Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyporządzonego pokoju, stało w nim łóżko żelazne, duży stół sosnowy i kilka krzeseł.
— Więc ty tu mieszkasz, biedaku? — rzekła Władzia.
— A cóż? przepyszny lokal...
— Ciociu, to trzeba inaczej urządzić...
— Będzie i na to czas — odrzekł młody człowiek — tymczasem rozgośćcie się, siadajcie; a może wolicie w ogrodzie, bo tu trochę duszno... Dawny właściciel staruszek, nie wiele zboża zbierał, ale miał szczególną namiętność do ziół, podobno po całych nocach chodził, aby je zbierać. Wszędzie ich pełno: na strychu, w pokojach, cały dom przeszedł niemi jak apteka. Kazałem je wyrzucić, ale zapachu, pomimo ciągłego otwierania okien, usunąć nie mogę. Chodźcie panie do ogrodu...
Ogród był ładny, ale zaniedbany i zapuszczony w najwyższym stopniu. Nie brakło w nim drzew pięknych, była nawet sadzawka.
— Cacko z tego zrobić można! — zawołała Władzia — tylko rąk i pieniędzy...
— I czasu — dodała matka.
— Tu nawet niegdyś była cieplarnia — rzekł Leon, wskazując na kupę gruzów — i kanały są jeszcze zupełnie dobre; były inspekta, szkółki drzew, ale dziś nic już z tego nie pozostało. Tak to,