Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W karnawale... Zostaniemy z ojcem osamotnieni już zupełnie.
— A nas mama nie liczy? — zapytał Leon — w tak bliskiem sąsiedztwie, to prawie jak w jednym domu...
— Dla matki jednak daleko, a nie o odległości ja mówię, tylko o tem, że już nasze myśli pójdą w innym kierunku, że będziecie mieli swoje własne cele, własne szczęście i troski własne... Czy obejrzycie się niekiedy po za siebie, na nas... co przygotowaliśmy was do życia, torowali wam drogę?
— A matko, czyż wątpisz?
— Bo to widzisz, w tej pamięci, w odrobinie przywiązania jest nagroda za wszelkie trudy i cierpienia, za noce niespane, za niepokoje, za wszystko... No — dodała — ja pójdę zarządzić, żeby nam tu śniadanie przyniesiono...
Rzekłszy to, oddaliła się szybko, ażeby ukryć wzruszenie...
— Władziu — rzekł Leon, ujmując narzeczoną za rękę — czy będziesz o mojej matce pamiętała?
— Kocham ją serdecznie, bo mi rodzoną matkę zastępowała, a jeszcze bardziej za to, że dała mi ciebie... Bądź przekonany, że będę dla niej żywiła do końca życia niewygasłe uczucia wdzięczności...
— Tyś dobra...
— A ty przeciwnie, tyś niedobry, że mi podo-