Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Filipek! prawda, że to było roztropne, żwawe i szczęśliwe, aż do marszałkowstwa się posunął! Pamiętasz go podkomorzyno?
— Jakże nie! niczego był chłopak.... tylko tłukł w kredensie niezmiernie... pamiętam, pamiętam, nos miał trochę zadarty... No! proszę, ale czy on tylko nie kłamie?
— Mamo kochana, duchy kłamać nie mogą.
Podkomorzyna pokręciła głową z niedowierzaniem jakiemś, ale przywykła ulegać synowi, umilkła...
Spowiedź ta zresztą prócz ruszań ramionami gospodarza, które się kilkakroć powtórzyły, nie wywołała żadnych uwag więcej.




X.

Nie dając prawie czasu odetchnąć znużonym swoim pomocnikom, pan Henryk z Nieklaszewiczem, niezmordowani oba, wzięli się do wywoływania ostatniego ducha, który miał siedzieć w bronzie.
— To już ostatni? spytała podkomorzyna.
— Ostatni, odparł syn... i zdaje mi się, że to być powinien ktoś bardzo dystyngowany... bo bronz... ale to się zaraz okaże... Cicho! i całą nad zwróćmy uwagę...
Ściśnięto palce, związano łańcuch, milczenie znowu, nawet podkomorzy z natężoną uwagą zbliżył się do stolika... Siedzą, siedzą... cicho i cicho.
Panna Celestyna trochę już zmęczona ośmieliła się odezwać, że w stoliku tym jednak niezmiernie różne mieściło się towarzystwo.
— Zawszem myślała, dodała naiwnie, że i na tamtym świecie ludzie jednej sfery powinniby się ściskać w jedno grono...