Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Znów dosyć długo czekano na odpowiedź.
— Czy są skarby w zamczysku starem w Berbeciach? poddał niespokojny podkomorzy zacierając czuprynę.
— Są, odpowiedział głos wyraźnie.
— A co? nie mówiłem, zawołał stary podskoczywszy, są... teraz cicho! Gdzie?
— Na prawym rogu....
— Tam stoi kaplica?
— Tak jest.
— Gdzie są?
— W kaplicy...
— Jakimże sposobem? to część zamku nowa?
Głos zamilkł.
— Trzeba kopać?
— Nie! trzeba się modlić.
Podkomorzy jakoś tego dobrze nie zrozumiał.
— No i cóż? spytał.
— I będą skarby....
— A poślę choć do Tarnorudy! krzyknął stary.... do Częstochowy... A wiele tam jest? co tam jest? mówił żywo... jakie skarby?
— Skarby nieprzeliczone!
— Złoto czy brylanty?
— Coś lepszego od brylantów i złota....
Emigmatyczny, rzekł podkomorzy, ale cóż przecie?
— Skarby... odparł głos.
— To jasno! są skarby, jutro wywracam kaplicę i kopię... Ale jeszcze no jaśniej, niech nam powie, gdzie? jak? w rogu? w środku?
Głos zamilkł i milczał uparcie; ani go już wywołać było można.
— Spytamy drugą razą, przerwała podkomorzyna, pozwólcież mnie się zapytać, tylem się namęczyła....
— Zaraz, zaraz, chwilę jeszcze, rzekł mąż. Czy te skarby wykopiemy?