Synowie pana Marcina/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Synowie pana Marcina
Podtytuł Powieść wiejska
Data wyd. 1896
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

W Woli goście bawili się doskonale. Radca asystował wciąż pannie Wiktoryi, pomimo że młodzi ludzie umyślnie proponowali odległe wycieczki, aby utrudnić zadanie wytrwałego konkurenta i zmęczyć go tak, żeby przynajmniej na kilka dni musiał się wyrzec spacerów. Nie udawało się to jednak, bo stary kawaler zbierał resztki sił, aby pokazać, że jest jeszcze rzeźki i wytrwały.
Na jednej wycieczce ktoś zaproponował wyścigi piesze; radca bez żadnego protestu stanął do szeregu i byłby ubiegał się o kwiatek, mający być nagrodą zwycięzcy, ale panna Wiktorya nie pozwoliła na to.
— Zabraniam — rzekła stanowczo.
— I dlaczego? z jakiej racyi? — zapytał stary kawaler.
— Dla bardzo ważnych powodów, dla kaprysu, dla stu przyczyn, dość, że nie pozwalam i jestem pewna, że pan usłucha...
— Zawsze i we wszystkiem, ale chciałbym poznać motywy.
— Owszem; mógłby się pan zmęczyć, zachorować i umrzeć...
— A pani by mnie bardzo żałowała?
— Tak...
— W takich warunkach mogę umierać...
— Przepraszam, panu nie wolno umierać... Pańskie życie jest potrzebne...
— Dla kogo?
— Przedewszystkiem dla cioci prezesowej. Nie przeżyłaby ona straty tak zacnego przyjaciela...
— Pani prezesowa to zacna dusza, ale jej siostrzenica nie wspomniałaby nawet, że kiedyś istniał na świecie jakiś radca, człowiek, który... nie wiem jakby powiedzieć... który był bardzo wierny w przyjaźni, bardzo stały w uczuciach, wytrwały w niepowodzeniach i zawodach, cierpliwy jak...
— O panie, wygłaszasz sobie samemu panegiryk...
— Mówię tylko prawdę, ale że pani ze mnie żartuje, więc niech zginę... będę dotąd biegał, aż...
— Nie będziesz pan biegał, będziesz mi wciąż asystował, dziś wybieram pana na swego rycerza...
— A jeżeli tak, to chciałbym żyć sto lat... i chciałbym żeby dzisiejszy dzień trwał do skończenia świata...
— Panie, w zachwycie zgubiłeś logikę.
— Jakto?...
— Tak dalece chcesz pan przedłużyć dzień dzisiejszy, że ani pan sam, ani nikt z nas niedoczekałby jutra... Widzi pan radca, jak to można się czasem zapędzić...
— Pani wie doskonale co ja chciałem powiedzieć; pani czyta w mych myślach jak w książce...
— Nie umiem po grecku... Zmęczona jestem, może pan raczy podać mi rękę...
Całe towarzystwo wracało do domu; radca z panną Wiktoryą szli na końcu. Stary kawaler zauważył już od kilku dni, że jego towarzyszka straciła na humorze, że uśmiecha się z przymusem, zamyśla bez widocznego powodu, i chociaż stara się być wesołą, jednak wesołość ta nie jest naturalną jak dawniej. Korzystając z nadarzonej sposobności, postanowił ją wybadać.
— Wakacye kończą się — rzekł — niedługo trzeba wracać do domu. Czy też pani ani razu nie zatęskniła do naszej kochanej Warszawki?
— Nie...
— To szczególna rzecz... Ja bo pomimo wszystkiego, pomimo że nam tu jest tak dobrze, że jesteśmy przyjmowani gościnnie i serdecznie, chciałbym jednak ukradkiem, chociaż na chwilę znaleźć się na Krakowskiem Przedmieściu, wpaść na chwilę do Loursa, do klubu, do Saskiego ogrodu, do teatru, usłyszeć najświeższe nowinki, zebrać je, niby kwiatki w ładny bukiecik, powrócić tu lotem ptaka i ofiarować je pani... Nie wątpię, że z przyjemnością przyjęłaby pani taki prezencik.
— Może...
— Tak obojętnie?...
— A cóż mi tam Warszawa!...
— Co ja słyszę? Panno Wiktoryo, i to pani mówi, pani, najpiękniejsza Warszawianka, jaką znam! To nie do uwierzenia. Chyba pani żartuje...
— Nietylko że nie żartuję, ale namawiać będę ciocię, żeby kupiła majątek...
— I możeby mieszkała na wsi?
— A tak...
— Nawet w zimie, kiedy śnieg zasypie dom, aż do samego komina, kiedy wilki wyją pod oknami i pożerają ludzi, kiedy trzeba siedzieć jak w więzieniu...
— Helenka mówi, że zima na wsi nie jest bynajmniej straszna, że ma nawet swoje powaby i przyjemności...
— Kłaniam uniżenie. Średnia przyjemność być zagrzebanym w śniegu, lub pożartym przez dzikie zwierzęta... Ciekawy jestem jednak poznać przyczynę nagłej zmiany upodobań pani. Czyżby ten krótki pobyt na wsi...
— Nie wiem, panie.
— Zdaje mi się, panno Wiktoryo, że nie będę dalekim od prawdy, jeżeli powiem, że to nie wieś tak panią usposobiła, ale ktoś z jej mieszkańców; ktoś, kogo pani poznała niedawno, a jednak... Nie mam dość słów oburzenia...
— Na mnie? Cóż to znowu?...
— Nie na panią, bo dla niej mogę mieć tylko słowa uwielbienia, ale na niesprawiedliwość losu, na krzywdę, jaką on ludziom wyrządza...
— Szaradami pan radca mówi, a ja daru odgadywania nie posiadam...
— Więc postaram się wyjaśnić znaczenie tej, jak ją pani zowie, szarady. Jest człowiek znany pani oddawna, pamiętający panią jeszcze dzieckiem, przyjaciel domu, życzliwy, wierny, przychylny jest i nic! Jest drugi, zna go pani zaledwie kilka tygodni, nie ma pani pojęcia jaki to charakter, serce, usposobienie, dusza, przekonania. Człowiek najzupełniej obcy; widziała go pani, przesadzę, jeżeli powiem że dziesięć razy, i człowiek tem już zdołał wywołać zmianę w pani humorze, usposobieniu, gustach, dla niego gotowa pani wyrzec się Warszawy, zagrzebać się na wsi, w piasku, w śniegu... To niesprawiedliwość, największa niesprawiedliwość, jaka być może na świecie!
— Czy pan już skończył, panie radco?
— Gdybym chciał wypowiedzieć wszystko, co mam na sercu, wszystko co mnie boli, oburza, dręczy, pogrąża w otchłań rozpaczy, to nie skończyłbym przez trzy dni, ale na co dużo słów tracić, pani wie doskonale o co mi idzie.
— W tym razie nie wiem...
— Pani wie, że ja panią szalenie kocham.
— To już niejednokrotnie słyszałam. Panie radco, przestańmy sprzeczać się jak dzieci, pan wiesz, że jestem pańską przyjaciółką i pozostanę nią na zawsze, ale więcej odemnie pan nie żądaj, usposobienia mego nie badaj, bo...
— Jestem w rozpaczy...
— Nie bądź pan w rozpaczy, a przynajmniej nie mów mi o tem, gdyż ucieknę...
— A więc dobrze, milczę jak grób, ale będzie mnie pani miała na sumieniu...
Pani Felicya stała na ganku, oczekując swych gości; gdy nadeszli, przywitała ich westchnieniami. Obiad już dawno gotów, nie wiele on był wart w ogóle, ale teraz, gdy się przestał, będzie szkaradny... i z pewnością nikt go jeść nie zechce. Trzeba jednak próbować, gdyż zanim-by się drugi zdążyło zrobić, upłynęłoby kilka godzin czasu. Goście zdecydowali się na próbę i jak zwykle, jedli z wielkim apetytem, śmiejąc się z przesadnych obaw gosposi.
Podczas obiadu przyniesiono pani Felicyi list.
— Ach mój Boże! — zawołała, rzuciwszy okiem na pismo — wszystkie nasze dzisiejsze plany na nic! Otrzymaliśmy serdeczne zaproszenie od państwa Marcinów na wieczór, musimy jechać.
Panna Wiktorya i panna Helena zarumieniły się jednocześnie, radca brwi zmarszczył.
— Odmówić nie można — rzekła pani Felicya — zresztą pisze pani Marcinowa, że czeka nas jakaś niespodzianka, a dla mnie wszelkie niespodzianki mają nadzwyczajny urok...
Przed wieczorem zajechały dwa powozy i całe towarzystwo udało się do Bud. Niespodzianka była większa, niż pani Felicya mogła przypuszczać. Władzia ukazała się w salonie. W ostatnim czasie trochę zeszczuplała i pobladła, ale piękność jej zyskała na tem, wyszlachetniła się, nabrała pewnego idealnego wyrazu. Nawet panna Wiktorya, osoba rzeczywiście ładna, zniknęła przy niej; elegancka suknia, według ostatniej mody zrobiona, jeszcze bardziej podnosiła wdzięk Władzi.
— Jezus Marya! — zawołała pani Felicya, gdy Władzia na jej spotkanie wybiegła — kogoż ja widzę? Tyżeś-to Władziu, czy cię odmieniono w Warszawie?
— Ta sama jestem, proszę pani, taż sama, a zawsze szczera przyjaciółka Helenki, do której serdecznie tęskniłam...
Helenka jednym rzutem oka zrozumiała co się dzieje, dość jej było spojrzeć na rozpromienioną twarz Leona, aby poznać co jest... Biedna dziewczyna posmutniała, lecz pragnęła ukryć swój ból... Zbliżyła się do Władzi z uśmiechem.
— Na długo do nas? — rzekła.
— Nie wiem; chcę wracać za tydzień, ale kochana cioteczka zatrzymuje...
— Czy tylko cioteczka?
— Ach! oni tu wszyscy tacy dobrzy dla mnie...
— Dlaczego szczera nie jesteś, Władziu... ja przed tobą nigdy sekretu nie miałam...
— Jakie sekreta?...
— Ty już tu na zawsze zostaniesz, Władziu, wszak zgadłam?
— Albo ja wiem...
— Ja to przeczuwałam, domyślałam się tego oddawna... Niech ci Bóg da szczęście, życzę z całej duszy. Tobie i jemu, oboje jesteście warci szczęścia...
— Helenko! kto ci o tem powiedział?
— Moje przeczucie...
— Dziękuję ci za dobre życzenia, ale proszę nie mów nikomu, to do czasu sekret. Ja przynajmniej, nie chciałabym, żeby teraz o tem już wiedziano... To wszystko stało się tak szybko, tak niespodziewanie... gdyby mi ktoś powiedział przed tygodniem, że tu będę, że te miejsca zobaczę, nie uwierzyłabym nigdy... Ciocia przyjechała do mnie do Warszawy, sama przyjechała... Ach, ona taka dobra, taka serdeczna... Cóż miałam robić?...
— Czy ty go kochasz? — zapytała Helenka.
— Czy ja go kocham?... Cóż ci mam na to odpowiedzieć, moja droga... Z myślą o nim żyłam, z myślą o nim byłabym umarła... O! wierz mi, że kochać bez nadziei, to straszna rzecz...
— Masz słuszność, to bardzo straszna rzecz kochać bez nadziei...
Władzia spojrzała uważnie na swoją przyjaciółkę.
— Czyżby...
— Nie, nie — przerwała panna Helena — nie nadawaj wyrazom moim żadnego specyalnego znaczenia, mówiłam ogólnie... bo rzeczywiście tak mi się wydaje, że położenie podobne musi być bardzo przykre... Wracajmy do towarzystwa — dodała — trzeba się bawić... Dla ciebie dzień dzisiejszy powinien być bardzo wesoły...
Młodzież bawiła się ochoczo, tańczono przy dźwiękach fortepianu, starsi zasiedli do kart... tylko gospodarz domu i pan Eugeniusz nie grali. Mąż pani Felicyi miał bystre oko i dar spostrzegawczy, zmiarkował też odrazu, że w domu pana Marcina stało się coś ważnego, że niespodziewany przyjazd Władzi jest z tem w związku. Nie zapytywał jednak sąsiada, nie chcąc być niedyskretnym i sądząc, że jako taki bliski przyjaciel, zostanie wtajemniczony.
Po kolacyi wyszli obadwaj na ganek i usiedli na ławce. Noc była prześliczna, gwiazdy jaśniały na niebie, a łagodny wietrzyk przynosił zapach z łąk. Mówili o żniwach, gospodarstwie, ale nie kleiło się jakoś, widocznie obu zajmował inny jakiś przedmiot... Nareszcie pan Marcin sam zaczął.
— Młodszy mój syn — rzekł — zrobił mi niespodziankę...
— A jakąż? Sądząc po dotychczasowem jego postępowaniu, niespodzianka przykra chyba nie jest...
— No nie, nie jest przykra, to prawda, ale w każdym razie niespodzianka... Zaskoczyła ona mnie znienacka, nie byłem na nią przygotowany... Przypominasz sobie zapewne, panie Eugeniuszu rozmowę, jaką mieliśmy przed pół rokiem, o przyszłości naszych dzieci?...
— Nietylko przypominam, ale doskonale ją pamiętam... Sam ją zacząłem wtedy...
— Otóż, przyznam szczerze, że bardzo mi się ów projekt uśmiechał... i byłem niemal pewny, że przyjdzie do skutku... Tymczasem dzieje się inaczej... Dowiaduję się, że mój syn młodszy oddawna zakochany...
— W pannie Władysławie?
— Tak...
— Trudno, kochany sąsiedzie, sercu rozkazywać skoro jest przywiązanie...
— I ja jestem tego samego zdania, ale zdawało mi się... Przeciw mojej wychowanicy nic nie mam... Dobra to dziewczyna...
— Kiedyż pobiorą się?
— Jeszcze nie wiemy. Ja chciałbym Leona przy sobie mieć, żeby tu wraz ze mną pracował, om znów wyrywa się w świat, chce samodzielnie zaczynać, od dzierżawy... O małą tylko zapomogę prosi na początek, reszty chce sam sobie zawdzięczać...
— I cóż mu odpowiedziałeś, panie Marcinie?
— Stanowczego nic jeszcze, rozważam, zastanawiam się... Pragnąłbym żeby został, ale nie widzę dobrej racyi jego życzeniom przeszkadzać, tem bardziej, że je motywuje rozsądnie, zasadnie. O starszym nie ma co mówić, zawód, który sobie obrał, powołuje go do miast, do wielkich centrów fabrycznych, tak więc zostanę tu sam i przyznam się, kochany panie Eugeniuszu, smutno mi będzie, a cóż dopiero mówić o mojej żonie. Dla niej osamotnienie będzie jeszcze dotkliwsze... Liczyłem na Leona...
— Trzeba go namawiać, może zostanie...
— Nie, namawiać nie będę, ponieważ on ma słuszność, ponieważ daje dobre argumenta. On mówi tak: ojciec jeszcze jest silny, wypoczynku nie chce, po cóż więc mamy we dwóch jednę pracę podejmować na jednem miejscu. To marnowanie się tylko. Ojciec poprowadzi dalej pracę swojego życia, ja moją rozpocznę, Józio także, ojciec swoje utrzyma, my dorobimy się swego i będziemy jako trzy siły... Ja na cudzej roli dorobię się własnej, Józio w swoim czasie zbliży się do nas, wśród naszych pól kominy fabryczne postawi, biednym ludziom zarobek da i będziemy wszyscy pracownikami w jednej winnicy... Co powiedzieć na taki argument, sąsiedzie?
— Pomódz i program wykonać... oto moja rada. Dlaczego nie podejmować ciężarów, skoro jest wola i siła po temu... Nie tamuj ich dobrych chęci; chcą dźwigać, niech dźwigają. Gdyby każdy chciał tak czynić, podźwignęłoby się wiele, bardzo wiele...
Pan Eugeniusz posmutniał i zamyślił się. Z kimże jego ukochane dziecko dźwigać będzie brzemię swego życia... Czy z pracownikiem wytrwałym i rozumnym, czy też z paniczem-motylkiem, za błyskotkami goniącym.
Gdyby mógł czytać w myślach swojej córki, dowiedziałby się, że ona już w tej chwili dźwiga wielki ciężar smutku, i że chce go nosić sama do końca życia...
Leon nie odstępował swojej narzeczonej i tak umiał zręcznie manewrować, że nawet wśród zabawy, wśród licznego i ożywionego towarzystwa, znajdował sposobność, aby jej szepnąć do ucha słówko miłości. Szept jego wywoływał na twarz Władzi gorące rumieńce, które dodawały blasku jej niezwykłej urodzie.
Wymawiał jej żartobliwie wyjazd, ale też i dziękował za pożegnanie, które mu przez Błażeja posłała, za różę.
— Mam ją ciągle przy sobie — mówił.
— Na cóż trzymać zeschły kwiat, nazrywam ci świeżych, ile zechcesz...
— Owszem, ale tamten zachowam, jako pamiątkę, że był czas, kiedyś mnie kochała...
— Takiego czasu nigdy nie było...
— Nawet wtedy gdyś była małą, niezgrabną i brzydką dziewczyną?
— Nawet wtedy.
— I wtedy gdyśmy w piłkę grywali i wówczas gdy wysyłałaś nam do miasta, przez troskliwie wyszukiwane okazye, rozmaite przysmaki, i wówczas, gdy uczyłem cię jeździć na łyżwach?
— Wtedy ja byłam już w tobie zakochana szalenie, a ty?
— A ja sto razy więcej!
— To niemożliwe, więcej niż ja ciebie, kochać nie można...
— Ja tak samo myślę o mojem kochaniu, a któż osądzi po czyjej stronie słuszność?
— Wierzmy sobie nawzajem, na cóż nam sędziowie?...
— Tak, wierzmy jedno drugiemu, i teraz i zawsze, dopóki życia starczy.
Dla zakochanych były to dnie szczęśliwe, czas upływał im szybko, gdyż prawie ciągle znajdowali się razem; każdy pokój, każde niemal drzewo w ogrodzie dawało im niewyczerpany materyał wspomnień z chwil wspólnie przepędzanych w dzieciństwie. W złotą przędzę zachwytów wplatali jednak i szare nitki prozy, układając plany na przyszłość. Postanowili zgodnie, że nie rozpoczną wspólnego życia pod dachem rodziców, ale u siebie, na co trzeba jeszcze przez jakiś czas poczekać. Ona zostanie tu, on zaś poszuka dzierżawy, zagospodaruje się, dom urządzi, a wówczas... I tak mu pilno do czynu, że zaraz chce wyjechać, szukać tej wioski, w której ma być może ciężko, może trudno, ale szczęśliwie... Narzeczona zatrzymuje go.
— Zostań — mówi — poświęć mi jeszcze chociaż tydzień; tyle czasu nie widziałam cię, tyle dni przeżyłam w smutku z tą okropną myślą, że się już nie spotkamy nigdy...
— Dobrze więc, zostanę, ale pamiętaj, tylko jeden tydzień, nie więcej...
— Ach, ty skąpcze szkaradny!
— Kto chce mieć skarby w przyszłości, musi skąpić.
— I oto cię proszę serdecznie, nie szukaj nowej siedziby daleko. Chciałabym, żebyś od czasu do czasu przyjeżdżał, żebym cię mogła widywać, a jak się wyniesiesz gdzie na koniec świata, jak się w roli i różnych kłopotach zagrzebiesz, to chyba rzadko, bardzo rzadko mi moje słońce zaświeci. Będę tęskniła, spojrzę w okno i zobaczę tylko las... las dokoła... Powiem sobie, że daleko, daleko, za borami jest moje kochanie, że przyjdzie kiedyś ten, którego wyglądam, ale... ale chciałabym, żeby przychodził często, jak najczęściej; żeby był blisko, jak najbliżej...
— Wszelkiemi siłami będę starał się o to, bo i mnie również będzie smutno samemu, ale inaczej nie można...
Życzenia Władzi spełniły się, a przyczynił się do tego pan Marcin, który chciał jednak mieć syna, jeżeli nie przy sobie, to przynajmniej blisko siebie... Miał on z nim długą rozmowę.
— Ja, mój drogi — mówił — zamiary twoje oceniam jak należy, a poglądom przyznaję zupełną słuszność. Czujesz w sobie siły, chcesz się łamać z trudnościami, chcesz przejść szkołę doświadczenia, bardzo dobrze, zgadzam się na to, ale mojem zdaniem, lepiej to robić na własnem, niż na cudzem...
— Kiedy nie mam własnego...
— Pozwól-że, niech skończę... Jest niedaleko, o kilka mil od nas, nawet w dobrej ziemi, ale zapuszczony, zaniedbany, zadłużony folwark... tam byś miał co robić. Można go kupić bardzo tanio, gdyż właściciel stary i niedołężny człowiek, pozbyłby się chętnie ciężaru, z którym rady sobie dać nie może... Gdybyś ten folwark objął, miałbyś pracę ogromną, która jednak sowicie opłaciłaby się w przyszłości... Kup...
— Za co?
— Nie wiele na to potrzeba, posag twojej przyszłej żony wystarczy, możecie nabyć wspólnie.
— Ojciec żartuje chyba, moja przyszła żona wcale posagu nie posiada...
— Mylisz się, synu... Od chwili gdyśmy ją wzięli na wychowanie, corocznie odkładałem dla niej pewną sumkę, matka twoja dorzucała do tego coś ze swoich oszczędności i takim sposobem majątek Władzi powiększał się ciągle... Mieliśmy zawsze na myśli przyszłość tej sieroty, ją samą wszakże nie wtajemniczaliśmy, w nasze zamiary... Kiedy postanowiła opuścić nasz dom i przysposabiać się do samodzielnej pracy, aczkolwiek było mi to trochę przykro, zezwoliłem na wyjazd; mieliśmy jednak na nią oko, i w jakiejś chwili stanowczej, czy gdyby wychodziła za mąż, czy też gdyby była chciała założyć pracownię na własną rękę, byłbym jej ten uzbierany fundusz wręczył...
— Jacy wy jesteście dobrzy dla niej — szepnął wzruszony Leon.
— Otóż posagu panny Władysławy nie lekceważ, da on ci możność nabycia materyału, z którego przy pracy i umiejętności, można dużo wydobyć. Często mówiłeś, będąc jeszcze młodym chłopcem, że chciałbyś zostać alchelmikiem i robić złoto z piasku, tam znajdziesz lepszy materyał niż piasek, probuj więc, wytrwaj, a uda ci się sztuka. Co będzie potrzeba na pierwsze wydatki na zagospodarowanie się, ja ci dam; a może ci się też, do twoich teoretycznych akademickich wiadomości i moja z praktyki, z doświadczenia poczerpnięta rada przyda na co. Będziemy blisko siebie... Mówiłem z matką, i ona moje zdanie podziela... Cóż myślisz, chłopcze?
— Mogę tylko ojcu najserdeczniej podziękować.
— Więc dobrze. Zechcesz zapewne zobaczyć to pustkowie?
— Jak najprędzej...
— Możemy pojechać jutro. Starowina właściciel, tęskni do miasta, spokoju i wygodnego życia, więc przywita nas jak wybawców i jestem przekonany, że w kilku słowach skończymy. Trzeba będzie potem załatwić stronę formalną tranzakcyi i zaraz brać się energicznie do roboty, póki jeszcze czas... Mieszkanie dla siebie tam znajdziesz, ale budynki w stanie okropnym, a ziemia... Obawiam się tylko, żebyś obaczywszy tę fortunę nie uciekł za dziesiątą granicę...
— Niech ojciec będzie spokojny, ja się byle czego nie zlęknę...
— Więc jutro rano jedziemy...
— I Józio z nami?...
— Nie wiem, o ile będzie miał czas... bo on, o ile uważam, także jest zajęty...
Leon uśmiechnął się.
— Proszę ojca — rzekł — cóż robić, na wszystko czas przychodzi, a pani prezesowa twierdzi, że nikt nie może uniknąć swego przeznaczenia... Mówiłem jej, że takie przekonanie trąci turecczyzną, ale nie odstąpiła od swego...
Nazajutrz wczesnym rankiem, przed dom w Budach zajechała bryczka, a jednocześnie chłopak przyprowadził wierzchowca...
Pan Marcin z Leonem wyszli na ganek...
— A dla kogóż ten koń?
— Nie wiem — odrzekł chłopiec — starszy panicz kazał go osiodłać.
— To dla mnie, ojcze — odezwał się Józef — przepraszam, że się trochę spóźniłem, szukałem szpicruty...
— Więc nie jedziesz z nami?
— Ależ jadę... jadę... Chcę przecież zobaczyć przyszłe dziedzictwo Leona... wolę jednak jechać wierzchem, aniżeli na kołach...
— Dlaczego?
— Raz, że jestem wielkim amatorem konnej jazdy, powtóre, że kary jest przepyszny wierzchowiec...
— A po trzecie — przerwał Leon — że z powrotem chcesz wstąpić do Woli... od tego trzeba było zacząć...
— Mówisz, kochany braciszku, jak prorok... Muszę być dziś w Woli, ponieważ przyrzekłem prezesowej...
— Siadajcie, siadajcie — rzekł pan Marcin — szkoda czasu, dość długa droga nas czeka.
Odjechali... Droga była dobra i sucha, w przeciągu kilku godzin znaleźli się w Białce; w owym zniszczonym majątku, który pan Marcin dla syna kupić zamierzał. Na pierwszy rzut oka folwark ten robił nieprzyjemne wrażenie; ploty poobalane, brama rozwalona, budynki grożące zawaleniem się, przy lada silniejszym wietrze, dziedziniec zarośnięty chwastami, pod rozwaloną szopą i obok niej w nieładzie rozrzucone narzędzia. Chude konie, istne szkielety, pasły się na trawie przed domem mieszkalnym, na którym także ząb czasu głębokie pozostawił ślady.
Ujrzawszy przybyłych przez okno, gospodarz wyszedł na ich spotkanie. Był to starowina szczupły, łysy, zgarbiony, ubrany w długi kitel płócienny. Znał on pana Marcina osobiście, spotkali się niegdyś na jakiejś radzie familijnej.
— Witam, witam — mówił drżącym głosem. — Proszę bardzo. Czemuż przypisać mam niespodziewany zaszczyt... A to zapewne synowie pana dobrodzieja...
— Tak, panie, starszy Józef... młodszy Leon...
— Piękni kawalerowie... powinszować, powinszować... a ja nie mam nikogo, ani żony, ani synów, ani córek... Siostra tylko dotrzymuje mi towarzystwa... Stara prawie jak ja, schorowana jeszcze bardziej niż ja... Dwa drzewa skrzypiące... ot... Raczcież panowie dalej... pod dach, proszę serdecznie...
Smutno było pod tym dachem. Rolety pospuszczane nie przepuszczały dość światła, czuć było aromatyczny zapach ziół suszonych, które pękami leżały na stołach, atmosfera mieszkania przypominała coś pośredniego między szpitalem a apteką.
— Siadajcież panowie — prosił gospodarz — zapalcie cygara... Ja wnet wrócę, tylko siostrunię poruszę, aby się zakrzątnęła trochę... U nas gość, to rara avis, rzadki ptaszek... bardzo rzadki...
Gdy starowina przydreptał z powrotem, pan Marcin w krótkich słowach przedstawił mu cel swego przybycia. Właściciel rudery trząsł głową, poruszał ustami, namyślał się długo, wreszcie rzekł:
— Ha, może was tu Pan Bóg przyprowadził. Oglądajcie, targujcie, kupujcie. Nie wiele na to trzeba czasu. Oglądać nie bardzo co jest, targować się o co też nie ma, bo ja drogo nie żądam, a kupić można od słowa... Oglądajcie tedy panowie, proszę... Michał po granicach oprowadzi, pola pokaże, a mapy za szafą leżą, czy w spiżarni, każę zaraz poszukać... Mnie już nie do gospodarstwa; ani ja młody, ani silny, ani zdrów... Do miasta nam trzeba z siostrunią, żeby mieć blisko kościół, doktora, aptekę, odpoczynek... Stancya na Starem Mieście, kawałek mięsa na rosół, oto i wszystko, co nam potrzeba...
Ojciec z synami pojechali zaraz pola oglądać; Leon dopytywał owego Michała o zbiory.
Chłop ręką machnął niechętnie.
— Wiem ja — rzekł — skąd wielmożny pan jest i jakie gospodarstwo ma, więc co mam dużo gadać... U nas tu po dziadowsku wszystko idzie, grunt zapuszczony, zachwaszczony, obrabiać nie ma czem, plewy siejemy, śmiecie zbieramy i tyle.
— Ale ziemia niezgorsza?...
— Wielmożny panie, dobra, odpowiedzialna ziemia; byle ją tylko krzynkę posmarować, jak się patrzy podrapać, dać jej co trzeba, to chleba po same uszy będzie... Eh nie, wielmożnym panom mam tłómaczyć, takim gospodarzom... Panowie widzą co jest... Granicę tylko pokażę i dość.
— Rzekę tu macie, zdaje się? — spytał Józef.
— O jest i porządna, woda w niej przez cały rok, a bystra... chłop ledwie dostoi pod prąd, wiosną wylew bywa duży na łąki, i to cała okrasa tej fortuny...
— Bystra rzeka — rzekł Józef do brata — to moje marzenie... Turbiny, młyny, fabryki, naturalny, a tani motor...
Gdy wrócili z objazdu, starowina z wyraźnym niepokojem zapytał:
— I cóż, moi panowie, cóż? Jakże podobało się...
— Wie pan dobrodziej sam — rzekł pan Marcin — że nie ma się czem zachwycać...
— Prawda, prawda, zapuszczone to, biedne, wyście do innych widoków przywykli... Nie dziw, że się nie podobało... Szczerze mówiąc, szkoda, myślałem, że kupicie...
— Owszem, kupimy bardzo chętnie, chciej pan tylko oznajmić jakie są warunki...
— W trzech słowach skończymy... Dobra wiara wzajemna; ja się nie drożę, a pana nie śmiałbym posądzać, że chcesz położenie starego niedołęgi wyzyskać...
— Cóż znowu!
— A zatem dobrze, ale wpierw obiadek..
— Panie dobrodzieju, czasu nie mamy — rzekł Józef.
— A ja nie mam zwyczaju, gości głodnych z pod swego dachu wypuszczać...
Nie można było odmówić. Podano obiad, ukazała się i owa siostrunia, starowinka, schorowana, mizerna. Ożywiła ją bardzo wiadomość o sprzedaży folwarku, znać było, że tym ludziom starym i zmęczonym — ciężko, że nabywca ziemi i nieodłącznych od niej kłopotów, przychodzi jak wybawiciel, dający możność odetchnienia i starannego pielęgnowania resztek życia...
Brat z siostrą sprzeczali się nawet z ożywieniem, a powód do sporu dało zamierzone mieszkanie w Warszawie; brat chciał szukać lokalu na Starem Mieście, siostra głosowała za Kanonią.
— Aha — rzekła starowina — już jestem w domu, już wiem. Kanonia się pani siostrze podoba, bo niegdyś temu lat... no mniejsza o to, kochała się pani siostra w fircyku, co na Kanonii mieszkał i na skrzypcach grywał... więc będą wspomnienia przyjemne...
— Niech-no brat tak nie mówi — odrzekła — bo najpierw nie był to wcale fircyk, tylko człowiek godny, a powtóre, nie godzi się o nim źle mówić, bo już oddawna nie żyje; możnaby sobie inny przedmiot żarcików obrać, skoro te jeszcze się pana brata kochanego trzymają...
— Przepraszam siostrunię, obrazić nie chciałem, wyszło mi z głowy, że on już nie żyje...
— Nie dobra głowa, z której wspomnienie przyjaciela tak prędko wychodzi...
Brat jeszcze raz siostrę przeprosił i udobruchał ją o tyle, że mu już nie czyniła wymówek za fircyka.
Po obiedzie zrobiono tranzakcyę, właściciel rzeczywiście nie stawiał trudnych warunków, przeciwnie, na każdym punkcie okazywał skłonność do ustępstw. W przeciągu godziny czasu nastąpiło zupełne porozumienie, pozostawało tylko załatwić formalności prawne, co miało nastąpić za tydzień. Pan Marcin dał zadatek, a na zapytanie kiedy będzie można objąć folwark, starowina zawołał z niekłamaną radością.
— A bierzcie go sobie panowie, choćby w tej chwili, bo co ja tu mam robić? Urządzę się w ten sposób, abym wprost z gubernialnego miasta, jak tylko kontrakt podpiszę, nie wracając już tu, do Warszawy pojechać... Dla każdego czas drogi, a dla starca najdroższy, bo krótki, bardzo już krótki zapewne...
Pożegnany serdecznie, Pan Marcin z synami odjechał; gdy się już znaleźli za rozwaloną bramą Józef rzekł do brata:
— Winszuję ci Leonie nabytku...
— Na seryo?
— Najzupełniej. Będziesz tu pracował, walczył, łamał się z trudnościami, będziesz żył... Zazdroszczę ci nawet, i gdybym był rolnikiem, ubiegałbym się o kupno tej pustyni, ale ja jeszcze nim będę, dodał ciszej.
— Jak to rozumiesz, synu? — zapytał pan Marcin.
— Zobaczy ojciec, niech-no się tylko dorobię, niech trochę funduszów złożę, za kilkanaście lat, może za dwadzieścia kilka, ja do roli powrócę, i przemysł na niej zaszczepię... To wszystko, co widzimy, musi inaczej wyglądać... Inaczej, ojcze, inaczej...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.