Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Henryk nawet zawahał się co dalej robić wypadało, i wszyscy się ruszali jakby wstać chcieli ód nieszczęsnego stolika, gdy Nieklaszewicz z uśmiechem pełnym pokory spytał....
— Nie chce mówić?
— Owszem, mówił aż nadto.... rzekł pan Henryk....
— Mówił! doprawdy! mówił? zapytał rezydent niespokojny.... to być nie może...
— A gdzieżeś waćpan był? odezwał się podkomorzy....
— Nie wiem, tak mi się słabo zrobiło.... rzekł Nieklaszewicz... ale jeżeli mówił, toby mówić powinien dłużej, pewnie nie skończył jeszcze...
Nim łańcuch się rozerwał i przytomni opamiętali, po chwilce westchnienie dało się słyszeć z brzękiem bronzu....
— A! duch mówić będzie! pospieszył pan Henryk, niech kończy jak zaczął, zobaczymy co to było... i poważnym głosem dorzucił:
— Kto jesteś duchu?
— Niechże przyjdę do siebie, odparł głosek piskliwy, nie dosyć siedzieć w kawałku kruszcu zimnym, ciasnym i podziurawionym, jeszcze i tu spokojnym być nie można. Przed chwilą ktoś mi się tu wcisnął na kwaterę i mało mnie nie udusił... Ledwiem się pozbył nieproszonego gościa! Dosyć jestem znudzony na pokucie, ale nigdy przykrzejszego uczucia nie doznałem jak dotknięcie tego ducha... z jednej strony zimny jak głaz, z drugiej płonący nienawiścią jak piekło... I kto mu pozwolił wcisnąć się do mnie? co za zuchwalstwo!
Patrzałem na Nieklaszewicza, on jeden zdawał się nie rozumieć wcale o co chodziło...
Duch odetchnął i mówił dalej.
— Jestem Paweł...
— A to coś nowego! zawołał podkomorzy, znowu figura inna... zkądże to Pan Bóg prowadzi?...