Trapezologjon/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trapezologjon
Wydawca Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Nie dając prawie czasu odetchnąć znużonym swoim pomocnikom, pan Henryk z Nieklaszewiczem, niezmordowani oba, wzięli się do wywoływania ostatniego ducha, który miał siedzieć w bronzie.
— To już ostatni? spytała podkomorzyna.
— Ostatni, odparł syn... i zdaje mi się, że to być powinien ktoś bardzo dystyngowany... bo bronz... ale to się zaraz okaże... Cicho! i całą nad zwróćmy uwagę...
Ściśnięto palce, związano łańcuch, milczenie znowu, nawet podkomorzy z natężoną uwagą zbliżył się do stolika... Siedzą, siedzą... cicho i cicho.
Panna Celestyna trochę już zmęczona ośmieliła się odezwać, że w stoliku tym jednak niezmiernie różne mieściło się towarzystwo.
— Zawszem myślała, dodała naiwnie, że i na tamtym świecie ludzie jednej sfery powinniby się ściskać w jedno grono...
— Celuniu! kochanie, ofuknął się brat, na później o tem rozmowa, a teraz natężmy siły nasze by wywołać ostatniego i upartego ducha; będziemy mieli czas rozprawiać, sądzić, sprzeczać się gdy skończymy.
Znowu tedy zamilkli wszyscy, siedzą, ale stolik milczy jeszcze, podkomorzyna pierwsza niecierpliwić się zaczęła.
— A to coś upartego, zawołała żywo, tożby już mógł przemówić jak drudzy.
— Kochana mamo, milczmy, bo to przerywa działanie j przedłuża je... odezwał się Henryk.
Ja spojrzałem w tej chwili na Nieklaszewicza, którego fizjonomja pociągała mnie fantastycznością swoją; nie wiem czy skutkiem wypitego z herbatą rumu, czy zmęczenia, zdawał się drzemać choć oczy miał otwarte i słupem stojące: nikt prócz mnie nie uważał na stan jego, ale ten był nadzwyczajny. Ręce rozpostarte drgały konwulsyjnie, twarz była jak mur blada, usta sine, pot zimny wielkiemi jak groch kroplami oblewał mu czoło, brwi miał ściągnięte, a usta z jednej strony wyraz jakiś złowrogi.
Wtem ze stolika nie mowa, nie śpiew, nie szmer, ale krzyk się dał słyszeć tak przeraźliwie bolesny, żeśmy wszyscy zadrżeli nań przerażeni. Jeden tylko nieustraszony pan Henryk, nielitościwy w swoim zapale, pospieszył z pytaniem zwykłem, które się dziwnie z jękiem ducha zmięszało.
— Kto jesteś duchu?
— Nieklaszewicz! Hieronim Nieklaszewicz! odpowiedział stolik.
Osłupieliśmy wszyscy, patrzę, Nieklaszewicz ani ust nie otworzył, głos wyraźnie wychodzi ze stołu; inni także podnoszą oczy na biednego rezydenta i sprawy sobie zdać nie umieją z tego co się dzieje. Nieklaszewicz ani się rusza i siedzi jak przykuty.
— Cóż ty tu robisz? opamiętawszy się, spytał pan Henryk.
— Zaczynam pokutę za życia, odparł głos bolesny i drżący, przykuty do stołu, jakem był losem przykuty do waszego domu, do fantazji, dziwactw i dumy waszej.
Podkomorzy aż krzyknął.
— Co to jest? zwarjował!
— To coś niepojętego! przerwał Henryk, niezmiernie zawsze zajęty eksperymentacją, ale jesteśmy w kółku familijnem, a pan, dodał obracając się do mnie, nie weźmie co do litery, jeśli ten szaleniec z czem nie dorzeczy się odezwie... dajmy się i jemu wyspowiadać.
— Gotów gadać głupstwa... kłamstwa... zawołał podkomorzy, ale caluteńkie życie milczał, skąd mu się na to zebrało?
— Widzi papa, że duch jego wyraźnie opuścił ciało i wszedł w stolik, siedzi jak jasnowidzący...
— A to go przebudzić!
— Ale niech mówi, odezwała się panna Celestyna... Ktoby myślał że o nas co złego powiedzieć może; niech się sobie spowiada! choć nie pojmuję coby nam mógł odkryć ciekawego z historji ślimaczego swego życia...
— Mów duchu, mów... kto jesteś! pospieszył Henryk... i co cię tu zagnało?
— Jestem duchem nieszczęśliwego Nieklaszewicza, którego ciało siedzi przed wami... rozpoczynającym pokutę zawcześnie, bo Bóg się nad nim ulitował. O! biedne bo też było życie moje dla duszy co w ciele mojem mieszka... nad wyraz utrapione i biedne! Jeden tylko grzech wielki miałem na sumieniu, lenistwo, i ten mnie spętał i przykuł na wieki do wrót waszych jak psa na łańcuchu... Wiecie? nie, nie wiecie jeszcze com ucierpiał z wami; żeby nie pracować, nie walczyć, żeby się z życiem nie łamać, wolałem upokorzenie i nędzę niż swobodę, i napić się jej musiałem do syta. Rodzice zostawili mi trochę grosza, Bóg dał zdrowie i siłę, traf chciał bym kapitalik mój, mienie całe umieścił u podkomorzego na procencie, i to mnie zgubiło...
— A to warjat, zaprotestował podkomorzy, sam-że mnie o to prosił...
— Często nie było czem opłacić procentu i zbywano mnie szyderskiem pytaniem: — Na co ci pieniądze potrzebne? przez lat dwadzieścia kilka nie miałem nawet nadziei zobaczenia się z kapitałem; przyjąłem więc strawę, chatę, liberję dworaka, obowiązki rezydenta, miejsce u stołu i u drzwi, kwaśne wino i kwaśniejsze miny wasze, któremiście mnie poili i karmili.
— Ale to warjat! zawołała z kolei panna Celestyna.
— Wam nigdy pewnie na myśl nie przyszło żeście mieli przed sobą równego sobie człowieka, nie małpę, nie papugę, nie szpica. Czem ja byłem dla was? ścierką do wycierania złego humoru, rynsztokiem przez który swobodnie wylewała się żółć wasza, bezbronnem stworzeniem nad którem pastwił się kto chciał, starzy, dzieci, słudzy... i pośmiewiskiem, urągowiskiem, popychadłem... A nikt z was ani się domyślał co w mej duszy zbierało się na dnie! I podłym byłem do tego stopnia przez lenistwo, żem od was nie uciekał, żem nie plunął wam w oczy i nie urwał się z tej uwięzi. Ot tak! przywykło głupie ciało do waszego stołu pańskiego okruchów, oczy do waszych wymuskanych twarzyczek, usta do waszego jadła, a dusza do wewnętrznego potajemnego z was szyderstwa i nowego trybu życia już się próbować nie chciało! Mogłem próżnować i tem mi się jednem wynagradzało wszystko com cierpiał; miałem prawo spać, ziewać, nic nie robić i cztery razy najmniej do roku pod pozorem choroby, kazać sobie nosić jedzenie do oficynki...
Śliczne, zaprawdę śliczne życie!... jak zajrzeć step bez końca!... żywej duszy coby się uśmiechnęła, ulitowała, przywiązała i los swój spoiła z moim, choćby przelotnem współczuciem. Czy które z was, powiedźcie, dało mi kiedy dobre słowo, uśmiech i jałmużnę choćby chwili litości?
Podkomorzy tylko siadając do stołu, i potrzebując dwojga uszu któreby jego konceptów przy pieczystem słuchały, przypominał sobie że Nieklaszewicz żyje, ale posyłając po niego, nigdy inaczej się nie wyraził, jak, pójdź zawołaj tego starego durnia! A stary głupiec... stary głupiec... słuchał tego od służalca i szedł posłuszny, choć dalej i czyściej widział od was wszystkich, co was czekało! Wy z waszym rozumem zajechaliście tam, gdzie on już wprzódy myślą zajął dla was kwatery... podkomorzyna...
— Gotów i na mnie jeszcze co powiedzieć! krzyknęła pani... a! to impertynent jakiś.
— Podkomorzyna choć kobieta, nie kładła mnie wyżej nad pieski swoje, dodał duch. Kawałek sztukamięsy w postaci której odjadałem procenta moje, często zabierała Filutka, choć mi się z głodu na płacz, a ze złości na furję zbierało. Z Nieklaszewiczem wszystko było wolno, jakby się nie liczył do ludzi.
W oczach pana Henryka, panny Celestyny wątpię bym się liczył za człowieka, bo po francuzku niby nie mówię, a dla nich obojga, ludzie się różnią od zwierząt umiejętnością francuzkiego języka... Wiele to razy pan Henryk siwym włosom moim kazał sobie posługiwać, a panna Celestyna w dniach złego humoru znęcała się nademną nie mając już na kogo wywrzeć skutków swojego spleenu... Przeklęte lenistwo jednak nie dało mi się wyzwolić i wiek przyszedł i siły uciekły, i życie się zmarnowało na pozornej uległości, a wewnętrznem szyderstwie, bom dalej, lepiej i jaśniej widział od was wszystkich coście się mieli za rozumniejszych stokroć nademnie.
Teraz jam niewolnik któremu gdyby skruszono więzy, wróciłby do swej jamy i barłogu. Przy was nie wolno mi było mieć myśli, zdania, sądu, ruchu, uśmiechu i uczucia, ale jak za to mściłem się w głębi duszy! Jadłem, potakiwałem, kłaniałem się, służyłem, milczałem; alem szydził krwawo ze ślepoty waszej, która w sparaliżowanych ustach moich nigdy nie dostrzegała ukrytego nieprzyjaciela czyhającego na zemstę.... Nieraz już chciałem się zebrać na odwagę, zerwać więzy, otrząść się z niewoli, wziąść kij i pójść w świat... ale trzymało mnie lenistwo i sama nienawiść potrzebująca pokarmu.... dwa grzechy za które Bóg mnie ukarze.
Z początku zdało mi się tak dogodnie, zaszczytnie, słodko wisieć przy Jaśnie Wielmożnych, być przypuszczonym do tajemnic ich rozmowy, stołu, strawności i ziewania, do spółki ich wzniosłych myśli i uczuć.... ale gdym się przypatrzył wam zbliska, jakżem codzień waszą nędzą moralną był upokorzony!... Trzymało mnie to i trzyma żem przyrósł do wad i zepsucia waszego jak robak do zgnilizny.... wreszcie zgnuśniałem tak w barłogu, że nie pojmowałem jak się obejść można bez wygódek, bez próżnowania, bez spoczynku i tej karmi szyderstwa, którą wy jesteście... Zrobiliście ze mną co chcieli: odarli, zabili, spętali, alem wam to oddał w duszy z nawiązką!....
— Ale co on plecie! co plecie! zawrzał czerwieniąc się podkomorzy, sumkę swoją wybrał z naddatkiem, nic mu się nie należy, żył z naszej łaski...
— Niewdzięczność zwykłą jest zapłatą za dobrodziejstwa.... dodała panna Celestyna drżąc cała.... a! to żmija którąśmy odgrzewali na piersiach naszych.... milczał duszę mając pełną nienawiści....
— A mógłżem się odezwać? zapytał duch Nieklaszewicza, daliżeście mi prawo otworzenia ust inaczej jak potakiwaniem, każdego słowa nie braliście na igraszkę? Kto z was choć raz w życiu obdarzył mnie współczucia kąskiem?... W chorobie zajrzał z was kto do mnie, w strapieniu spytał kto o boleść moję, w niedostatku pomógł kto inaczej jak wzgardliwą żebracza jałmużną?!
To mówiąc głos ustawał; cały przejęty tą sceną która widocznie podziałała i na familię podkomorzego, spojrzałem w tej chwili na biednego Nieklaszewicza.... Oczy jego ruszyły się, twarz poczęła przybierać wyraz zwykły, zadrżał i westchnął, jakby ze snu ciężkiego się budził... Równocześnie stolik odzywać się przestał. Przytomni z oburzeniem poglądali na rezydenta, który zdawał się nie mieć pojęcia o tem co się stało i powodów zamięszania szukał w nas niespokojnym wzrokiem....
Pan Henryk nawet zawahał się co dalej robić wypadało, i wszyscy się ruszali jakby wstać chcieli ód nieszczęsnego stolika, gdy Nieklaszewicz z uśmiechem pełnym pokory spytał....
— Nie chce mówić?
— Owszem, mówił aż nadto.... rzekł pan Henryk....
— Mówił! doprawdy! mówił? zapytał rezydent niespokojny.... to być nie może...
— A gdzieżeś waćpan był? odezwał się podkomorzy....
— Nie wiem, tak mi się słabo zrobiło.... rzekł Nieklaszewicz... ale jeżeli mówił, toby mówić powinien dłużej, pewnie nie skończył jeszcze...
Nim łańcuch się rozerwał i przytomni opamiętali, po chwilce westchnienie dało się słyszeć z brzękiem bronzu....
— A! duch mówić będzie! pospieszył pan Henryk, niech kończy jak zaczął, zobaczymy co to było... i poważnym głosem dorzucił:
— Kto jesteś duchu?
— Niechże przyjdę do siebie, odparł głosek piskliwy, nie dosyć siedzieć w kawałku kruszcu zimnym, ciasnym i podziurawionym, jeszcze i tu spokojnym być nie można. Przed chwilą ktoś mi się tu wcisnął na kwaterę i mało mnie nie udusił... Ledwiem się pozbył nieproszonego gościa! Dosyć jestem znudzony na pokucie, ale nigdy przykrzejszego uczucia nie doznałem jak dotknięcie tego ducha... z jednej strony zimny jak głaz, z drugiej płonący nienawiścią jak piekło... I kto mu pozwolił wcisnąć się do mnie? co za zuchwalstwo!
Patrzałem na Nieklaszewicza, on jeden zdawał się nie rozumieć wcale o co chodziło...
Duch odetchnął i mówił dalej.
— Jestem Paweł...
— A to coś nowego! zawołał podkomorzy, znowu figura inna... zkądże to Pan Bóg prowadzi?...
— Z drugiego świata... z ciemności pokuty... z przepaści oczyszczenia.... Za życia byłem wielbicielem kruszcu i po śmierci skazano mnie na mieszkanie z kolei we wszystkich znajomych metalach. — Przebyłem już platynę z którą razem smażyłem się w tyglu Berzeljusa; przebyłem złoto z którego kawałkiem odbyłem najdziwniejsze podróże, od kopalni Kalifornijskich do Europy, ze sztaby na monetę, z monety na kólczyk zalotnicy się przenosząc; byłem w srebrnym rądelku i w talarze.... a teraz odpoczywam w bronzie; pozostaje mi jeszcze! a! wiele, wiele, bo muszę wypić do dna wszystko aż do glinu.... Trzeba przyznać, że metal jest bardzo chłodnem dla duszy mieszkaniem....
— Ale za cóż taka pokuta? spytał pan Henryk...
— Łatwo się domyślicie, za to żem grosz kochał nadewszystko i przedał zań życie...
— Musiał być bogaty człowiek, rzekł podkomorzy, a ze swego dzisiejszego stanowiska, mógłby nam może co powiedzieć o skarbach jakich, czy ich tu gdzie zakopanych nie mamy, spytajno go Henryku, a grzecznie?
Duch nie czekał pytania i mówił dalej nie przerywając:
Całe życie pędzałem się za pieniądzmi i byłem goły, przedawałem się nieskończoną liczbę razy napróżno.... grosz uciekał odemnie, a jeszcze tak ciężką za samo jego pragnienie naznaczono mi pokutę! Wszystko com chciał pozyskać a czegom nie miał, poszło na szalę sprawiedliwości świadczyć przeciwko mnie... i zebrały się miliony... A! gdyby nie dola co mnie prześladowała, byłbym je miał! byłbym je zgromadził, ale wypadki zawsze się przeciwko mnie spikały. Namiętność ta chwyciła mnie za młodu i nie pamiętam kiedy rozwinęła się we mnie; studentom pożyczałem groszaki na procenta, skupowałem u potrzebnych graty które z zyskiem sprzedawałem, ale ledwie się woreczek wypełnił, ktoś skradał, ginęło, przepadało...
Starszy trochę począłem handlować końmi, ale mi nosaciały i parszywiały wszystkie, ujmowałem ustom, męczyłem ciało niedostatkiem, próżność moję składałem w ofierze złotemu cielcowi i na nic się to nie zdało.... Nareszcie poświęciłem serce, sprzedałem się żeniąc z kobietą, której grzechy młodości poczciwem imieniem mojem pokryłem; wyrachowałem ile mi to przynieść powinno, i na tej zawiódłem się rachubie. Została mi żoną, ale majątek jej znikł w chwili gdym do niego wyciągał ręce... Ze zgryzoty o mało nie umarłem; grzech jeden ciągnie drugi za sobą, mściłem się na nieszczęśliwej i na sobie za głupstwo popełnione...
Życie moje było pasmem pragnienia nienasyconego, ofiar nieustannych a próżnych... a namiętność szalona dochodziła do obłąkania. Odejmowałem od ust sobie, żonie, ludziom, chwytałem nie patrząc cudze czy swoje, a wśród tego w sumieniu czułem ciągle, żem był na złej drodze.
Jak w wielu innych i we mnie było dwóch ludzi: jeden co szedł kędy go niosło zepsute serce, drugi co patrzał, szydził, sądził i czuł złe, nie mogąc mu zapobiedz.
Za każdą czynnością obrachowywałem jej znaczenie i skutki, a jutro ciągnąłem ją dalej, kierując się popędem, nie rozumem. Ta dwoistość męczyła mnie więcej może niż doznane zawody i straty; widziałem jasno żem się brukał, a kładłem ręce w błoto jakby jakąś fatalnością wiedziony. W początkach był to jeszcze rodzaj boju, z nadzieją że sumienie zwycięży, później rozbrat zupełny wzięli ci dwaj siedzący we mnie ludzie; jeden robił co mu się zamarzyło, drugi mu skutki tłumaczył, ale już wcale nie wpływali na siebie.
Napróżno wypowiadałem sobie marność zbiorów ludzkich, znikomość grosza, mierzyłem ofiary otrzymanemi z nich skutki, przebiegałem życie spędzone w głupich zabiegach; wszystko to jasno i dobitnie wyrzuciwszy sobie na oczy, nazajutrz wstawałem błądzić na nowo.
Jeden z tych ludzi nieustannie szydził we mnie z drugiego; nienawidzili się zadając sobie głupstwa wzajemnie i żyć z sobą musieli. A rośli tak oba do końca, że gdy pierwszy nabierał sił do błędu, drugi je pozyskiwał do jasnego widzenia prawdy...
Życie w ten sposób składało się z dwóch równoległych linij niespojonych z sobą, które się nigdy zejść nie mogły; z dwóch prądów biegących w strony przeciwne.
Z tem jasnowidzeniem prawdy byłem podwójnie nieszczęśliwy; bo zabiegi moje o majątek nie wiodły się, spodlałem się i spadałem coraz niżej, a upodlenie moje mocniej może czuć umiałem niż ci co na mnie patrzali z daleka.
Zawiedziony na ożenieniu, które zwichnęło mi życie, musiałem jeszcze walczyć z kobietą, której czoło nosiło plamę niestartą, serce było na wieki zepsute, a namiętności wzburzone jak morskie otchłanie.
Dnie schodziły piołunem zaprawne, na kłótni próżnej, na sporach, w których końcu zawszem winnym być musiał, na daremnej straży niewiasty, której nic upilnować nie mogło, bo anioła wstydu przy niej nie było.
Zamykała mi usta zawsze, pytaniem: Na co mnie wziąłeś? a krew oblewała mi czoło choć dawno wytarte, ale czułe jeszcze na wspomnienie hańby, którą znosić musiałem. Nareszcie przyszła chwila wyzwolenia, śmierć jej oswobodziła mnie od wojny domowej, ale na progu domu pozostało piętno przeszłości. Zamknąłem się sam sknerzyć, zbierać, spekulować.... niekiedy powodzić mi się zdawało, już, już myślałem że początek fortuny zakładam, gdy nagle jedna z tych nieprzewidzianych okoliczności, których człek nigdy nie widzi naprzód, wywracała com z taką zbudował pracą... gmach runął, a jam musiał rozpoczynać go na nowo.
Do jakiegoś czasu resztkami tych strat dźwigając się, zbierałem jeszcze, lub zdało mi się żem pomnażał mienie, ale pod starość przechyliła się szala i z dnia na dzień ubożałem coraz bardziej, coraz zapamiętalszym stając się skąpcem, i codzień schodząc niżej aż do torby, kija, lepianki, aż do szynku we wsi, którą myślałem był kupić przed laty.
Sumienie wskazywało mi jasno, że mienie jest jak wszelki inny dar Boży, nie rozumu ludzkiego i zabiegów owocem, nie produktem przemysłu, ale prostym darem Opatrzności; upierałem się wszakże przeciwko woli widocznej, z coraz zajadlejszą wściekłością. Widziałem na świecie tych co zbierali najskrzętniej, skąpili najdziwniej, a do niczego nigdy dojść nie mogli, choć ani rozumu im brakło, ani ich rachuby myliły; widziałem innych, którzy szli omackiem, modlili się i znajdowali pod poduszką to, co Bóg im dać chciał; a nie nauczyłem się ani rezygnacji, ani modlitwy...
Ze złota, którem zbierał daremnie, zszedłem na srebro, ze srebra na miedziaki, i na szynku gdzie jeszcze osiąść musiałem, chwytałem grosze do kufra, sądząc, że niemi coś odrobię... Pojechałem do miasteczka, a żydzi okradli karczmę, i tak skończyły się zbiory moje i męczarnie... W pierwszem uniesieniu żalu, chwyciłem pas, zarzuciłem go na bant i obwiesiłem się na nim.
— Historja pana Nieklaszewicza i historja wisielca, odezwał się podkomorzy z uśmiechem sarkastycznym, do pary.
— Jakto historja moja? zapytał naiwnie rezydent....
Spojrzeli na niego płomienistemi oczyma wszyscy, ale nikt nie ośmielił się wybuchnąć, znać było tylko na każdej twarzy inaczej wyrażające się uczucia gniewu, niechęci, żalu, oburzenia.
— Potem o tem przerwał pan Henryk, korzystajmy póki pora... potrzeba się spytać duchów stolika... o przyszłość....
Choć obcy, widząc że się na jednę z najniedorzeczniejszych robót zanosi, ośmieliłem się otworzyć usta, dodam jednak, że po ludzku, nimem się na tę zdobył odwagę, obejrzałem się wprzódy czy burza przeszła i czy w przypadku złego mojej rady przyjęcia, mogłem jechać dalej... Szczęściem niebo się rozjaśniało coraz, a wieczór obiecywał być pogodnym; zebrawszy się więc na cywilne męztwo wyrzeczenia prawdy; rzekłem z uśmiechem:
— Pozwolicie mi państwo przerwać na chwilę zajęcie?
Pan Henryk dosyć niechętnie głowę odwrócił.
— Po co mamy w przyszłość zaglądać? Nie jest li to prawdziwie opatrznem zrządzeniem właśnie że jej przed nami nie widać? Któż zyszcze na jasnowidzeniu jutra? Życiu odejmie to wszelkie zajęcie, siły, nadzieje.... Co do mnie, gdyby mi chciano wróżyć, gdybym mógł zajrzeć za zasłonę tajemnic nieradbym jej nigdy podnosić. Zyskał kto na proroctwie przyszłości? Każdego ona napełnia strachem, drżeniem i łzami, bo na dnie każdego żywota musi być zaród nieszczęścia jak jest zaród grzechu! Po co spieszyć z pożarciem tego co nam przeznaczone, gdy życie i tak jest krótkie!
— Ależ panie dobrodzieju, przerwał Nieklaszewicz... co to panu szkodzi, że drudzy się poradzą?... właśnie można się pokierować.
— Jestli nieunikniona przyszłość której się dowiedzieć chcecie? cóż na nią poradzicie, odpowiedziałem, a jeśli uniknąć jej nie można, cóż to za wieszczba? jaka prawda?
— Ale zawsze dobrzeby.... a to rzecz tak ciekawa, mruknęła panna Celestyna widocznie z moich argumentacji nie rada, zresztą co to panu szkodzi?
— A co to państwu pomoże?
— My w to nie wierzym, to tylko igraszka!
— Igraszka! z czem? z losem? z przyszłością, z wielkim nieznajomym??
— Panu się to niepodoba, rozciął zwycięzko pan Henryk, nic nie mamy przeciwko temu, nam się podoba, cóż na to poradzić? ustąpmy sobie wzajemnie.
Skłoniłem się i zamilkłem a pan Henryk pierwszy, najwięcej mając nadziei przed sobą, zapytał stołu....
— Powiedz mi, co mnie czeka?
Milczenie trwało dość długo.
— Daj mi waćpan pokój, odpowiedział duch pierwszy: co mnie to obchodzi, co waści czekać może, żebym tam dla niego po ciemnościach plądrował?
— To ktoś niegrzeczny, przerwała panna Celestyna, jestże ich siedmiu, dopytasz się u któregokolwiek innego... pour suivez.
Pan Henryk powtórzył pytanie, a ktoś grzeczniejszy rzekł ze stolika:
— Chcesz wiedzieć przyszłość, zajrzyj w przeszłość swoję, są to dwa liście jednej łodygi, jak liście podobne do siebie... Nic innego wyrosnąć nie może na roślinie prócz jej własnego liścia i kwiatu... czasem go robak stoczy i wykrzywi, czasem go burza załamie, lecz rozwiń, a w środku znajdziesz zawsze to co z niej wystrzelić musiało.... Spojrzyj więc na przeszłość swoję: Próżność, duma, chętka błyszczenia wszystkiem co tylko połyskiwać może, ot co znajdziesz w niej, a to samo z owocem leży w przyszłości twojej; jeszcze więcej próżności i śmieszności którą ona ściąga niechybnie, jeszcze więcej dumy i upokorzenia, i żądzy błyszczenia której wkrótce nie będzie czem świecić, bo oleju nie dolewasz do lampy....
— Mów mi czy się bogato ożenię, dosyć rozgniewany przerwał pan Henryk obejrzawszy się czy ja słucham — czy się ożenię bogato...
— Ożenisz się bardzo bogato, odpowiedział stolik.... tak bogato, że ci ludzie będą zazdrościć, ale ty... będziesz przeklinać....
— Byle bogato! wykrzyknął wesoło pan Henryk, czego mi nie stanie, to sobie dokupię.
— Czy wszystko się u was sprzedaje? spytał duch.
— Mniej więcej, wesoło rzekł pan Henryk, piękność, dowcip, zdrowie, rozum, wygody, swoboda.... poszanowanie.
— Tak! prócz szczęścia! smutnie wyjąknął stolik, tego jednego kupić nie można, zrobić go sobie potrzeba samemu.
— To potrafię....
— Nie! nie! nie! trzy razy dał się głos słyszeć, zrobisz sobie bałwana którego mieć będziesz za bóstwo jak poganie czcili kloce i kamienie, ale to nie będzie szczęście! Skruszysz jedno, zrobisz drugie i trzecie.... a wszystkie będą zimnemi bałwanami, a żadnego nie potrafisz uznać szczęściem swojem, któreś marzył.
— Byle bym był bogaty! rozśmiał się pytający, no! a żonę będę miał piękną?
— Cudnie piękną przez pół roku, śliczną jeszcze przez rok cały, wcale ładną dwa lata, nieszpetną do trzeciego, w czwartym pospolitą i nieznośną....
— Spytałeś bo się jakiegoś takiego ducha, zawołała panna Celestyna, który ci Bóg wie co plecie i mistyfikuje wyraźnie: a d’autres.
— Mnie się to podoba! oryginalny! il a un faux air d’oracle de Delphes, rzekł pan Henryk.... Cóż więcej mój duchu?
— Umrzesz jak żyłeś drapując się w prześcieradło na łożu śmiertelnem: myśląc nie o Bogu, ale o tem co masz konając powiedzieć, aby zrobić efekt na słuchaczach....
— Brutal! szepnął podkomorzy oburzony, dosyćże już tego Henryku....
— No! a papa, a mama?
— Ja, rzekł pospiesznie podkomorzy, spytaj odemnie o skarby?
Znów dosyć długo czekano na odpowiedź.
— Czy są skarby w zamczysku starem w Berbeciach? poddał niespokojny podkomorzy zacierając czuprynę.
— Są, odpowiedział głos wyraźnie.
— A co? nie mówiłem, zawołał stary podskoczywszy, są... teraz cicho! Gdzie?
— Na prawym rogu....
— Tam stoi kaplica?
— Tak jest.
— Gdzie są?
— W kaplicy...
— Jakimże sposobem? to część zamku nowa?
Głos zamilkł.
— Trzeba kopać?
— Nie! trzeba się modlić.
Podkomorzy jakoś tego dobrze nie zrozumiał.
— No i cóż? spytał.
— I będą skarby....
— A poślę choć do Tarnorudy! krzyknął stary.... do Częstochowy... A wiele tam jest? co tam jest? mówił żywo... jakie skarby?
— Skarby nieprzeliczone!
— Złoto czy brylanty?
— Coś lepszego od brylantów i złota....
Enigmatyczny, rzekł podkomorzy, ale cóż przecie?
— Skarby... odparł głos.
— To jasno! są skarby, jutro wywracam kaplicę i kopię... Ale jeszcze no jaśniej, niech nam powie, gdzie? jak? w rogu? w środku?
Głos zamilkł i milczał uparcie; ani go już wywołać było można.
— Spytamy drugą razą, przerwała podkomorzyna, pozwólcież mnie się zapytać, tylem się namęczyła....
— Zaraz, zaraz, chwilę jeszcze, rzekł mąż. Czy te skarby wykopiemy?
Henryk jako medium i przewodnik powtórzył pytanie, ale krótki śmiech suchy odpowiedział, a po nim tylko:
— To od was zależy. Kopcie a wykopiecie, szukajcie a znajdziecie, kołaczcie a będzie wam otworzono....
Podkomorzy zatarł ręce wesoło, znać było po nim że miał wielką ochotę jeszcze się o coś pytać więcej, ale mu przeszkadzała przytomność i swoich i obcego człowieka; łamał sobie głowę jak pytanie obrócić żeby ono tylko dla niego i dla ducha zrozumiałą dało odpowiedź; nareszcie przysunął się do stolika.
— Duchu, zapytał nieśmiało, jak się to skończy o czem myślę?....
— Dosyć śmiesznie, odparł zagadniony...
— Nie tragicznie!
— W życiu twojem nie było i nie będzie tragedji, osnułeś jego przędzę na farsę Shakspearowską i los ci dotka do końca coś mu naznaczył...
— Każde życie jest farsą, zawołał podkomorzy trochę zmięszany, usiłując sens odpowiedzi odmienić.
— Tak, każde życie jak twoje.... odparł duch..... Na śmiech byłeś obywatelem, synem, mężem i ojcem... bawiłeś się urzędem, dziećmi, żoną, póki była młoda, bawisz się...
— Ale niechże nie plecie!
— Cicho! cicho! poczęli wszyscy.
— Ale to okropności!...
Wrzawa którą usiłowano zagłuszyć głos ducha, na nic się nie przydała, podkomorzy tupał nogami, żona kaszlała, dzieci szamotały, ale głos wyroczni podnosił się coraz wyraźniejszy i dobitniejszy.
— Bawisz się dziś w miłostki, w kartki, w gawędkę i zbierasz smutne owoce próżniaczego życia, których gorycz oparzonemu podniebieniu twojemu czuć się nie daje.... Jakiegoż chcesz końca życia? — Będziesz się bawił do śmierci z tą lub z drugą... i umrzesz niepoprawiony....
Trudno wyrazić jakie powstało zamięszanie wśród tych słów ducha, sama pani porwała się od stołu, panna Celestyna schroniła się do drugiego pokoju, ja przyznam żem nie wiedząc co począć usunął się do progu, pan Henryk nawet wstał z krzesła. Jeden Nieklaszewicz siedział jak wryty, jakby nie widział i nie słyszał co się koło niego działo, z rękami rozpostartemi, ze skrzywionemi usty, ogłuchły, oślepły, zdrętwiony.....
A głos coraz silniejszy brzmiał od opuszczonego już stolika....
— Chcieliście wiedzieć przyszłość waszą, to jej słuchajcie! Zgniliście wszyscy do serca i mózgu, i żyć musicie zepsuciem waszem. Ty stary domęczysz się szukając rozkoszy gdzie jej dla ciebie już nie ma.... ty druga.... coś lat tyle roślinnym bytem wytrwała nie potrzebując innego, jak chwast pod płotem dorośniesz do jesieni i szronu.... ty trzecia coś nigdy nie miała serca nawet w dzieciństwie i młodości, bo ci je wcześnie wyjęto, musisz głową, wyobraźnią i zmysłami zaspokoić pragnienie złamanej egzystencji. Kochać nie umiesz Celestyno, i nie będziesz umiała, nikt cię też nie pokocha, bo tylko miłość płaci się miłością.... Pożąda cię nie jeden, zapragnie, weźmie nawet, ale tego uczucia które smak i woń daje życiu człowieka, nie doznasz nigdy. Wypłaczesz za niem wszystkie łzy swoje, wywzdychasz piersi dziewicze, i nigdy! nigdy! nie zaświta ci ta jutrzenka.... boś na wieki wydziedziczona!
Głos ducha wstrzymał się na chwilę, i zdawało się że wyrocznia już nie pociągnie się dalej, ale po krótkim przestanku znowu podniósł się szept cichy od nóg stołu:
— A ty? przybylcze i gościu, nie chceszże wiedzieć swej przyszłości?
Tak byłem zdumiony z razu niespodziewaną interpelacją, żem nie wiedział co odpowiedzieć, ale po rozmyśle krótkim, odezwałem się że przyszłość moję złożyłem w ręce Boga i tajemnic odkrycia nie pragnę.
— Powiem ci wszakże, czego wiedzieć nie chcesz rzekł duch ze stołu — dlaczegobyś cierpieć nie miał jak wszyscy! Wiesz co cię czeka? Miałeś chwilę urojonego powodzenia, potrzeba byś za nie wypił wiele jeszcze usty twemi nietkniętych goryczy! Będziesz pracował w pocie czoła na pośmiewisko u ludzi, będziesz im dawał życie swoje i krew swoję, aby z nich wyciskali żółć którą cię poić mają: zabraknie ci przyjaciół, to mało, nieprzyjaciół ci nawet zabraknie, otoczy cisza głucha zapomnienia i śmierci jeszcze za życia. Będziesz widział tych co suknią twoję rozdarłszy, z szmat jej uszyli sobie dostatnie okrycie, podniesionych i wieńczonych; myśli twoje podawane za cudze i przyswajane na własność, pracę twoją zamurowaną obojętnością; — wreszcie nieprzyjaciół poklaskujących upadkowi twemu z rozkoszą. Wszystko coś zrobił kiedy, w niwecz obrócą i oplwają, lub odrzucą i zapomną; będziesz żył pogrzebiony, martwy, zapomniany, przywalony ciężarem ksiąg twoich, które na grzbiecie twym powoli butwieć będą.... Nowy świat rozrośnie się w koło ciebie, pewien że cię już niema, a gdy spróbujesz odezwać się do niego, okrzyczy cię za upiora.... To twój los i innych wielu.... to los wszelkiego słowa, które ma chwilę jednę i w grób jak wszystko ludzkie pójść musi. Może na niem dźwignie się z nasienia nowa prawda i nowa jasność jaka, ale nim drzewo wyrośnie, nasionko zgnić musi....
Ze spuszczoną głową słuchałem w pokorze wyroczni, która prawdę rzekłszy nową dla mnie nie była... ciche Amen wyrwało się tylko z ust moich!.... Myślałem że już przecie utrapiona ta gawęda skończy się na mnie, ale nie, głos mówił dalej.
— No! a trzebaż jeszcze verba veritatis powiedzieć i staremu Nieklaszewiczowi, co jak bałwan siedzi sam za stolikiem... Posłuchaj stary! Chcesz wiedzieć przyszłość?
— I owszem, i owszem, odparł drżącym głosem Nieklaszewicz....
— Jutro cię z Monplaisir wypędzą, nie oddawszy kapitaliku... pójdziesz o żebraninie dożywać dni twoich... Dobrze ci tak dudku! dobrze! A potrzeba ci było wdawać się z panami dlatego, że u nich sztuka mięsa smaczniejsza i sos na buljonie! Dobrze ci tak! było rolę uprawiać, było pracować, nie było dworaczyć.
Zdaje mi się że tej części opowiedzi nikt nie słuchał, zamęt był wielki, gdyż proroctwa wywołane przez pana Henryka i spowiedź ducha Nieklaszewicza, oburzyły całą rodzinę. Nie wiem coby tam było, gdybym ja obcy nie stanął na przeszkodzie szczeremu wynurzeniu się podkomorzego.... Szeptano, przechadzano się, czyniono sobie wymówki, ale moja przytomność krępowała im usta, nareszcie postrzegłem że byłem zanadto, i po bardzo krótkiem pożegnaniu choć wieczór był późny, a księżyc po północy dopiero wschodził, nie wstrzymywany nawet dla ceremonji, wyśliznąłem się do sieni; wrzawę ogromną słysząc zaraz za sobą wybuchającą z pokoju.
Ogromny hajduk który był tak grzeczny, że mi płaszcz podawał, uśmiechał się szydersko.
— Panowie się nabawili, rzekł przyjmując maleńki odemnie podarunek, z tym stołem.... gotowi myśleć że doprawdy stół gadał.,.. Ha! ha! a to ten niezdara Nieklaszewicz, to on tak jakoś skroś brzuch gada, czy co, on już tu nieraz nastraszył dobrze kuchcików i dziewczęta w praczkarni....
Spojrzałem na służącego, który się uśmiechał ciągle.
— Toć panowieby wiedzieli o tem, odpowiedziałem.
— A! panowie nasi.... oni proszę pana o niczem nie wiedzą.... a ten Nieklaszewicz....
Nie chcąc plotek słuchać, rzuciłem się do powozu i konie ruszyły na drogę, z której musiałem do Monplaisir się zawrócić....
Wieczór był jak zwykle po burzy: chłodny, wilgotny, pełen wonności unoszących się w powietrzu, tęskny, i śliczny w swej szarej szacie od zachodu złocistemi poobszywanej pasami.... Wioska odzywała się swych głosów tysiącem zmięszanych w jeden chór wielki, w powietrzną pieśń stworzenia.
— A! zawołałem z głębi duszy pojąc się tym widokiem spokoju, ciszy i wypoczynku, — czemuż ludzie zamiast głosu nóg stołowych nie słuchają tej pieśni ziemi, która się o ich uszy obija, tych dźwięków wielkiej całości, od której ich odrywa zepsucie i samolubstwo, czemu nie starają się zrozumieć co do nich mówią drzewa kwitnące, biegące wody, szumiące wiatry, malowane niebiosa i ptactwo powietrzne i zwierz leśny? Czemu nie usiłują przypomnieć sobie znajomego języka, którym mówili u wrót raju z całą naturą? czemu nie słuchają głosu aniołów stróżów i duchów dobrych co ich otaczają? czemu? czemu????
Pytałem długo.... a za całą odpowiedź wiatr mi szumiał na równinie i w dali gdzieś zakrakało złowrogo przelatujące kruków stado.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.