Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyszedł na ich spotkanie. Był to starowina szczupły, łysy, zgarbiony, ubrany w długi kitel płócienny. Znał on pana Marcina osobiście, spotkali się niegdyś na jakiejś radzie familijnej.
— Witam, witam — mówił drżącym głosem. — Proszę bardzo. Czemuż przypisać mam niespodziewany zaszczyt... A to zapewne synowie pana dobrodzieja...
— Tak, panie, starszy Józef... młodszy Leon...
— Piękni kawalerowie... powinszować, powinszować... a ja nie mam nikogo, ani żony, ani synów, ani córek... Siostra tylko dotrzymuje mi towarzystwa... Stara prawie jak ja, schorowana jeszcze bardziej niż ja... Dwa drzewa skrzypiące... ot... Raczcież panowie dalej... pod dach, proszę serdecznie...
Smutno było pod tym dachem Rolety pospuszczane nie przepuszczały dość światła, czuć było aromatyczny zapach ziół suszonych, które pękami leżały na stołach, atmosfera mieszkania przypominała coś pośredniego między szpitalem a apteką.
— Siadajcież panowie — prosił gospodarz — zapalcie cygara... Ja wnet wrócę, tylko siostrunię poruszę, aby się zakrzątnęła trochę... U nas gość, to rara avis, rzadki ptaszek... bardzo rzadki...
Gdy starowina przydreptał z powrotem, pan Marcin w krótkich słowach przedstawił mu cel