Synowie pana Marcina/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Synowie pana Marcina
Podtytuł Powieść wiejska
Data wyd. 1896
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

W Woli, w górnym pokoju, który przez kilka tygodni zajmował, pan radca układał rzeczy w walizki. Czynił to powoli, z właściwą sobie systematycznością, ale ręce mu się przy tem trzęsły, zagryzał wargi i znać było, że jest niezwykle wzburzony.
Podociągał paski, pozamykał walizki na klucz, przeszedł się kilka razy po pokoju, wreszcie stanął przed lustrem i poprawił mocno przerzedzone włosy.
— Trudno — szepnął do siebie — tu dłużej pozostać nie mogę, niech się pani prezesowa gniewa, lub nie gniewa, to mi już wszystko jedno...
Włożył kapelusz na głowę i wyszedł od ogrodu, kierując się wprost do chińskiego domku. Pani prezesowa siedziała na fotelu przed wejściem.
— Doskonale żeś pan przyszedł — rzekła — sama jestem i trochę się nudzę, gazet z poczty dziś nie przywieźli, nie wiem z jakiej przyczyny... Felcia bardzo zajęta, młodzież gdzieś się podziała i ja, jak pustelnica tu jestem... Siadajże pan, co tu robisz o tej porze? Dlaczego nie jesteś z młodszem towarzystwem?...
— Ja proszę pani, właściwie przyszedłem tylko zapytać, czy pani nie ma jakich zleceń do Warszawy?
— Jest okazya?
— Ja jadę...
— A to co nowego?
— Jednak jadę.
— Kiedy?
— Dziś, za parę godzin. Jak tylko pan Eugeniusz z pola wróci, poproszę go o konie do stacyi.
— Nic a nic tego wszystkiego nie rozumiem. Przyjechaliśmy razem, mieliśmy wracać razem, skąd-że ta nagła zmiana?
— Przeliczyłem się z czasem, a mam kilka spraw terminowych, dla których obecność moja w Warszawie jest niezbędna. Interesa pieniężne, majątkowe, zaniedbywać ich nie mogę.
— Szczególna rzecz...
— Zwyczajna, pani dobrodziejko, zwyczajna... Nie mogę inaczej postąpić...
— Niezmiernie mi to przykro, tembardziej, że w słowach pańskich nie ma tego dźwięku szczerości, do którego przyzwyczaiłeś mnie od tylu lat. Coś zaszło... Nieładnie, bardzo nieładnie z pańskiej, strony, że jesteś skryty, że opuszczasz mnie, zwłaszcza w takiej ważnej chwili, gdy pańska rada byłaby mi bardzo potrzebna i pożądana...
— Czy wolno zapytać na czem polega ta ważność?
— Nie domyśla się pan?
— Nic a nic...
— To dziwne...
Radca domyślał się doskonale, i dlatego chciał koniecznie odjechać, widział, że wszystkie jego najdroższe nadzieje są pogrzebane na zawsze...
Prezesowa zaczęła znów:
— Przypuszczam, że w losie mojej kochanej siostrzenicy zajdzie zmiana...
Radca przygryzł wargi.
— Tak, poniekąd domyślałem się tego — rzekł — postępowanie panny Wiktoryi od niejakiego czasu znacznie się zmieniło...
— Jak pan to rozumie?
— Otóż, proszę pani... jeżeli mam powiedzieć prawdę, to ja wcale tego nie rozumiem... Wyobrażałem sobie... śmiałem przypuszczać, że to inaczej się zakończy; omyliłem się... Widocznie nie znam ludzi, nie znam kobiet, nic nie znam... Tak, się zestarzałem, pani prezesowo, wielu rzeczy nie umiem sobie wytłómaczyć... Zdaje mi się, że patrzę na przedmiot biały i widzę biały; tymczasem mówią mi: mylisz się, to rzecz czarna... Świat teraz zmądrzał nadzwyczajnie, a ja pozostałem na dawnym poziomie pojmowania.. więc...
— Ja pańskich słów także nie rozumiem; mówisz pan jak gdybyś był chory... rozdrażniony... zdenerwowany... To sprawia mi wielką przykrość; zazwyczaj rozmawialiśmy inaczej...
— Niech pani sądzi jak chce, ja wiem tylko jedno, że dziś odjeżdżam... Obecność moja jest tu niepotrzebna, a w Warszawie konieczna. Tam znajdę kółko moich starych przyjaciół, partyjkę winta, a zresztą już mi nic nie potrzeba...
— Ja jednak proszę, nie rób pan dziwactw. Ja teraz potrzebuję pańskiej rady bardziej niż kiedykolwiek, a sądzę, że nie zasłużyłam na to, aby mi jej pan odmawiał...
— O cóż więc idzie? Niech pani prezesowa rozkazuje, jestem na usługi. Rada radą, a wyjazd wyjazdem, jedno z drugiem może się da pogodzić... Domyślam się, że idzie o małżeństwo panny Wiktoryi. Czy ten młody człowiek już się oświadczył?
— Nie, ale uczyni to lada dzień...
— Lepiej byłoby, żeby wcale tego nie czynił...
— Dlaczego?
— Taka krótka, prawie przelotna znajomość... Czy go panie poznałyście dobrze, czy wiecie jaki to charakter, serce, usposobienie...? Ot... podobał się, bo ładny, bo młody, bo umie się znaleść, jest synem dość zamożnego ojca... chociaż pani prezesowo, te wiejskie zamożności zależne od gradu, lub deszczu, dla mnie są zawsze problematyczne...
— No nie zawsze...
— Bezwarunkowo... Żaden majątek ziemski nie może się równać co do pewności z kamienicą w Warszawie, albo z listem zastawnym, ale mniejsza o to. Widzę, że pani prezesowa przychylnie się zapatruje na ten związek i że...
— Panie, według mego zdania, Władzia zrobi bardzo dobrą partyę...
— To się w przyszłości pokaże...
— Jestem pewna, że się pokaże jaknajlepiej. Wszystko za tem przemawia, nawet moje przeczucia, z których pan się śmieje zwykle. Coś mi mówi, coś mi szepce do ucha, że Władzia będzie szczęśliwa...
— Daj Boże, ale w obec tej pewności, nie rozumiem na co przydać się może moja rada?
— A majątkowa strona kwestyi! Czy mam oddać Wikci odrazu cały jej i mój majątek, czy też dość będzie płacić procent do czasu...
— A przepraszam. Z chwilą gdy panna Wiktorya wyjdzie za mąż, opiekunem jej i zarządcą majątkowym będzie mąż, majątek więc należy wydać. To w porządku, ale co do osobistych funduszów pani prezesowej, za pozwoleniem... Nie, nie można. Ja się temu sprzeciwiać będę... Na łasce pani chce być?
— Oni tacy dobrzy...
— Proszę, któż to oni?! Panna Wiktorya bez niego nic zdziałać nie będzie mogła, a on... ja nie wiem, kto on jest i choćby był nietylko, jak pani mówi sympatycznym chłopcem, ale nawet, aniołem, to jeszcze nie racya, żeby pani wyzuwała się z majątku i była na jego łasce. Pani prezesowa musi mieć byt zapewniony i niezależność aż do śmierci; wszelkie darowizny, zapisy i tak dalej, dopiero po najdłuższem życiu, w testamencie, w testamencie, pani dobrodziejko, inaczej nic...
— Więc jesteś pan zdania, że trzeba im zapisać...
— Ja nic nie doradzam, nie chcę mieć zdania... Zapisze pani komu zechce, ale za życia nic, trzeba przedewszystkiem pamiętać o sobie... Panna Wiktorya i bez pani zapisu dość jest bogata, trzeba tylko, aby ten majątek znalazł odpowiednie zabezpieczenie... Mojem zdaniem, wychodząc za mąż, robi ona głupstwo...
— Co?
— Głupstwo, powtarzam, wierutne, ale skoro inaczej być nie może, niechże to głupstwo będzie przynajmniej z intercyzą...
— Zapewne...
— I to jeszcze dodam, z intercyzą porządną, jak należy zrobioną, żeby była fundamentalna, niewzruszona, jak opoka... Jeżeli już koniecznie panna Wiktorya ma zrobić taki, mojem zdaniem, ryzykowny krok, to niechże chociaż pod względem majątkowym zabezpieczy się dobrze. Ja w tem chętnie dopomogę i jeżeli pani będzie sobie tego życzyła, zamówię u regenta w Warszawie akcik... zobaczy pani jaki akcik... To będzie moja ostatnia przysługa dla panny Wiktoryi... Swoją drogą, dziś odjeżdżam stanowczo...
— Niepoprawny fantastyk z pana...
— Jeżeli pani podoba się nazywać stałość fantazyą, to rzeczywiście jestem fantastyk i takim zginę...
Prezesowa spojrzała znacząco na starego kawalera.
— Ach — rzekła po chwili — czyżby pan seryo o niej myślał?...
— Ja zawsze myślę na seryo i rozumiem przecie chyba, że obecnie jestem tu wcale niepotrzebny...
W kilka godzin później radca odjechał, usprawiedliwszy się przed panem Eugeniuszem, że nadzwyczaj ważne interesa powołują go natychmiast do Warszawy.
O prawdziwej przyczynie wiedziała tylko prezesowa i panna Wiktorya, której, przy pożegnaniu, życzył szczęścia i najlepszego losu, i dodał że prawdopodobnie wyjedzie na zawsze z Warszawy, aby resztkę życia przepędzić w jakiem samotnem ustroniu, zdaleka od ludzi i od wspomnień, jeżeli wogóle można się przed wspomnieniami ukryć.
Młoda osoba przyjęła słowa pożegnania z uśmiechem i wyraziła nadzieję, że szanowny radca namyśli się jeszcze, że pozostanie w ulubionej Warszawie, a dla dawnych i dalszych znajomych zachowa na zawsze uczucia przyjaźni...
Jeszcze kilka osób z gości pani Felicyi również opuściło Wolę, pozostała tylko prezesowa z panną Wiktoryą o której rękę oświadczył się starszy syn pana Marcina i został przyjęty.
Sierpień zbliżał się do końca, na polach było już pusto, zboże sprzątnięte.
Leon przeniósł się do Białki, i z całą energią przystąpił do odnowienia rudery. Sprowadzał materyały budowlane, stawiał nowe stodoły, obory, stajnie. Na dziedzińcu uwijała się wciąż liczna gromada robotników, rozlegał się łoskot siekier, zgrzyt pił, nawoływanie majstrów. Ludność wioskowa potrzebowała zarobku, rąk więc nie brakło, robota szła pośpiesznie. Leon prawie nie odstępował ludzi, kierował ich czynnościami, zachęcał do energii, wdawał się we wszelkie szczegóły. W dzień świąteczny tylko opuszczał swoje stanowisko i śpieszył do domu, gdzie oczekiwała na niego Władzia zakochana, uśmiechnięta, szczęśliwa...
Gdy przybył, zapytaniom nie było końca; chciała o wszystkiem wiedzieć, co się dzieje, jaki jest postęp roboty, kiedy wszystko będzie gotowe.
— Dzieciaku — mówił Leon — tam jeszcze za pięć lat nie będzie takiego ładu jak potrzeba...
— Ale domek będzie?
— Także nie zaraz. Na początek wyporządzimy stary dwór, a dopiero dorobiwszy się pomyślimy o nowym... Nie obawiaj się, i w starym będzie ładnie...
— To już mój kłopot — mówiła — ja sama wszystko urządzę ślicznie, czyściutko. Dom i ogród do mnie należy, to sobie zastrzegam. Ja muszę mieć swoje gospodarstwo i Błażeja z sobą zabieram...
— Daj pokój starowinie, on już ledwie chodzi...
— Dam mu takie wygody, że do stu lat dożyje...
Jednego dnia Władzia zapragnęła zrobić narzeczonemu niespodziankę i odwiedzić go w Białce, wybrały się z panią Marcinową wczesnym rankiem i pojechały, wziąwszy z sobą kilka koszów różnego pożywienia, aby, jak mówiła Władzia, biedny kolonista z głodu nie umarł.
Zaskoczyły go niespodzianie, zajęty z cieślą układaniem wiązania, nie słyszał kiedy powóz wtoczył się na dziedziniec zarzucony belkami. Władzia zbliżyła się do niego.
— Witam pana — rzekła.
Młody człowiek wydał okrzyk radości.
— Władzia! mateczka... Co za niespodzianka, gdzież ja takich kochanych gości przyjmę, na czem posadzę, czem ugoszczę?... Proszę do moich apartamentów.
Apartamenta składały się z jednego na prędce wyporządzonego pokoju, stało w nim łóżko żelazne, duży stół sosnowy i kilka krzeseł.
— Więc ty tu mieszkasz, biedaku? — rzekła Władzia.
— A cóż? przepyszny lokal...
— Ciociu, to trzeba inaczej urządzić...
— Będzie i na to czas — odrzekł młody człowiek — tymczasem rozgośćcie się, siadajcie; a może wolicie w ogrodzie, bo tu trochę duszno... Dawny właściciel staruszek, nie wiele zboża zbierał, ale miał szczególną namiętność do ziół, podobno po całych nocach chodził, aby je zbierać. Wszędzie ich pełno: na strychu, w pokojach, cały dom przeszedł niemi jak apteka. Kazałem je wyrzucić, ale zapachu, pomimo ciągłego otwierania okien, usunąć nie mogę. Chodźcie panie do ogrodu...
Ogród był ładny, ale zaniedbany i zapuszczony w najwyższym stopniu. Nie brakło w nim drzew pięknych, była nawet sadzawka.
— Cacko z tego zrobić można! — zawołała Władzia — tylko rąk i pieniędzy...
— I czasu — dodała matka.
— Tu nawet niegdyś była cieplarnia — rzekł Leon, wskazując na kupę gruzów — i kanały są jeszcze zupełnie dobre; były inspekta, szkółki drzew, ale dziś nic już z tego nie pozostało. Tak to, mateczko — dodał — jedni rujnują, drudzy budują po to; ażeby również kiedyś pracę ich zrujnowano...
— Nie mów tak...
— Zwykła kolej rzeczy... Oto z dawnej świetności ogrodu, stół kamienny i ławy... tam pod kasztanami... W tym letnim salonie przyjmę moich ukochanych gości. Nie spodziewałem się że mnie dzisiaj takie szczęście spotka... Dziękuję za nie i mateczce i tobie, moja śliczna Władziu.
— Jej tylko podziękowanie się należy — rzekła pani Marcinowa — gdyż ona namówiła mnie do tej wycieczki.
— Tak — wtrąciła Władzia z uśmiechem — nie chciała góra przyjść do Mahometa, więc... a przytem, nieznośna wada, jak mówią, wyłącznie kobieca, mianowicie: ciekawość była także przyczyną... Koniecznie pragnęłam zobaczyć, jak to osławione pustkowie wygląda i co z niego można zrobić. Odpowiadam za wewnętrzne urządzenie domu i za ogród; zobaczysz, przekonasz się, jakie będą zmiany, jak się wszystko odnowi, odmłodzi i zacznie żyć nowem życiem...
— Leonku — rzekła matka — pamiętaj, że pojutrze na cały dzień cię zapraszam, będzie uroczystość rodzinna, zaręczyny Józia. Prezesowa z Wikcią odjedzie do Warszawy, on je odprowadzi.
— A kiedyż ślub, mamo?
— W karnawale... Zostaniemy z ojcem osamotnieni już zupełnie.
— A nas mama nie liczy? — zapytał Leon — w tak bliskiem sąsiedztwie, to prawie jak w jednym domu...
— Dla matki jednak daleko, a nie o odległości ja mówię, tylko o tem, że już nasze myśli pójdą w innym kierunku, że będziecie mieli swoje własne cele, własne szczęście i troski własne... Czy obejrzycie się niekiedy po za siebie, na nas... co przygotowaliśmy was do życia, torowali wam drogę?
— A matko, czyż wątpisz?
— Bo to widzisz, w tej pamięci, w odrobinie przywiązania jest nagroda za wszelkie trudy i cierpienia, za noce niespane, za niepokoje, za wszystko... No — dodała — ja pójdę zarządzić, żeby nam tu śniadanie przyniesiono...
Rzekłszy to, oddaliła się szybko, ażeby ukryć wzruszenie...
— Władziu — rzekł Leon, ujmując narzeczoną za rękę — czy będziesz o mojej matce pamiętała?
— Kocham ją serdecznie, bo mi rodzoną matkę zastępowała, a jeszcze bardziej za to, że dała mi ciebie... Bądź przekonany, że będę dla niej żywiła do końca życia niewygasłe uczucia wdzięczności...
— Tyś dobra...
— A ty przeciwnie, tyś niedobry, że mi podobne pytanie zadajesz... Czy ja kocham naszą matkę... ty gotów jesteś zapytać, czy ja ciebie kocham?
— Właśnie to miałem na myśli...
— Otóż nie kocham — rzekła nadąsana — i już tu więcej nigdy się nie pokażę... dopóki...
— A więc nie nigdy...
— Dopóki nie zaniechasz zwyczaju zadawania pytań, na które odpowiedź znasz doskonale...
— A ja tak lubię słyszeć to samo, choćby sto razy, i im częściej słyszę, tem mi się ta odpowiedź więcej podoba, tem bardziej zachwyca, tem milej brzmi... Ty nie masz pojęcia, ile jest w tym wyrazie nieopisanego czaru i uroku...
— Ja nie mam pojęcia?... Czy ci się zdaje, że sam jeden tylko posiadasz monopol na pojęcia?...
— No, Władziu, wysłuchaj mojej prośby... powtórz...
— No, więc kocham, kocham, kocham...
Pochwycił jej rękę i do ust przycisnął.
— Niech cię nie dziwi — rzekł — że ja tu ciągle przesiaduję i nie jestem przy tobie tak często jakbym pragnął... Radbym z jednego dnia zrobić dwa, trzy, byle prędzej wszystko urządzić i przygotować, ja myślę, że ty rozumiesz mnie, Władziu?
— Ja cię zawsze rozumiem.
Matka powróciła do ogrodu i kilka godzin szybko, jak jeden moment zbiegło na miłej rozmowie. Gdy słońce już się ku zachodowi zniżało, Leon odprowadził panie do powozu.
— Teraz — rzekł — kiedy już znacie drogę, pamiętajcie o samotniku...
— Nie potrzeba tego przypominać — rzekła Władzia — jeżeli nie pokażesz się przez kilka dni, będziemy wiedziały, gdzie cię szukać...
— A nie zapomnij, Leonku, być u nas pojutrze — wtrąciła matka — cały dzień musisz poświęcić dla nas...
— Przyjadę rano... Do widzenia...
— Do widzenia, kochany...
Leon stał na dziedzińcu i patrzył dotąd, aż powóz zniknął na zakręcie drogi za drzewami.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynęło lat kilka.
W Budach, jak dawniej, gospodaruje pan Marcin, w Woli pan Eugeniusz; do współki prowadzą na dużą skalę olejarnię; zasiewają rozległe pola rzepakiem i zakupują to ziarno w całej okolicy.
Najbliższym ich sąsiadem jest Leon; Białka pod jego umiejętnym zarządem, przy nakładach i pracy, zmieniła się zupełnie; gdyby poprzedni jej właściciel staruszek, który w Warszawie osiadł i tam resztkę dni swoich przepędza, przybył kiedy do swej dawnej siedziby, nie poznałby jej niezawodnie. Budynki kapitalne, stary dwór wyrestaurowany, odświeżony, bieli się na tle zieleni ogrodu i dziedzińca. Na dobrze uprawnych polach faluje zboże, na łąkach doprowadzonych do porządku liczne stogi się wznoszą, a wśród tych pól i łąk, od rana do nocy uwija się młody gospodarz, czynny ciągle, niezmordowany, wytrwały, nie zrażający się niepowodzeniem chwilowem, dążący do celu drogami obmyślanemi rozumnie, wytkniętemi stale.
Sam jest panem i sam rządcą, sam kierownikiem i wykonawcą, nie folguje sobie, nie odpoczywa. Wierzy w przyszłość i liczy na własne siły, wie, że jest robotnikiem poważnym a myślącym, i że ma duże zadanie do spełnienia, że powinien oddać potomnym więcej aniżeli wziął od poprzedników.
Nagrodę już ma w przekonaniu, że zadanie spełni, oraz w cichem szczęściu domowem. Posiada towarzyszkę życia przywiązaną, podzielającą jego przekonania, pracownicę rozumną i wytrwałą.
Ładnie u nich w domu, chociaż nie bogato; wesoło, choć zabaw nie ma, a gości, prócz najbliższych, prócz dawnych znajomych z Woli, rzadko się kiedy pokaże; poczta przynosi wieści ze świata, książki na zimowe wieczory, i to wystarcza.
Nieraz zjeżdżają się wszyscy trzej pracownicy: pan Marcin, Eugeniusz i Leon; dwaj pierwsi doświadczeni i wypraktykowani, trzeci na początku zawodu będący, ale wyposażony w teoryę, bogaty śmiałością i energią. Częstokroć ścierają się ich zdania, młody się zapala, starsi chłodniej na rzeczy patrzą, ale zawsze z dyskusyi coś pożytecznego wynika.
Pani Felicya traci dawną ruchliwość i żwawość, coś jej dolega, tchu jej brak niekiedy. Wyjeżdżała na kilka miesięcy, by się leczyć, a w tej podróży towarzyszyła jej córka, piękna jak dawniej, może nawet piękniejsza, ale zawsze poważna, zamyślona i smutna. Za granicą, gdzie z matką u wód była, kilku młodych ludzi ubiegało się o jej względy, ale napróżno. Były partye nie do pogardzenia, bardzo dobre nawet, matka namawiała, prosiła, lecz słowa jej były daremne. Panna oświadczyła wyraźnie, że nie ma zamiaru za mąż wyjść i że w tem postanowieniu wytrwa.
Czy istotnie tak będzie, to pytanie. Pan Eugeniusz twierdzi, że postanowienia panieńskie podobne są do chmur letnich, które lada wietrzyk rozpędzić potrafi. Może ma słuszność, ale pani Felicyi to przypuszczenie nie pociesza bynajmniej; ona chciałaby widzieć swoją córkę szczęśliwą, zawsze uśmiechniętą, wesołą; pragnęłaby doczekać się wnuków przed śmiercią.
Postanowienie córki napełnia ją smutkiem; nie biega też jak dawniej po pokojach, nie mówi dużo, nie śmieje się, a większą część dnia przepędza w fotelu przy oknie i niby książkę czyta, chociaż myśl jej w istocie czem innem jest zajęta.
Pan Eugeniusz zaniepokojony jest stanem swej małżonki i znów snuje projekt, aby ją do wód na kuracyę wysłać.
Pani Marcinowa nie zmieniła się ani trochę: zawsze jednakowo dobra, cicha, wyrozumiała, łagodna i pracą zajęta. Władzię pokochała całem sercem, jakby własne dziecko, i błogosławi chwilę, w której tę sierotę pod swój dach przygarnęła.
Pan Józef z żoną mieszka w mieście, przy nich osiadła prezesowa, aby się ze swą ukochaną Wikcią nie rozstawać. Ma mieszkanie w tym samym domu i na tem samem piętrze co i młodzi małżonkowie, ale żyje swoim dworem, by młodym kłopotu nie sprawiać i swoich przyzwyczajeń nie zrzekać się na starość.
Radca dotrzymał słowa, w kilka godzin po ślubie panny Wiktoryi, pociągiem kuryerskim wyjechał za granicę, aby w obcym, ustronnym zakątku z żalem swoim się zagrzebać.
Osiadł w Szwajcaryi i przez cały tydzień był przekonany, że już nigdy nie wróci, w następnym tygodniu postanowienie to zaczęło się chwiać, w trzecim przyszedł do wniosku, że prezesowa bez jego pomocy rady sobie nie da, że panna Wiktorya i tak i tak na zawsze już stracona, i że ostatecznie, nie ma sensu przesiadywać w mieście, w którem trudno o porządną partyę winta, o znajomych, o świeże gazety warszawskie, teatrzyk ogródkowy, nawet o dryndę taką, do jakiej przywykł od młodości.
Rozważywszy to wszystko, zapakował rzeczy, wsiadł do wagonu i wkrótce znalazł się na bruku warszawskim.
Prezesowa powitała go okrzykiem radości, a pani Wiktorya przyjaznym uściskiem dłoni.
Drżącym ze wzruszenia głosem radca oświadczył, że nie ma już do niej żalu i że będzie wdzięczny za odrobinę choćby życzliwości i przyjaźni.
I wszystko wróciło do dawnego porządku; radca znowuż za interesami biega, papiery procentowe kupuje, kupony wymienia, z prezesową grywa w pikietę lub bezika, z dawnymi przyjaciołmi w winta, chodzi do teatru, do resursy i nabiera przekonania, że jednak zawód w miłości nie zabija człowieka nagle jak apopleksya, chociaż przypomina się czasem i dokucza niby latający reumatyzm.
Zwykły tryb życia starego kawalera przerwany został nagle w skutek bardzo ważnego wydarzenia...
Sama pani Wiktorya uprosiła radcę, aby zajął się sprawami blisko ją obchodzącemi.
Postanowiono założyć fabrykę w okolicy rodzinnej pana Józefa, tuż obok majątku Leona. Założycielem i dyrektorem miał być pan Józef, grunt zakupiono, kapitały na budowę zebrano zbiorowemi siłami. Złożyły się na nie: posag pięknej Wikci, wkład pana Marcina, pana Eugeniusza i poważna suma prezesowej. Radca miał zostać nareszcie prawdziwym radcą, mianowicie: radcą prawnym nowopowstałej spółki. Tak mu się to podobało, że i sam z dość znacznym udziałem do przedsiębierstwa przystąpił. Mając dużo zajęcia, odżył i odmłodniał niejako, jeździ często z Warszawy do fabryki i znowuż z fabryki do Warszawy, załatwia interesa prawne, administruje, ugadza majstrów, czyni zakupy.
Wszyscy wspólnicy przyznają, że radca jest dzielny i energiczny, ale te pochwały nie wiele go obchodzą, dba on tylko o uznanie ze strony pani Wiktoryi, jest najszczęśliwszy gdy od niej usłyszy komplement, gdy ona mu powie.
— Brawo, radco!...
— Mogłaby pani dodać, choćby przez grzeczność, kochany panie radco, to daleko lepiej brzmi...
— A więc owszem: kochany panie radco...
— Szczerze?
— Naturalnie...
— Więc proszę o rączkę do pocałowania, i zgoda...
— Zgoda, zgoda, przecież tak było umówione między nami...
— A tak, tak... Stało się, ale zawsze miło jest służyć pani...
W płaskiej, posępnej, a jednak zawsze miłej okolicy, panuje gorączkowy ruch, wznoszą się już czerwone gmachy fabryczne, a nad niemi komin wysoki jak wieża, długi sznur wozów wlecze się powoli od stacyi drogi żelaznej, wioząc maszyny; dokoła fabryki powstają małe domki, przyszłe mieszkania robotników. Na torfiastych łąkach robota aż kipi, czarne cegiełki suszą się na słońcu, ludność cieszy się zarobkiem i nadzieją większego jeszcze w przyszłości.
Pan Józef mieszka przy fabryce, żona jego tym czasowo w Budach, dopóki nowy dom wykończony nie będzie. Prezesowa ma zamiar opuścić Warszawę i przenieść się do Wikci, ale zebrać się jakoś nie może: żal jej miasta i jego wygód.
Pan Eugeniusz zazdrości sąsiadowi swemu synów.
— Szczęśliwy jesteś, panie Marcinie — mówi bardzo szczęśliwy, nie zmarnowałeś życia... Przypomnij-no sobie, w jakich ciężkich okolicznościach zaczynałeś, z jak małemi środkami, pod nieustanną grozą wywłaszczenia.
— Co to wspominać, kochany sąsiedzie, ciężko było, bo ciężko, ale przecież podźwignęło się jakoś... Ja nigdy nie narzekałem na złe losy, gdyż czułem w sobie siłę do ich pokonania.
— Dziś zbierasz owoce swej pracy. Byłeś sam, teraz jesteście we trzech, budzicie w tym kącie zapadłym ruch i życie, ziemi nie dacie próżnować, ludziom gnuśnieć w lenistwie. Trzech was teraz jest...
— Przepraszam cię, kochany przyjacielu, tyś czwarty... Szedłeś ręka w rękę ze mną, teraz będziemy szli z młodymi, póki siły starczą, póki życia Bóg daje, zawsze razem...
Podali sobie ręce.
Przez wąską, polną drożynę, idzie przygarbiony człowiek, z workiem na plecach; podpiera się kijem, krok jego powolny, głowa pochylona ku ziemi, twarz pomarszczona i wychudła, broda prawie biała.
Idzie, przystaje co chwila, rozgląda się dokoła. Widzi zdaleka nowe budynki, liczne wozy, ludzi uwijających się przy pracy, patrzy na to wszystko i rozmyśla:
— Dobrze to, czy źle? — pyta w duchu.
Może dobrze, bo ludzi będzie więcej, pieniędzy więcej w obrocie; może się da co zyskać przy tym ruchu, a może też będzie gorzej, może ludzie zmądrzeją... już nawet zmądrzeli — zakładają podobno własny sklep... Nie, to będzie wcale nie dobrze... źle będzie...
Świat się do góry nogami przewraca, psuje się, niszczy... Wszystko idzie na opak, na wywrót...
Starowina ten, to nasz znajomy Mosiek.
Przystanął, westchnął i splunął na swoją złą dolę, na odpędzenie czarnych myśli, jakie go opanowały.
Źle jest... a jednak była chwila dobra, było szczęście; tylko, że ono jest jak ptaszek, ma skrzydła, lubi od człowieka uciec... Od Mośka uciekło. Miał wróbla, chciał zrobić z niego gęś... Miał odrobinkę, pragnął dużo, ryzykował, łakomił się, stracił... Wspólnik go zdradził, pieniądze u ludzi przepadły, zostało tylko wspomnienie i gderliwa żona w domu, wymawiająca Mośkowi wciąż, że jest głupi...
A przecież to nieprawda. Mosiek nie jest głupi, tylko nie ma szczęścia, bo ono od niego uciekło.
Wziął kij do ręki, worek na plecy, zrzekł się wyższych aspiracyj, idzie jak dawniej kupować skórki i gonić wiatr po polu — a może znowuż szczęście złapie?
Może, ale już się nie da skusić... postąpi podług własnej myśli i założy sklepik...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.