Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bne pytanie zadajesz... Czy ja kocham naszą matkę... ty gotów jesteś zapytać, czy ja ciebie kocham?
— Właśnie to miałem na myśli...
— Otóż nie kocham — rzekła nadąsana — i już tu więcej nigdy się nie pokażę... dopóki...
— A więc nie nigdy...
— Dopóki nie zaniechasz zwyczaju zadawania pytań, na które odpowiedź znasz doskonale...
— A ja tak lubię słyszeć to samo, choćby sto razy, i im częściej słyszę, tem mi się ta odpowiedź więcej podoba, tem bardziej zachwyca, tem milej brzmi... Ty nie masz pojęcia, ile jest w tym wyrazie nieopisanego czaru i uroku...
— Ja nie mam pojęcia?... Czy ci się zdaje, że sam jeden tylko posiadasz monopol na pojęcia?...
— No, Władziu, wysłuchaj mojej prośby... powtórz...
— No, więc kocham, kocham, kocham...
Pochwycił jej rękę i do ust przycisnął.
— Niech cię nie dziwi — rzekł — że ja tu ciągle przesiaduję i nie jestem przy tobie tak często jakbym pragnął... Radbym z jednego dnia zrobić dwa, trzy, byle prędzej wszystko urządzić i przygotować, ja myślę, że ty rozumiesz mnie, Władziu?
— Ja cię zawsze rozumiem.
Matka powróciła do ogrodu i kilka godzin szyb-