Przejdź do zawartości

Stracone szczęście/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Dwa tygodnie upłynęło od tego czasu. W Zielonce zrobiło się jakoś dziwnie posępno i smutno. Pan Stanisław, zamknięty w swoim gabinecie, pisał ciągle, a Marcia blada, mizerna, chodziła jak cień, ukradkiem ocierając łzy, które jej się do pięknych, łagodnych oczu cisnęły.
Przez ten czas sędzina była raz jeden w Zielonce, wstąpiła, niby to przejazdem, na krótko, zamknęła się z Marcią w osobnym pokoiku, rozmawiała z nią sam na sam z godzinkę i ucałowawszy, upieściwszy jak dziecko, odjechała do domu, nie chcąc nawet, pomimo zaproszeń serdecznych, na herbacie pozostać.
Panna Marta nie zmieniła zwykłego trybu życia, zajmowała się domem, gospodarstwem, odwiedzała chorych, uczyła dzieci, wieczorem przeglądała dzienniki lub książki, lub też do fortepianu siadłszy, jakieś smutne dumki grywała.
Tak schodziły dnie jedne za drugiemi, jednostajne, smutne, nieurozmaicone niczem, gdyż nawet nikt ze znajomych do Zielonki nie zaglądał, bo ksiądz Andrzej był chory, a pan Onufry pojechał do Galicyi, gdzie miał jakąś niespodziewaną sukcesyę odebrać.
Pewnego wieczoru, dość już późno, na dziedzińcu rozległ się dźwięk trąbki pocztowej.
Turkot bryczki rozległ się przed gankiem, Marcia sądząc, że ktoś obcy przyjechał, poszła do swego pokoju, pan Stanisław zaś wyszedł na spotkanie gościa.
Z bryczki zeskoczył młody człowiek i serdecznie dłoń gospodarza uścisnął.
— Ledwo się wyrwałem — rzekł — ledwo wyprosiłem urlop, aby skorzystać z twego zaproszenia i odetchnąć chwilowo po pracy i zgiełku warszawskim.
— To wybornie. Dziękuję ci za dotrzymanie słowa, chociaż mam w tem egoistyczne pobudki. Stęskniłem się już do towarzystwa ludzi równych mi pojęciami i wiekiem. Ale chodźże, rozgość się.
Gdy weszli do pokoju i usiedli przy stole, Zielski zapytał Stanisława:
— Wspomniałeś mi, żeś się stęsknił do towarzystwa... a gdzież pan Jan, twój przyjaciel, który miał właśnie przyjechać. Czy niema go jeszcze?
— Eh, jest, ale... nie wiem co się stało... stroni od nas, nie bywa.
Zielski zrobił wielkie oczy.
— Co mówisz? to niepodobieństwo... przecież, o ile słyszałem...
— Mój kochany — rzekł Stanisław — różnie bywa na świecie: jak pobędziesz u nas parę tygodni, to może sam co innego dosłyszysz lub dostrzeżesz. Zresztą będziemy mieli jeszcze czas o tem pomówić, a przedewszystkiem odpocznij. Przepraszam; że cię przez chwilę pozostawię samego. Pójdę uprzedzić siostrę, że przyjechałeś.
— Daj pokój, panie Stanisławie, tak późno.
— Nic nie szkodzi. Marcia jeszcze nie śpi, nigdy wcześnie nie udaje się na spoczynek.
Z temi słowami Stanisław wyszedł z pokoju.
Zielski doznawał dziwnych wrażeń. Oddawna kochał Marcię, kiedy jeszcze jako bardzo młoda panienka mieszkała w domu jego matki. Wówczas nie miał jeszcze odpowiedniego stanowiska, więc postanowił nie narzucać się z uczuciami swemi i czekać. Później Marcia wyjechała na wieś i stracił ją z oczu. Nie zmienił jednak swoich zamiarów. Zwyciężywszy wiele przeszkód, poniósłszy niemało trudów, doszedł nareszcie do stanowiska i mógł spełnić upragnione zamiary. Przez ten czas wszakże dzieweczka wyrosła i serduszko jej uderzyło przyśpieszonem tętnem, lecz dla kogo innego. Zielski dowiedział się o tem i zniósł cios, który go dotknął, jak na mężczyznę przystało, spokojnie, nie żaląc się, nie mówiąc nikomu o ranie, jaka się w jego sercu jątrzyła. Skorzystał z zaproszenia Stanisława i przyjechał tu jeszcze, aby przez jakiś czas przynajmniej pobyć w blizkości ukochanej i na zawsze już utraconej dla niego osoby, odetchnąć tem samem, co ona, powietrzem, popatrzeć na nią, może już raz ostatni — i powrócić później do twardego jarzma obowiązków. O szczęściu, o szukaniu innej towarzyszki nie marzył, pomimo rad i zachęcań ze strony matki staruszki, pomimo usiłowań ciotek i wujenek, które koniecznie go wyswatać pragnęły...
Przyjechał do Zielonki, aby może po raz ostatni ukochaną swoją zobaczyć... a tymczasem na samym wstępie dochodzą go wieści, z których mógłby wnioskować, że nadzieja jeszcze nie stracona...
Sam sobie jasno nie zdawał sprawy z uczuć, które nim miotały. Myśli jego plątały się jak nitki w ręku swawolnego dziecka; nadzieja i niepewność przejmowały go naprzemian...
Oparł głowę na ręku i pogrążył się w smutnej zadumie, z której wyrwało go dopiero skrzypnięcie drzwi.
Panna Marta przyszła go powitać.
Wyciągnęła do niego rękę, a na ustach jej pokazał się uśmiech wymuszony, zdradzający smutek i przygnębienie.
Przyszedł i pan Stanisław.
Marcia dopytywała gościa o zdrowie matki, o Warszawę i dawnych znajomych, ale na jej twarzy nie znać było ani ciekawości, ani ożywienia.
W godzinę później udała się do swego pokoju, panowie zaś pozostali sami.
— Słuchaj-no, Józiu — rzekł do Zielskiego Stanisław — przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem. Powiedz mi szczerze, co myślisz zrobić z sumą, którą masz na hypotece?
— Jeżeli sądzisz, żem przyjechał w charakterze wierzyciela, to bądź zdrów; o jedną łaskę tylko cię proszę, to jest, jeżeli pocztylion już odjechał, odeszlij mnie swemi końmi do kolei.
— Dzieciństwo! przecież to ma swoje znaczenie, to dla ciebie majątek.
— Mój kochany, pieniędzmi nie gardzę, ale ich też i nie potrzebuję. Mam posadę, która mi daje dostateczne utrzymanie, a czy suma, jaką mi stryj zapisał, będzie na Zielonce czy na innej hypotece, to mi zupełnie wszystko jedno.
— Są zaległe procenta.
— Jak będziesz miał z czego, to mi oddasz, a najlepszy procent, jaki mi możesz zapłacić, będzie, gdy przestaniesz mówić o tej kwestyi. Spodziewam się, że zaprosiłeś mnie jako dawnego przyjaciela waszej rodziny, jako znajomego, nie zaś...
— Co za przypuszczenie! Przebacz mi, jeżelim cię uraził.
— Więc dobrze; nie wszczynajmy już tej kwestyi... powiedz mi oto lepiej, co się tu u was stało? czemu siostra twoja taka przygnębiona, smutna? co to jest?
— Dużoby było o tem mówić...
— Zapewne wiąże się ta rzecz z tem, co mi po przyjeździe ogólnikowo powiedziałeś.
— Istotnie. Stało się to, czegośmy się najmniej spodziewali. Licho nadało, że w okolicy osiedlił się jegomość pewien z córeczką...
— Kintz?
— Czy znasz go?
— Znam doskonale i jego córeczkę; dwie zimy przepędzili w Warszawie, spotykałem ich w towarzystwie. Więc to tam usidłany został twój przyjaciel?
— Podobno...
— Jakto podobno?
— Wiem, że bywa często w Bogatem, prawie co drugi dzień tam jeździ, a nas omija. Miał tu zakładać fabrykę, miał projekta... ale jakoś widocznie o nich zapomniał, i jak obecnie, tylko Kintzówną jest zajęty. Moja siostra, jak widzisz, bardzo to wzięła do serca...
— Czemuż nie jestem jej bratem? — rzekł Zielski półgłosem.
— Cóżbyś zrobił?
— Nauczyłbym tego pana, że nie można bezkarnie igrać z sercem dziewczyny.
— Sądzisz, że jabym również tego nie potrafił?
— A dlaczegóż zrobić tego nie chcesz?
— Niestety, nie mam do wystąpienia najmniejszego powodu.
— Nie rozumiem.
— Że bywał w naszym domu, że rozmawiał z Marcią, to jeszcze nie racya, żeby go wyzywać do honorowej rozprawy za to, że teraz bywa w domu innym. Formalnie nie oświadczył się nigdy. Była to jakby milcząca umowa, sędzina okazywała względy Marci, on zdawał się być zajęty i oto wszystko... Przytem, jeżeli mam prawdę powiedzieć, ja, na drodze, o której wspomniałeś, nie widzę pomyślnego wyjścia z niemiłej sytuacyi.
— Istotnie sytuacya przykra, lecz jeżeli, jak powiadasz, ten pan nie czynił kroków formalnych...
— Nie czynił. Wprawdzie to nagłe zerwanie nie obejdzie się bez gawęd różnych i plotek, ale wszelkie moje wystąpienie przeciwko panu Janowi narobiłoby niepotrzebnego hałasu. Mojem zdaniem, należy całą tę sprawę pozostawić czasowi, tembardziej, że choćby pan Jan chciał złe naprawić, to już mu się nie uda.
— Dlaczego?
— Znam ja moją siostrę. Łagodna ona jest i szlachetna, cierpienie w sobie stłumić potrafi, ale urazy tej nie przebaczy, choćby sobie całe życie zatruć miała.
W oczach Zielskiego błysnął płomyk radości, którego wszakże pan Stanisław nie dostrzegł, i mówił dalej:
— Ostatecznie przykra to dla nas rzecz, ale znowuż powodu do rozprawy nie widzę. Wogóle biorąc, pan Jan, jako partya, był nie do odrzucenia; ale czyż on tylko jeden na świecie?
— Lecz twoja siostra kochała go, a może jeszcze kocha?
— Prawda. Przeboleje ona to zerwanie, przecierpi; mam jednak nadzieję, że czas zagoi te rany. Wróci równowaga umysłu, spokój wróci... i może będzie lepiej...
Długo jeszcze młodzi ludzie rozmawiali o tym przedmiocie, a gdy się rozeszli, już na wschodzie rumieniła się zorza i rozpędziła całkiem mroki nocne.
Pomimo znużenia, Zielski usnąć nie mógł. To, o czem się dowiedział, było dla niego całkiem niespodziewanem i nowem; do marzeń jego, dotychczas tak smutnych, wkradał się promyk nadziei.
Dnie pobytu w Zielonce schodziły mu przyjemnie, a nawet względnie wesoło. W rozmowie z panną Martą unikał wszelkich wspomnień, mogących zadrasnąć tak świeżą ranę jej serca; ze swoją sympatyą i przyjaźnią nie narzucał się, nie mówił o niej wcale, wzrokiem jej nawet nie zdradził; tym sposobem zjednywał sobie nieznacznie zaufanie. Chętnie przebywała w jego towarzystwie, słuchała opowiadań o Warszawie, sama nawet wywoływała wspomnienia z czasu swego pobytu w tem mieście. Dopytywała o dawnych znajomych, koleżanki — i wśród takich rozmów na jej twarzy znać było pewne ożywienie się i zajęcie.
Zielski był do prowadzenia takich rozmów jedynym. Znał doskonale Warszawę, a zwłaszcza te kółka towarzyskie, w których niegdyś panna Marta bywała; poglądy miał poważne, rozumne, a sposób wysłowienia się barwny, zaprawiony w miarę dowcipem w nader szlachetnym guście.
Dla Marci, smutnej i zgnębionej, zadumanej o rozczarowaniu i zawodzie, jaki ją dotknął, gość taki był bardzo w porę. Codzień też witała go bardzo przyjaźnie i wyciągała do niego szczupłą białą rączkę, jak do dawnego i zaufanego przyjaciela.
Jednego wieczoru, gdy już tylko kilku dni brakowało do skończenia się urlopu Zielskiego, brat z siostrą i z gościem swoim siedzieli w ogrodzie, w altance, z której ścian zwieszały się festony dzikiego wina.
Słońce się już zupełnie ku zachodowi zniżyło i pokryło obłoki purpurą i złotem.
Na uliczce, prowadzącej od altanki, ukazał się pan Onufry, odświeżony i wystrojony. U lakierowanych, jak szkło lśniących butów, błyszczały ostrogi, z pod aksamitnej kurtki wychylała się jasna kamizelka w kwiaty. Wygolony był bardzo starannie; grube, zazwyczaj rozstrzępione wąsiska uczernił węgierską pomadą, a końce ich, niby dwie dratwy wielkie, zaostrzył. Na rękach miał rękawiczki żółte, a idąc wymachiwał szpicrutą.
Śmiałym, posuwistym krokiem zbliżył się do altanki i ujrzawszy pana Stanisława, siedzącego przy samem wejściu, zawołał:
— Otóż i jestem sub tegmina fagi! czyli w naszym kącie... jestem i witam.
— Jak się masz, sąsiedzie dobrodzieju! — rzekł Stanisław — co się z panem stało? odmłodniałeś przynajmniej o lat dwadzieścia.
— Widzisz mój braciszku, honores mutant mores. Co znaczy: że jak są pieniądze, jest i mina. Rączki panny Marty całuję...
Ujrzawszy Zielskiego, przerwał, nie dokończywszy wyrazu.
— Nie znacie się, panowie? — spytał Stanisław. — Pan Zielski z Warszawy, pan Wrzeszcz, nas sąsiad.
Jucundum mihi est — rzekł pan Onufry, wstrząsając ręką Zielskiego — co znaczy: niespodziewana przyjemność. Zapewne pan dobrodziej żonaty i w wista grywa?
— W wista grywam i dobrze, a co do pierwszego punktu przypuszczenie pana dobrodzieja nie sprawdziło się.
Non bis in idem, co znaczy: zadużo w barszczu dwa grzyby. Tak, kto dobrze grywa w wista, ten nie jest żonaty, i dlatego jak się ożenię...
— Czy w podróży przyszła panu myśl żenienia się? — spytała panna Marta.
— Dojrzała tylko, pani dobrodziejko, dojrzała, gdyż nosiłem ją w sobie dość długo, o czem w swoim czasie powiedzianem będzie obszerniej i z komentarzami.
— Pan do Galicyi jeździł?
— Właśnie, wyobraźcie sobie państwo, że stało się to ex promptu, co znaczy: jak piorun trzasł. Nic a nic nie wiedziałem, że mam we Lwowie ciotkę, która nazywała się Biedulska... no i zapisała mi trochę grosza. Pojechałem tedy, zmówiłem za duszę nieboszczki Biedulskiej pacierz, dałem na wotywę żałobną, a zgarnąwszy pieniądze do kieszeni, powróciłem do rura paterna, czyli na swoje śmiecie. Przyjechałem wczoraj i ma się rozumieć, dziś stawiam się, aby państwa powitać. Wybrałem się konno, i uważacie państwo spotkała mnie przygoda...
— Pewnie zając drogę przebiegł — wtrąciła panna Marta.
— Gorzej, pani dobrodziejko.
— Więc cóż?
— Kto mi drogę przebiegł, to się w dalszym ciągu opowiadania wyjaśni.
— Słuchamy pana.
— Owóż tedy, nie zaczynam ab ovo, boby to długo trwało; dość, że jadąc koło Zajezierza, uważam, że na drodze do lasu posuwa się jakaś para, jeździec i amazonka. Myślę sobie: amazonka rara avis w naszej okolicy. Co znaczy dziwna ryba. Dogonić nie mogę, bo daleko, ale powiadam sobie tak: oni wjechali w las gościńcem, to jak ja, panie dobrodzieju, kopnę się na przełaj, smolarzową dróżką, to ich wyprzedzę. Jakoż tak się stało; wyprzedziłem ich. Zatrzymałem konia za krzakiem leszczyny i czekam. Moja para nadjeżdża. On mówi coś do niej, a ona przechyliła się trochę na siodle i patrzy mu w oczy, jak sroka w kość.
— Któż to był? — spytał Zielski.
— Powoli, moi państwo, powoli. Festina lente, powiada mędrzec, co się tłumaczy: pomaleńku koło ściany. Zjechałem trochę na bok i zatrzymałem konia za krzakami leszczyny. Gęsto one tam rosną, przeto siedziałem sobie jak za parawanem i sam niewidziany, widziałem ich doskonale. Widocznie nie było im bardzo pilno, gdyż jechali stępa, rozmawiając de omnibus rebus et quibusdam aliis, czyli o najrozmaitszych głupstwach.
— Jakto?
— No tak; bardzo prostym sposobem, on do niej, ona do niego, potem on znowuż do niej i tak dalej: nareszcie ona zatrzymała konia i powiada: „spocznijmy”. W niego jakby, panie dobrodzieju, piorun trzasł; w oka mgnieniu znalazł się na ziemi, wziął jedną ręką jej konia za cugle, a drugą zsadził ją z siodła, jak piórko. Co prawda, niewielkiej sztuki dokazał, gdyż cała ta panna, cum omnia, czyli ze wszelkiemi dodatkami, nie waży więcej jak sześćdziesiąt pięć funtów.
— Zkąd pan możesz wiedzieć?
— Ano tak miarkuję, na oko... Owóż tedy, jak ją zsadził, ona sobie usiadła przy samej drodze na mchu, a on stanął koło niej i trzymał konie za cugle. Nie lubię ja cudzych tajemnic, ani sekretów, nie podsłuchiwałbym nikogo, ale nulla regula sine exceptione. Co znaczy: różnie się czasem trafia. Zresztą nie chciałem płoszyć tej pary gołąbków. Siedzę tedy na koniu i czekam, co będzie dalej... Widocznie prowadzili w dalszym ciągu swój dyskurs, ale taki mądry, żem niewiele co z niego zrozumiał. Mówili o jakichś zaczarowanych krainach, do których ona miała ochotę pójść, a on miał służyć jej za przewodnika; chwilami wtrącała do rozmowy wiersze w jakimś dyabelskim języku, bo aczkolwiek mam się za lingwistę, ani słóweczka z tej paplaniny wyrozumieć nie mogłem. Siedziałem tedy jak na niemieckiem kazaniu, przypatrywałem się trochę koniom, a trochę gołąbkom. Konie co prawda piękne, dawno nie widziałem takich; szczególniej jej biały jak śnieg, arabczyk, to powiadam państwu proszę siadać! bo wyobraźcie sobie tylko, łeb malutki, suchy, oko...
— Panie Onufry — rzekł Stanisław — wiemy, żeś znawca na konie, ale dla nas ludzie są ciekawsi.
— I to racya, prawdę mówi mędrzec: quot capita tot sensus, co znaczy: każdy ma we łbie ćwieka. Wracam tedy do gołąbków... I to była para piękna. Jako się rzekło, on stał, ona zaś siedziała, więc mówiąc do niego, musiała patrzeć w górę i wyrabiała oczami takie figle, żem się nadziwić nie mógł. Oj ma ona w oczach świderki, ma! Nie skłamię także, gdy powiem, że jest zgrabna jak kotka i że jej w czarnej amazonce i męzkim kapeluszu bardzo a bardzo do twarzy. Rozmawiali po jakiemuś, a później już po polsku, lecz nie słyszałem, o co im chodziło. Wtem on przykląkł przed nią, i zdjąwszy jej rękawiczkę, rzetelnie pocałował ją w rękę. Tom widział i mógłbym dać na to visum repertum. Ale co to? uważam, że pani pobladła, panno Marto?
— Przywiduje się panu... jestem jaknajzdrowsza i z całem zajęciem słucham pańskiego opowiadania...
Mówiąc to, rozśmiała się jakimś przymuszonym śmiechem.
Pan Onufry odsapnął, pomyślał chwilkę i rzekł:
— Skąpa to musi być kobieta, owa amazonka, bo mu ręki długo całować nie dała, i, dla oszczędności zapewne, ukryła ją napowrót w rękawiczkę, chociaż Bogiem a prawdą, nie było czego żałować. Gdybym ja był na jej miejscu, dałbym mu nawet obie ręce do całowania, niechby się nacieszył, jak pies w studni. Ona jednak widocznie inne miała poglądy, gdyż kazała mu wstać, co też zaraz uczynił. Zapewne jest w nim jakaś sukcesyjna skłonność do posłuszeństwa, czyli pantoflarstwo dziedziczne, bo jak spojrzała na niego, w tej chwili posmutniał i stanął pod drzewem, jak pokorny baranek... Ale oddając suum cuique, co znaczy: żydowi rewers, a sobie pieniądze, muszę przyznać, że mała zawzięta nie jest, bo znów zaczęła na niego patrzeć po swojemu, ze wszystkiemi świderkami i powiedziała, że nie trzeba tracić nadziei. Z kolei on zaczął robić się wymownym. Opowiadał, że ją kocha bez granic, co między nami powiedziawszy jest fałsz, bo jak kto kocha pannę, to ją kocha ze wszystkiem, a więc i z granicami; mówił, że bez niej żyć nie może, co także nie jest prawda, bo przed tem wcale jej nie znał i pomimo tego żył; nareszcie przysiągł, że jej będzie wierny aż do śmierci, za którą to obietnicę nie dałbym trzech niuchów tabaki.
— I to wszystko prawda, panie Onufry, to pan słyszałeś na własne uszy? — spytała panna Marta.
— Na moje najrodzeńsze, na co daję pani verbum nobile, co znaczy: żebym spuchł, jeśli kłamię.
— Istotnie przygoda pańska była bardzo zabawną.
— Przygoda może, ale sytuacya, czyli siedzenie za krzakiem wcale niewesołe. Te westchnienia i przysięgi zaczęły mnie nudzić, w dodatku muchy i bąki niecierpliwiły mego konia, kręcił się on i parę razy tupnął kopytem. Zakochani tego nie słyszeli, ale arabczyk zaczął strzydz uszami, rozdął chrapy i wietrzył... Śliczny koń! powiadam ci, panie Stanisławie, nóżki suche, szyja łabędzia, a krzyż! Sędzica kasztan też dobry koń, a jednak przy arabczyku wyglądał jak bronowłoka. Niepokój konia uszedł uwagi sędzica, który tak się zacietrzewił, mówiąc o swoich uczuciach, że naturalnie o cuglach wcale nie myślał. Wtenczas stało się nieszczęście...
— Jakie?
— Nie bójcie się państwo, nikt przy tym wypadku życia nie stracił. Fatalność chciała, że jakaś muszka, czy komar usiadł mi na wąsach... zresztą co to było i jak było nie pomnę. Wiem tylko, żem kichnął nagle i dość głośno, bo ja już mam taki zwyczaj, że głośno kicham, bo zresztą, czego mam sobie żałować? Arabczyk spłoszony szarpnął się, wyrwał cugle z rąk sędzica i pomknął gościńcem, jak wicher, kasztan za nim, niemeczka w krzyk! a ja bezmyślnie spiąłem konia ostrogami, wyskoczyłem z gęstwiny, osadziłem go przed wystraszoną panną, chciałem coś powiedzieć, ale gdzie tam... znowuż mnie załoskotało i kichnąłem tak głośno, że aż się mój koń w bok rzucił i o mały włos nie stratował niemeczki. „Co pan wyrabiasz! do kroć stotysięcy”! — krzyknął zaczerwieniony sędzic, rzucając się ku mnie. — Panie dobrodzieju, ja tylko sobie kicham, — powiadam, i uważacie państwo, znów kich! kich! i jeszcze raz kich! a konie tymczasem poszły!... — Panie! wrzasnął sędzic — ale ja uspokoiłem się już i rzekłem łagodnie: Nie rzucaj się, młodzieńcze, i przedewszystkiem, poczciwym obyczajem, powiedz mi przynajmniej „na zdrowie”.
Sędzic zrobił taką minę, jak gdyby chciał mnie żywcem połknąć, ale niemeczka rozśmiała się i powiada: Rzeczywiście, można powinszować zdrowia... kto tak kicha... Ano, rzeknę, moja pani dobrodziejko, tak człowiek orze jak może, a pani towarzysz, zamiast się na mnie gniewać, lepiejby podobno uczynił, gdyby spłoszone konie starał się schwytać. Moje konisko jest na usługi, siadaj pan na niego i goń tamte, bo przecież niepodobna, aby pani pieszo wracała, zwłaszcza z takim długim ogonem, chyba żebyśmy go we dwóch nieśli jak paziowie. Jedź pan tedy, a pani dobrodziejka będzie przez ten czas na mojej opiece.
— Zawsze umiesz pan wybrać lepszą cząstkę — zauważył Zielski.
— To nic, ale przedewszystkiem sprawiedliwość. On się w niemce kocha, on ją po rączkach całuje, niech więc dla jej miłości ugania się po polach. Dość zrobiłem, żem mu dał konia!
— Naturalnie, skorzystał z pańskiej grzeczności?
— Nie w smak było mu. Widziałem, że go trapi zazdrość. Zapewne lękał się, żebym mu serca niemeczki nie odebrał. Próżna obawa! w niemkach nigdym nie gustował. Sędzic o tem nie wiedział i musiała mu się przypomnieć opowieść o wilku, kozie i kapuście; lecz panna powiedziała, żeby się śpieszył, więc wskoczył na konia i puścił się pędem. Dobry mąż będzie, bo mores zna. Ja zaś, moi państwo, pozostałem przy szwabce. Trzeba przyznać, że dziewczyna nieszpetna, drobne to, małe jak figa, złe jak żmija, ale ładne bo ładne, a wygadana jak sześciu adwokatów. Wdałem się też z nią w dyskurs, przeprosiłem, żem stał się powodem wypadku i przestrachu, ale ona śmiała się z tego, jedno ją tylko przejmowało trwogą, a mianowicie, że jeżeli konie powrócą same do Bogatego, to się jej papa przestraszy, a jakaś tam ciocia dostanie palpitacyi. Uspokoiłem szwabkę, że to się stać nie może i że ciocia nie będzie palpitowała, dla tej prostej racyi, że jeżeli kto koni nie zatrzyma na drodze, to kasztan poleci nie do Bogatego, lecz do Bajkowszczyzny, dokąd gościniec wprost z lasu prowadzi, i jeżeli kto dostanie palpitacyi, to chyba sędzina, gdy ujrzy, że kasztan zgubił jej jedynaka; zaś sędzia będzie mógł sobie przeczytać rozdział de bello civile, czyli o posłuszeństwie małżeńskiem.
— Panie Onufry dobrodzieju — wtrąciła panna Marta, — daj pan sędzinie pokój, to taka zacna kobieta.
— Cóż ma zacność do palpitacyi? Wszak jedno drugiemu nie przeszkadza, ale wracam do niemeczki...
— Uważam, żebyś pan to chętnie uczynił — rzekł Stanisław.
— Otóż nie. Zapraszała mnie, alem się wymówił. Nigdy inklinacyi do niemek nie czułem.
— Ale przepędziłeś pan chwilkę czasu przyjemnie?
— I to nie, bom się do państwa śpieszył, a tu sędzic przepadł, jak kamień w wodę, musieliśmy na niego czekać, jak rozbitkowie na wyspie.
— Bezludnej?
— Niezupełnie... i w tem właśnie jest sęk. Wyobraźcie sobie państwo, że kiedyśmy siedzieli bardzo poetycznie nad rowem przy drodze, przejeżdżał Boruch i tak się na mnie dziwnie spojrzał, jak gdyby coś osobliwszego zobaczył. Przysięgnę, że jutro już kursować będzie w okolicy plotka, żem się w niemce zakochał.
— I cóżby złego w tem było? — rzekła panna Marta. — Serce nie sługa — dodała z westchnieniem.
— Tak, ale moje serce, pani dobrodziejko, to nie oberża, do którego lada kto może zajechać; to szlacheckie serce, wierne swojej pani...
— Więc ono ma panią?
— Spodziewam się, że ma.
— Któż jest ta szczęśliwa istota?
— To się w swoim czasie okaże. Siedzieliśmy sobie tedy z niemeczką, jak dwie turkawki, i gawędzili to o tem, to o owem. Musiałem jej wytłumaczyć, zkąd się tu wziąłem, powiedziałem, żem jechał dróżką i ma się rozumieć, spotkałem ich oboje wypadkiem. Udało mi się skomponować dość gładko i uwierzyła. Przepędziliśmy w miłem sam na sam z półtorej godziny, to jest dopóki nie nadjechał sędzic. Stało się akurat tak, jak powiedziałem, konie poszły do Bajkowszczyzny i tam je ludzie na dziedzińcu złapali; tym więc sposobem ciocia nie dostała palpitacyi, a stary szwab nie drżał o córkę. Pan sędzic umitygował się także, przeprosił mnie za swoją porywczość, dziękował za konia i za opiekę nad panną, i w pięknej komitywie pojechaliśmy wszyscy troje razem, aż do punktu, w którym rozchodzą się drogi... oni pojechali do Bogatego, a ja do państwa.
Do altanki wbiegł parobek z doniesieniem, że wół nagle zachorował.
Pan Stanisław poszedł do obory, pan Onufry, jako stary gospodarz i znawca, także za nim podążył, a Zielski, rozumiejąc dobrze, że po tem, co słyszała przed chwilą, panna Marta pragnie być samą, dyskretnie opuścił altankę.
Panna Marta przez chwilę siedziała w zamyśleniu, potem rozśmiała się gorzko — i wyszedłszy z altanki, udała się do głównej alei ogrodu.
Tam było cicho, spokojnie. Wieczór się już robił. Po twarzy zawiedzionego dziewczęcia spływały grube łzy.
Był to płacz cichy, bez łkań i bez jęków, płacz, który w cierpieniu ulgę i uspokojenie przynosi.
Przeszła kilkakrotnie przez aleję i usiadła na ławeczce pod lipą, pragnąc przez chwilę samą pozostać, lecz usłyszała odgłos ciężkich kroków i dostrzegła, pomimo panującego już zmroku, pękatą postać pana Onufrego.
— Już panowie wrócili — rzekła, wstając — proszę do pokoju. Nieuważna jestem, zapomniałam o obowiązkach gospodyni.
— Wróciłem tylko ja sam — rzekł pan Onufry głosem drżącym i nie tak pewnym, jak zwykle.
— A Staś z panem Zielskim?
— Przyrządzają lekarstwo, którem zaordynował, pomoże niezawodnie...
— Chodźmy i my do nich.
— Panno Marto, najłaskawsza pani dobrodziejko, błagam panią o jedną wielką a wielką ofiarę.
— O co? — zapytała zdumiona.
— O chwilkę cierpliwości... pięć, dziesięć minut czasu. Chciałem, to jest pragnąłem, a raczej pragnę coś pani powiedzieć... ale nie wiem jak zacząć? quo modo? co znaczy: żem języka całkiem zapomniał...
— Przerażasz mnie pan!
— Dalibóg, panno Marto, ja sam jestem przerażony śmiałością mego pomysłu, alem go rozważył dokładnie, w głowie i w sercu. Panno Marto dobrodziejko, błagam, żebrzę, wysłuchaj! Ja zawsze byłem dla pani z przyjaźnią, z rewerencyą, z uwielbieniem, ale póki nieboszczka Biedulska żyła, tom wszystkie afekta w sercu tłumił! gdyż... no gdyż, vana sine viribus ira, co się tłumaczy: nie było z czem wojować! Gdy jednak niespodzianym zbiegiem okoliczności spadło mi kilkadziesiąt tysięcy jak z nieba... przyszedłem do konkluzyi, że mógłbym sobie i komu szczęście zapewnić.
— Ach! więc?
— Panno Marto, nie jestem pierwszej młodości, ale jak się wyświeżę, tom do ludzi podobny, chleba mi nie brak, będę cię kochał, wielbił, proszek przed tobą zdmuchiwał...
— Panie! to niepodobieństwo!
— Posłuchaj-no pani, tamten szaławiła i lekkoduch niemce się w niewolę zaprzedał, a ja będę dla pani jak ojciec, jak najlepszy przyjaciel. Za życia otoczę cię opieką, a jak umrę, pozostawię wszystko dla ciebie. Panno Marto, mój los jest w twojej rączce!
To mówiąc, pan Onufry padł na kolana i z rękami, złożonemi jak do modlitwy, oczekiwał wyroku.
— Wstań-że pan, proszę — mówiła panna Marta — do czego ta komedya! Nie jestem wcale usposobioną do żartów.
— Niech się ziemia podemną rozstąpi! Niech mnie pochłonie...
— Przedewszystkiem niech pan wstanie.
— Więc tak — rzekł z westchnieniem, podnosząc się z trudnością — ofiara moja odrzucona... Ha, cóż robić? Boli to, bardzo boli, ale stokroć gorzej boli, że pani nie wierzysz, że bierzesz za żart moje najszczersze intencye. Tem mnie głęboko zraniłaś, panno Marto, rozdarłaś mi serce. Być może, że propozycya moja nie miała sensu, ale intencye były uczciwe. Nie jestem faryzeuszem; co myślę, to mówię...
— Jeżelim pana obraziła, to przepraszam. To, co między nami zaszło, niech też pomiędzy nami zostanie. Rozumiesz pan, że mogę mieć dla niego szacunek i przyjaźń, ale więcej nic nad to.
Uchwycił jej rękę i ucałował.
— Masz pani słuszność — rzekł. — Nie narzucam się, ale zapamiętaj to sobie pani, zapamiętaj, że zawsze cię kocham... kocham cię jak ojciec i jeżeli kiedy, broń Boże, będzie ci na świecie źle, ciężko, jeżeli będziesz potrzebowała pomocy, to pamiętaj pani, powtarzam, że w Wólce mieszka Onufry... i udaj się do niego, jak do ojca. Jak do ojca, panno Marto, pamiętaj!
Mówił to z drżeniem w głosie, a w oczach miał łzy.
Gdy weszli do pokoju, pan Onufry był już zupełnie spokojny; nie sypał jednak przysłowiami, nie dowcipkował, i wkrótce, pożegnawszy towarzystwo, odjechał.
Noc była piękna. Spasły wierzchowiec pana Onufrego szedł raźnym stępem, parskając, a jego pan półgłosem sam sobie taką wypowiedział naukę:
— Widzisz, panie Boże! że nie kłamię. Chciałem się z nią ożenić, nietyle dla siebie, ile dla niej. Bo i cóż ją czeka? Substancya niewiele warta, wiosczyna odłużona na wszystkie cztery boki. Gdyby chcieli wszystko spłacić, nicby im nie zostało. Tamten szaławiła już tak jakby dyabłu duszę zapisał... bo go żadna siła ludzka od niemki nie oderwie. Biedna Marcia! Chciałem ją przygarnąć do siebie, zapewnić jej byt niezależny aż do śmierci, być jej wiernym służką... i dalibóg postąpiłem honeste, czyli przyzwoicie. Cóżby jej było złego, gdyby za mnie wyszła!? Tem, co świętej pamięci Biedulska zapisała, długi spłacam i jeszcze coś zostanie i... Wólka czysta, panie dobrodzieju, jak szkło!! Miałaby kobiecina punkt oparcia, miałaby mająteczek niezgorszy, miałaby los... Zapomniałem tylko o tej małej przeszkodzie... że mam lat... eh! co to liczyć, mam tyle, ile mam... Stary jestem i z przeproszeniem... osieł. Zapomniałem, że z siwizną do dziewczyny to tak, jak z jeżem do psa! Ej, dziadu, dziadu! co ci to chodzi po głowie?!
Pan Onufry pogrążył się w smutnych dumaniach, a kasztan, któremu pilno było do stajni, przyśpieszał kroku i niecierpliwie żuł wędzidło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.