczne niedzielne i wieczorne, tak w Genui, jak w poblizkiem Sampierdarena, które jest Manchestrem Ligurji, a dymy swoich niezliczonych kominów fabrycznych rozwleka po całej włoskiej Rivierze. Dalej idzie techniczna szkoła czwartkowa, przeważnie nauczaniu rysunków oddana, do której uczęszcza znaczna liczba rzemieślników, prowadzących już samodzielne warsztaty, wreszcie „konwikt narodowy” z programem zawodowym, dla sierot po robotnikach fabrycznych.
Wszystkie te szkoły pomocnicze funkcyonują pod ogólnem kierownictwem liguryjskiego komitetu „Edukacyi ludowej” i popisują się mniej więcej szczęśliwie na wystawie.
Ciekawe są także niezmiernie szkolne sale rekreacyjne „Ricreatoria”, urządzone wzorowo, nowocześnie, według wszelkich wymagań hygieny, z szerokiem zastosowaniem ćwiczeń gimnastycznych, tak, jak to swego czasu widzieć można było w modelowej szkole Hermana Beniego w Warszawie. Tutaj wszakże żadna ze szkół prywatnych męzkich, tak realnych, jak filologicznych, udziału w wystawie nie wzięła, nie czując się widocznie na siłach rywalizacyi z zakładami rządowemi, które rozwijają rodzinną niemal pieczołowitość tak o fizyczny, jak umysłowy rozwój małych obywateli, i odznaczają się wielką żywotnością.
Brakłoby mi więc całkiem miary na takie zakłady we Włoszech, gdyby nie wypadek. Któregoś dnia, w Rzymie, zaskoczył mnie szczególny widok. Długą aleją na Monte Pincio szedł parami szereg małych, zupełnie małych panów we frakach, lakierkach, białych krawatach i w cylindrach. Cylindry te błyszczały w południowem słońcu bardzo żywo, niemniej jak sztywne, śnieżnej białości gorsy i jasne glansowane rękawiczki. Poziom cylindrów był nierówny; najwyższe sięgały może po ramię człowieka średniej miary, najniższe zdawały się pokrywać głowy cyrkowych karzełków.
Kiedy się zbliżyli wszakże, pokazało się, że są to chłopcy od lat dziewięciu do piętnastu może, którzy idąc krokiem tancerskim niemal, poruszali się z przesadną elegancyą, śmiali się i rozmawiali półgłosem.
Wielu z nich miało w butonierkach kwiaty; niektórzy wywijali delikatnemi laseczkami, inni zatrudniali ręce to brelokiem, to cienkim sznureczkiem zegarka.
Par było ze trzydzieści może; za chłopcami szedł ksiądz młody jeszcze, o pięknej i poważnej twarzy. Przeszli z przyciszonym szmerem francuskiej konwersacyi, zostawiając w powietrzu silną woń perfum i pomady.
To była także — szkoła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.