Synowie pana Marcina/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Synowie pana Marcina
Podtytuł Powieść wiejska
Data wyd. 1896
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Pani Felicya była w swoim żywiole; miała gości, zamęt w domu, trzy razy więcej zatrudnienia niż zwykle; wstawała bardzo wcześnie, kładła się na spoczynek późno, lecz uśmiech zadowolenia nie schodził z jej twarzy.
— Przynajmniej wiem, że żyję — mówiła do męża — i przykro mi się robi na myśl, że lato minie, i że znów będziemy siedzieli tu sami, jak na bezludnej wyspie...
Tej kobiecie, potrzebny był do zdrowia nieustanny rwetes, ciągle wydawanie i zmienianie rozkazów, małe lecz częste wybuchy gniewu, bieganie do folwarku, kuchni, śpiżarni, ogrodu.
Pomimo dobrej tuszy, nie doznawała zmęczenia, a wesołość nie opuszczała jej nigdy. Drobne kłopoty gniewały ją tylko chwilowo i nieraz wygłaszała paradoks: że gdyby człowiek nie miał tysiąca małych zmartwień na dzień, toby się zamartwił na śmierć, a gdyby nie wpadał w pasyę przynajmniej trzy razy na godzinę, to niezawodnie dostałby melancholii i skończyłby samobójstwem...
— Obiad lepiej smakuje, jeżeli się w kuchni lub w kredensie co stłucze, bo szkło od tego jest, żeby się rozbijało, a służba musi przecież kiedyś coś usłyszeć, gdyż za to bierze pensyę i pożywienie. Nareszcie trzeba i przy obiedzie mieć coś do powiedzenia, zabawić gości, rozweselić ich, podsunąć zajmujący przedmiot do rozmowy.
Obiady w Woli bywały wyborne, i pani Felicya wogóle miała opinię znakomitej gospodyni, ale uważała za właściwe każdą potrawę poprzedzić wstępem krytycznym, mającym na celu dowieść, że żadna, choćby najlepsza, kucharka nie ma pojęcia o gotowaniu, że wszystko może przesolić, przepieprzyć, przedymić, i że głównem, jeżeli nie jedynem zadaniem takiej istoty, jest psuć krew i szarpać nerwy nieszczęsnych pań.
Pomimo, że goście wszystko chwalili, a jedząc dawali dowód, że zdania ich nie są obłudne, pani Felicya jednak nie przestawała krytykować ostro swych kulinarnych arcydzieł. Pod tym względem była ona podobna do znakomitego śpiewaka, który odbierając hołdy za świetne wykonanie jakiej aryi, zapewnia swych wielbicieli, że jest przeziębiony, że ma gwałtowne zapalenie gardła, i że w najbliższej przyszłości grożą mu suchoty. Znaczy to: „wyobraźcie sobie, jakbym śpiewał, gdybym miał gardło w porządku...“
Przy takiem usposobieniu pani Felicyi, obiad przechodził niby wielka sprawa sądowa, w której ruchliwa gosposia była instygatorem, kucharka oskarżoną, a wszyscy goście gorliwymi jej obrońcami. Radca szczególniej bywał wymownym, gdyż na gastronomii się znał i uważał ją za sztukę, przynoszącą zaszczyt pomysłowości i geniuszowi ludzkiemu. Zdanie swoje umiał zawsze poprzeć jakąś sentencyą, cytatą z dzieł wielkich autorów, to znowuż powoływał się na powagę współczesnych znawców i smakoszów.
Pani Felicya zachwycała się erudycyą radcy, prezesowa zaś twierdziła stanowczo, że powinien on napisać dzieło o gastronomii i głęboką swą wiedzę w tej specyalności przekazać późniejszym pokoleniom. Panna Wiktorya miała z tego powodu tysiące okazyj do żartów z zakochanego radcy, on wszakże wszystkie jej docinki znosił z filozoficznym spokojem, nie próbując nawet bronić się.
W ogóle nastrój całego towarzystwa był wesoły i serdeczny, nawet pani Marcinowa, zwykle poważna i zamyślona; śmiała się nieraz szczerze z figlów i zabaw młodzieży.
Wizytowano się często, tak, że prawie co drugi dzień obydwa domy sąsiedzkie łączyły się we wspólnej zabawie, to też niezmiernie zdziwiła panią Felicyę wiadomość, że pani Zofia wyjechała do Warszawy. Wieść dostała się do Woli pantoflową pocztą, ktoś przechodził przez Budy i stamtąd ją przyniósł.
Pani Felicya nie chciała wierzyć.
— To niepodobna! — zawołała — tak nagle; jabym przecież powinna o tem wiedzieć...
— Ale z pewnością, na własne oczy widziałem — rzekł chłop, który relacye tę przyniósł.
— Nie wierzę!
— Wolna wola wielmożnej pani, ale zawdy ja swoje powiadam; com widział tom widział.
— A cóżeś widział.
— Raniuteczko tamtędy szedłem, przez dziedziniec i zobaczyłem, że stangret powóz myje. Gadu gadu; a gdzie się wybieracie? A to powiada dziedziczkę mam do kolei odwieźć, jako że się wybiera do Warszawy...
— Ciekawam po co?
— Ja nie byłem ciekawy. Jedzie to jedzie. Stangret mówił, że będzie musiał dobrze konie gnać, aby na pociąg zdążyć, a dopiero rankiem powiedzieli, że ma jechać... Żeby tak z wieczora miał przykazanie, toby wszystko zawczasu przysposobił, a tak łap cap, do niczego...
— Chyba się nic nadzwyczajnego nie stało...
— Albo ja wiem... to jeno stangret mówił, że młodszy panicz zrana do stajni wpadł i kazał, żeby szykować powóz i cztery konie piorunem. Zawdy u młodych tak! Starszy pan, jak się gdzie wybiera, to po gospodarsku, zawczasu, a młode panowie są prędkie.
— A może który z nich miał pojechać?
— Nie, pani pojechała...
— Sama?
— A pani, widziałem na swoje oczy... Stangret zajechał, pani wsiadła, maleńki tłomoczek za nią wynieśli. Z miejsca ruszył jak wiatr, tylko się powóz mignął...
— No, to jest koniec świata!
— E, chyba jeszcze nie... jakoś ludzie o tem nie gadają a przecież o takiem zdarzeniu byłoby chyba coś słychać...
— Co ty wiesz, mój człowieku, mówię, że koniec świata i dość...
— Ha, może — rzekł wieśniak apatycznie — toż i ksiądz w kościele zawdy mówi, jako nie jesteśmy wiedzące ani dnia, ani godziny...
Pani Felicya już nie słyszała tej sentencyi, pobiegła bowiem do męża, aby się z nim tą wiadomością podzielić. Nad wszelkie spodziewanie, wieść tak, według zdania pani Felicyi, ważna, nie wywarła na panu Eugeniuszu żadnego wrażenia; wprost oświadczył, że nie widzi w tem nic nadzwyczajnego.
— Trzeba jej było jakiegoś sprawunku, więc pojechała...
— A ja ci mówię, że w tem coś jest; nie wyjeżdża się bez racyi... nagle, nie uprzedziwszy nikogo... wiedząc, że mamy gości i że... w ogóle trzeba szanować łączność towarzystwa, a nasz dom i ich dom, jak teraz stanowi prawie jedno przyjacielskie kółko... temu chyba nie zaprzeczysz...
— Ani myślę, ale też nie widzę w czemby właściwie wyjazd pani Marcinowej miał zmienić postać rzeczy... Wszystko jest dotychczas, jak było i będzie nadal tak samo... Dlaczego się niepokoisz?
— Bo w tem coś jest...
— Imaginacya...
— Nie wytłómaczysz mi, jestem silnie zaniepokojona i z upragnieniem czekam, żeby kto od nich tu się pokazał...
— Pociesz się, cierpliwość twoja nie będzie wystawiona na długą próbę. Dziś rozpoczyna się montowanie maszyn fabryczki, którą do spółki z panem Marcinem zakładamy. Józio zaproszony jest jako rzeczoznawca. Oczywiście, nie przyjedzie sam, ale z ojcem i z bratem. Lada chwila ich się spodziewam, będziesz więc mogła badać ich, przeprowadzać inkwizycyę, skoro jesteś taka ciekawa i skoro ci tak na tem zależy... Nie wątpię, że na dnie owego morza różnych przypuszczeń, które cię w tej chwili trapią, znajdziesz bagatelę, może kwestyę sprawienia nowej sukni lub coś podobnego, w każdym razie drobiazg...
W tym razie, pan Eugeniusz mylił się, bo cel podróży pani Zofii nie był bagatelką, ani dla niej samej, ani dla całej rodziny; stroskana matka wybrała się na poszukiwanie Władzi... Uczyniła to po dojrzałym namyśle i po długiej rozmowie z mężem.
Przez drogę, zanim dojechała do stacyi, następnie w wagonie drogi żelaznej zastanawiała się nad pytaniem, w jaki sposób zbadać duszę tej dziewczyny, wydobyć z niej prawdę.
W Warszawie zatrzymała się u znajomych, a dowiedziawszy się o adresie swej wychowanki, postanowiła pójść do niej. Wybrała się wieczorem gdyż uprzedzono ją, że dopiero o ósmej Władzia powraca do domu.
W starej dzielnicy miasta, na ulicy Kościelnej, mieszkała pewna emerytka, matka dwóch niemłodych już córek; od niej to Władzia odnajmowała malutki pokoik, u niej miała stół i opiekę. Emerytka była to kobiecina starej daty, nie odznaczała się wysokim polotem myśli, lecz miała serce dobre i charakter prawy. Dla Władzi była dobrą i troskliwą opiekunką, a traktowała ją jak własną córkę. Emerytka utrzymywała się ze skromnej pensyi, którą nieboszczyk mąż dla niej wysłużył, córki zarabiały trochę, udzielając lekcyi na mieście, opłata za pokoik zajmowany przez Władzię, trochę lżejszym czyniła zawsze dotkliwy dla niezamożnych ludzi w Warszawie ciężar komornego. Córki jej, panna Walerya i panna Anna, obie nie pierwszej młodości, nie miały jednak zgryźliwego charakteru starych panien... godziły się z losem, a życia nie uważały za ciężar i starały się je, w miarę możności, uprzyjemniać... Co wieczór, przez cały tydzień, odbywały się debaty, w jaki sposób przepędzić niedzielę. Zawsze był w projekcie to spacer, to teatr, to wycieczka za miasto... Spacer do Łazienek, teatr na galeryę, wycieczka piesza za rogatki, lub o jedną stacyę za miasto koleją... a potem znów sześć dni powszednich, dni pracy, i wieczorami tworzenie projektów na święto... Przy tej skromnej, małej wymagającej rodzinie mieszczańskiej, Władzia czuła się względnie dobrze. Było jej tam jakoś zacisznie, spokojnie i ciepło. Miała głęboki smutek w duszy, tęskniła, dawał jej się uczuwać brak przestrzeni, słońca, powietrza, lasu, zielonych pól, swobody, otoczenia, do którego przywykła, ale przynajmniej nie czuła się samą, nie wątpiła, że w tych trzech obcych kobietach, ma jednak serca życzliwe. To przekonanie było jej pociechą w wielkim smutku, jaki jej wrażliwą duszę opanował, jak sądziła, na zawsze.
Pani Zofia znaną była dobrze emerytce z opowiadań Władzi, to też gdy weszła, gdy powiedziała kto jest, staruszka powitała ją bardzo serdecznie.
— Ah! jak to dobrze! — zawołała — jak się Władeczka ucieszy! Ona panią kocha jak matkę rodzoną, wspomina o pani jak o świętej, a drobne pamiątki ze wsi, przechowuje niby relikwie.
— Jednak opuściła nas — rzekła pani Zofia ze smutkiem.
Praktyczna mieszczanka odpowiedziała na to:
— Pani dobrodziejko, ma ona słuszność... To sierota, a choć państwo byliście dla niej tak dobrzy, jednak kto może wiedzieć, co ją w przyszłości czeka, panienka, może wyjść za mąż, a może i nie wyjść... Jak Bóg da. Ja naprzykład, swego czasu wyszłam, a moje dwie dziewczyny nie wyszły i zapewne już nie wyjdą. Muszę więc sobie sama radzić... Gdy się ma w ręku jaką umiejętność, to się ma sposób do życia, to się żyje, pani dobrodziejko; lepiej czy gorzej, ale o własnej sile, ciężarem nikomu się nie jest... Czyż nieprawda, pani?
— Zapewne... zapewne... ale, widzi pani, Władzia była w innem położeniu...
— Każde położenie może się zmienić.
— I temu nie przeczę...
— Tak... tak... Pan Bóg dobry daje, a do rozdania ma dużo; lecz czasem chce ludzi doświadczać, więc zsyła różne nieszczęścia. Ztąd też i człowiek każdy raz może być na wozie, to znów pod wozem. Zresztą, co mam pani tłómaczyć, wie pani dobrze do czego zmierzam...
— Domyślam się; chce pani powiedzieć, że i my, chociaż dalibyśmy z największą chęcią zabezpieczenie bytu dla Władzi, możemy jednak doznać klęsk licznych, które najlepsze chęci obrócą w niwecz. Wszak dobrze zrozumiałam myśl pani?
— Bezwątpienia, chociaż... niechże mi pani za złe tego nie ma.
— Proszę pani — rzekła pani Zofia — a jakże Władzia, jak ją pani znajduje, czy przynajmniej zdrowa, czy powietrze wielkiego miasta nie szkodzi jej?
— Zdrowa, owszem, tylko ciągle zamyślona i smutna, aż się nieraz dziwię, a o to powietrze niechże się pani nie obawia. Ja tu się urodziłam, tyle lat przeżyłam i powietrze warszawskie nic mi dotąd nie zaszkodziło, i proszę pani, nie jest ono chyba tak złe, skoro ludzie z różnych stron do Warszawy ściągają i chwalą miasto.. że ładne i przyjemne... No — rzekła spoglądając na zegar — lada chwila Władzia przyjdzie, tylko co patrzeć. Dopieroż będzie uszczęśliwiona! Niech pani wejdzie do jej pokoju i usiądzie, ja nic nie powiem; dopieroż to będzie niespodzianka...
To, co staruszka nazywała pokojem, było właściwie maleńką stancyjką, mogącą zaledwie pomieścić łóżko, stolik, szafkę i kilka krzeseł, jednak ciasny ten zakątek złego wrażenia nie robił, przyjemnym mógł być nawet, ze względu na czystość, jaka w nim panowała.
Na oknie ozdobionem białą firanką, stało kilka doniczek kwitnących roślin, na stole bukiecik, parę książek, na ścianie wisiały fotografie.
Pani Zofia jednym rzutem oka objęła te wszystkie szczegóły, usiadła przy oknie i machinalnie wzięła książkę do ręki, nie zdążyła jednak jej otworzyć, gdy od drzwi rozległ się okrzyk zdziwienia, i radości.
Przez chwilę Władzia stała z rozkrzyżowanemi rękami, jak gdyby namyślając się co począć, lecz widząc pełen dobroci uśmiech swej opiekunki, z płaczem rzuciła się do jej rąk.
— Czy mogłam spodziewać się takiego szczęścia? — szeptała. — Czy warta jestem tego? Moja najdroższa, kochana mateczko!
Pani Zofia ucałowała ją szczerze i rzekła tonem łagodnej wymówki:
— Czekałam na ciebie... doczekać się nie mogłam, więc...
— Niech mi ciocia wierzy, że ja duchem ciągle znajdowałam się przy was; nie było godziny, w której nie myślałabym o moich najdroższych opiekunach... Jakże się miewa wuj, Józio?...
— O Leonka nie pytasz?
Na twarz dziewczęcia wybiegł mocny rumieniec..
— O wszystkich bez wyjątku pragnę wiedzieć droga ciociu, a gdyby nie obawa, że się wydam dziecinną, zapytałabym o ogród, kwiaty, łąki, las... Jak tam teraz pięknie być musi!...
— Przekonaj się... przyjedź...
Władzia milczała, pani Zofia mówiła dalej łagodnym tonem, spokojnie:
— Wuj i Józio dobrze się mają; szczególniej Józio, w Woli są teraz goście na wakacyach, więc bawią się wesoło, tylko Leonek...
— Chory?! — zapytała z przerażeniem w oczach.
— Doprawdy, nie wiem jak ci na to odpowiedzieć. Chory we właściwem znaczeniu tego wyrazu on nie jest, ale trapi go jakiś smutek, i to od pierwszej chwili po przyjeździe do domu. Znać, że ten chłopiec cierpi, i możesz sobie wyobrazić jaką mnie to boleścią przejmuje...
Nastała długa chwila milczenia.
Władzia z trudnością powstrzymywała łzy cisnące się jej do oczu i sama nie mogła sobie zdać sprawy czy to są łzy smutku, czy radości... Więc tęskni, myślała, więc żałuje, więc... kocha. Tysiące myśli przebiegło jej przez głowę... Chciałaby być w jednej chwili na wsi, zobaczyć i pocieszyć towarzysza zabaw dziecinnych, usłyszeć od niego, że nie jest mu obojętną, że nie zapomniał o niej — to znowuż przychodziło jej na pamięć pytanie pana Eugeniusza: „na kogo ona tu ma czekać?“ Okropne pytanie. Ciężka walka wewnętrzna malowała się na twarzy dziewczyny i nie mogła się ukryć przed wzrokiem pani Zofii. Ta nie chciała jednak odrazu wypowiedzieć wszystkiego i zwróciła rozmowę na inny przedmiot.
— Powiedz-że mi Władziu — spytała — dobrze ci tu?
— Dobrze, ciociu, tylko...
— Więc jest i ale, cóż mianowicie?
— Smutno mi, bardzo smutno, chociaż właściwie niewiem dlaczego. Pani, u której mieszkam, jest dobra i życzliwa dla mnie, córki jej również. Nie spodziewałam się, że wśród obcych znajdę tyle życzliwości... Zatrudniona jestem przez cały dzień, z rana wychodzę, w południe mam wolną godzinę na obiad, wieczorem powracam, rozmawiamy trochę, a po herbacie rozchodzimy się zaraz, bo staruszka wcześnie idzie spać, a wszystkie musimy wstawać bardzo rano... Otóż kochana ciociu, dzień przechodzi jako tako, ale wieczorem, gdy się już znajdę sama w tym pokoiku, to mi bardzo smutno. Gaszę światło i chcę być w ciemności... lecz latarnia świeci na ulicy i migotliwe blaski rzuca na ściany, pragnę ciszy, ale tu jej nie ma nigdy...
— W tym pokoju? a zdawałoby się...
— Nie, niema, nawet w nocy. Przerywają ją kroki zapóźnionych przechodniów, turkot dorożek... dzwon zegaru na wieży... a ledwie dzień zaczyna się robić, już miasto się budzi... Na wsi spokojnie...!
— Moje dziecko — rzekła pani Zofia — trzeba żebyś mi jutrzejszy dzień poświęciła, przepędzimy go razem...
— Jak najchętniej, cioteczko.. rano dam znać do pracowni, że przyjść nie mogę...
— Pójdziemy tam obie...
— Czy ciocia ma zamiar co sprawić?
— Chciałabym...
— A to doskonale, w naszej pracowni robią elegancko i niedrogo, a i dla mnie będzie wielka przyjemność, że ciocia włoży suknię w jakiejś cząstce przezemnie zrobioną...
Pani Zofia odpowiedziała na to skinieniem głowy i uśmiechem, lecz nie wyjawiła swego zdania.
— Czy mogę przepędzić z tobą dzisiejszy wieczór? — zapytała.
— Ciociu! Cóż znowu?! Przecież to będzie dla mnie prawdziwe szczęście...
— Obawiam się, że zrobię kłopot twojej staruszce...
— Ależ nie, ona taka dobra i gościnna.
W istocie, emerytka była bardzo rada, że może przyjąć u siebie osobę ze wsi, „magnatkę,“ jak sądziła, że może jej przedstawić swoje córki.
Niech wiedzą na wsi, myślała zacna babina, że i tu u nas, w Warszawie, na Kościelnej, wiedzą jak kogo przyjąć i umieją się znaleźć. Aczkolwiek bardzo oszczędna, postanowiła jednak „wystąpić.“ Córki pobiegły do miasta i powróciły niebawem obładowane mnóstwem paczek; w jednej chwili, w tak zwanym salonie, maleńkim, ale jak bombonierka szczupłym, na stole, nakrytym białym jak śnieg obrusem, znalazł się samowar, szklanki i mnóstwo talerzyków, zastawionych ciastkami, wędliną, owocami, pieczywem. Staruszka zmieniła nawet toaletę, popielaty szlafroczek zastąpiła czarną suknią, a i pannom poleciła się ogarnąć. Stało to się wszystko bardzo szybko. Staruszka rzuciła okiem na stół i zapytała córek:
— Jest szyk?!
— Jest, mamo — odpowiedziały jednogłośnie.
Po takiem zapewnieniu udała się do pokoju Władzi i zaprosiła panią Zofię.
Bardzo przyjemnie zeszło kilka godzin w tem kółku, pani Marcinowa polubiła emerytkę i jej córki i dziękowała serdecznie za życzliwość dla Władzi; rozmowa toczyła się żwawo bez przymusu i trudności.
Panny opowiadały o życiu warszawskiem; wiejskie mało im było znane, tyle tylko, ile z wycieczek świątecznych pociągiem spacerowym, lub statkiem do Jabłonny.
O dziesiątej pani Zofia odjechała, a nazajutrz Władzia przyszła do niej rano. Były w kościele, później załatwiały sprawunki, i ani się spostrzegły, że już południe nadeszło.
— Gorąco — rzekła pani Zofia — pragnę cieniu i ochłody... Wiesz co, przejedźmy się do Łazienek, tak dawno tam nie byłam...
W parku kazały się zatrzymać dorożkarzowi, same zaś poszły pieszo... Pani Zofia wskazała ławkę w ustronnej, cichej alei. Nie było tam spacerujących, przez gęste liście drzew nie dostawały się promienie słoneczne, od stawu lekki wietrzyk chłód przynosił... Doskonałe ustronie do samotnych dumań, lub do zwierzeń poufnych.
— Siądźmy tu, Władziu... czuję się znużoną, miasto mnie męczy... Ciebie nie?
— Jużem się trochę przyzwyczaiła... ale z początku, rzeczywiście, byłam jak nie swoja...
Pani Zofia patrzyła uważnie na swą wychowankę i po chwili rzekła:
— Jedziemy jutro...
— Kto, cioteczko... przecież ciocia przyjechała sama...
— Ja i ty...
Twarz Władzi pokryła się mocnym rumieńcem.
— Ja? ja nie wiem — wyszeptała.
— Moje dziecko — rzekła pani Zofia — czy mam ci tłómaczyć, że przyjechałam umyślnie po to, aby cię zabrać, że nam wszystkim smutno bez ciebie... Czyż tego nie chcesz rozumieć?
— Droga ciociu, kiedy... kiedy... to niepodobieństwo...
— Dzieciństwo, dzieciństwo... Więc nawet nie zasłużyliśmy na tę łaskę, żebyś nas chciała odwiedzić?
— Z rozkoszą, ciociu, przyjadę, ale nie teraz.
— A kiedyż raczysz wyznaczyć termin?
— Przyjadę w zimie, na jesieni, kiedy ciocia pozwoli, byle tylko nie teraz... powtarzam cioci, że to niepodobieństwo...
— A domyślam się przyczyny... Widocznie jest obecnie w naszym domu ktoś, kogo niecierpisz, nienawidzisz, kto ci wyrządził krzywdę lub przykrość, której się nie przebacza. Wszak nie omyliłam się... tak? No powiedz.
Dziewczyna wybuchnęła spazmatycznym płaczem, pani Zofia objęła gibki jej stan i przyciągnęła ją do siebie.
— O to dobrze — mówiła — to dobrze, tego pragnęłam, wypłacz się, to ci ulży, a bądź szczerą... Pamiętaj Władziu o tem, że zawsze traktowałam cię jak rodzone dziecko, że o ile to jest możebne, chciałam ci zastąpić matkę. Moja droga, na co ty się dręczysz, dlaczego ukrywasz prawdę przedemną. Wyznaj wszystko, szczerze, co cię wypędziło z pod naszego dachu? dlaczego zakrwawiłaś nasze serca? Bądź szczerą, powiedz prawdę, jeżeli mnie kochasz...
Długo przemawiała pani Zofia, czule, serdecznie, a Władzia otarłszy łzy, opowiedziała jej ze wszelkiemi szczegółami rozmowę podsłuchaną mimowolnie, swoją walkę wewnętrzną i rozpacz.
— Czy mogłam postąpić inaczej? — zapytała.
— Mogłaś. Powinnaś była przyjść do mnie, wyznać co cię boli, zwierzyć się... Z pewnością byłoby to lepiej. Zdanie pana Eugeniusza nas nie obowiązuje... mamy swój własny sposób zapatrywania się, a w sprawach sercowych, ani ja, ani mój mąż nie myślimy synów naszych krępować. Niech wezmą za żony dziewczyny biedne, byle wychowane w uczciwych zasadach. Ten ostatni warunek jest według nas konieczny. Dlaczegóż więc Władziu ten opór... skoro się kochacie, bierzcie się... Dotąd kochałam cię jak córkę, odtąd kochać będę i jak synowę... Mój mąż nie ma nic przeciwko waszemu związkowi... Czemuż mi nic nie odpowiadasz, Władziu?
— Bo... bo... proszę cioci..
— No cóż?
— Bo Leonek, pan Leon, nigdy mi nie mówił, że...
— A no widzisz, zarozumiały chłopak.. był pewny swego... zresztą miał czas, a przytem niespodziewał się, że tak nam uciekniesz znienacka... Chciał się poprzednio z nami rozmówić, on taki dobry syn... Czy mógł przypuszczać, że cię nie zastanie, i że dom, w którym chowałaś się od dziecka opuścisz na zawsze. Szkoda żeś nie widziała rozpaczy i smutku tego chłopca, nie wątpię, że to przekonałoby cię łatwiej aniżeli moje perswazye...
— Moja ciociu, moja droga ciociu — powtarzała Władzia, tuląc się do ramienia pani Zofii.
Chciałabym, żebyś nazywała mnie matką.
— W duchu od dawna to czynię...
— Więc niechże dziecko będzie posłuszne i wraca do domu, gdzie na nie z taką tęsknotą oczekują..
— Więc mam porzucić rozpoczętą naukę?
— O tem później, Władziu... Naradzimy się wspólnie, a teraz wracajmy do miasta, bo jeszcze dużo roboty nas czeka...
— Roboty?
— Właściwie nie roboty ale chodzenia... Wspominałam ci, że w Woli bawi kilka osób, a ja sobie nie życzę, żeby moja córeczka zaprezentowała się tam w skromnej czarnej sukience...
— Ach, ciociu, to zbyteczne!
— Zostaw to mnie, Władziu, w tym razie chcę być despotyczną, i wymagam bezwzględnego posłuszeństwa, możesz mieć tylko głos doradczy co do wyboru. Uprzedzam cię przytem, że musimy śpieszyć, gdyż radabym jednej chwili znaleźć się w domu.
Władzia pragnęłaby lotem ptaka przebyć przestrzeń oddzielającą od starego dworu, gdzie tyle dni spokojnych i szczęśliwych jej przeszło; od ogrodu, gdzie każde drzewo, każdy krzak róży ma urok wspomnień.
Nazajutrz rano posłaniec z telegrafu śpieszył do dworu pana Marcina; Leon zobaczył go przez okno i wybiegł na jego spotkanie. Gorączkowym ruchem otworzył depeszę i o mało nie krzyknął z radości. Brzmiała ona krótko: «Przyjeżdżamy wieczorem.»
Przyjeżdżamy, więc obie, więc nie sama tylko matka. A może to omyłka telegrafisty... może przypadkowo dodana jedna litera?
Nie, nie... to być nie może...
Pobiegł do stajni, wydał dyspozycyę żeby powóz szybko przygotowano do drogi... potem wrócił do domu i wszedł do pokoju pana Marcina.
— Ojcze — rzekł — jest depesza... matka dziś przyjeżdża...
— Trzeba posłać konie na stacyę...
— Już to zarządziłem ojcze, za godzinę stangret wyjedzie...
— To trochę zawcześnie...
— Nic nie szkodzi, konie wypoczną... Ojciec nie będzie miał nic przeciwko temu, że ja pojadę po matkę!..
Pan Marcin popatrzył na syna spokojnie i rzekł:
— Pokaż-no mi depeszę.
Przeczytał, złożył ją i oddał Leonowi.
— No tak — odezwał się — wypada... Czemu się tak rumienisz, mój chłopcze?
— Bo ojciec...
— Wiem, wiem — rzekł z uśmiechem. — Przechodziłem i ja w swoim czasie to samo... ubiegałem się o rękę ubogiej panienki i nie zataję tego... Co do ciebie to mi tylko przykro, że masz tak mało zaufania do mnie...
— Proszę ojca...
— Nie tłómacz się, to faktu nie zmienia... o zamiarach twoich względem Władzi dowiedziałem się dopiero od matki..
— Ja chciałem ojcu wszystko wyznać, ale uważałem, że jeszcze czas na to nie przyszedł...
— No, stało się już... Pamiętaj jednak o tem, że matką zaufania jest przyjaźń, a nie zdaje mi się, żebyś miał lepszego i wierniejszego przyjaciela nademnie...
Leon rękę ojca przycisnął do ust...
— Pamiętaj o tem, chłopcze zawsze — dodał pan Marcin — w każdej wątpliwości, w zmartwieniu, w trosce, w nieszczęściu, czy w radości... Jedźże i powitaj ją i w mojem imieniu także, niech wejdzie do tego domu śmiało... z pogodnem czołem, z uśmiechem na ustach... Ja właściwej przyczyny jej odjazdu nie znam, ale teraz domyślam się... Opuściła nasz dom, sądząc, że krzywo patrzylibyśmy na twoje do niej przywiązanie. Dowiodła tem nieznajomości ludzi, ale zarazem i szlachetności charakteru... Z dobrego to gniazda dziewczyna... No, ale nie zatrzymuję cię, powóz już zaprzężony... Rozumiem doskonale, twój pośpiech; tylko jako gospodarz, proszę cię, nie pędź koni bez potrzeby, powoli jadąc, jeszcze przez kilka godzin będziesz się nudził na stacyi, zanim się przyjścia pociągu warszawskiego doczekasz... Nie sądzę, żeby ci ten czas szybko przeszedł... ale, skoro już tak się śpieszysz, to jedź. Oczekiwać będziemy waszego powrotu z niecierpliwością.
Młody człowiek ucałował ręce ojca, wchodzącemu bratu rzucił się na szyję i wybiegł z pokoju, jak szalony.
— Co się Leonowi stało? — spytał Józef.
Pan Marcin podał mu depeszę.
— Przeczytaj — rzekł.
— Teraz rozumiem, znajduje się zguba i stąd taka radość...
Leon wsiadł do powozu i polecił stangretowi, aby jechał po gospodarsku, nie śpiesząc; co chwila jednak spoglądał na zegarek... Tyle jeszcze czasu, tyle czasu! Sześć godzin, prawie że wieczność. Konie szły równo po twardej i dobrej drodze, powóz mijał wierzby rosochate, minął las, za którym rozciągała się wielka płaszczyzna, poprzerzynana drogami różnemi i dróżkami, a dalej parą błyszczących szyn żelaznych.. Na samym skraju horyzontu czerwieniły się mury stacyi kolejowej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.