Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jeszcze nie wiemy. Ja chciałbym Leona przy sobie mieć, żeby tu wraz ze mną pracował, om znów wyrywa się w świat, chce samodzielnie zaczynać, od dzierżawy... O małą tylko zapomogę prosi na początek, reszty chce sam sobie zawdzięczać...
— I cóż mu odpowiedziałeś, panie Marcinie?
— Stanowczego nic jeszcze, rozważam, zastanawiam się... Pragnąłbym żeby został, ale nie widzę dobrej racyi jego życzeniom przeszkadzać, tem bardziej, że je motywuje rozsądnie, zasadnie. O starszym nie ma co mówić, zawód, który sobie obrał, powołuje go do miast, do wielkich centrów fabrycznych, tak więc zostanę tu sam i przyznam się, kochany panie Eugeniuszu, smutno mi będzie, a cóż dopiero mówić o mojej żonie. Dla niej osamotnienie będzie jeszcze dotkliwsze... Liczyłem na Leona...
— Trzeba go namawiać, może zostanie...
— Nie, namawiać nie będę, ponieważ on ma słuszność, ponieważ daje dobre argumenta. On mówi tak: ojciec jeszcze jest silny, wypoczynku nie chce, po cóż więc mamy we dwóch jednę pracę podejmować na jednem miejscu To marnowanie się tylko. Ojciec poprowadzi dalej pracę swojego życia, ja moją rozpocznę, Józio także, ojciec swoje utrzyma, my dorobimy się swego i będziemy jako trzy siły...