Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i z gościem swoim siedzieli w ogrodzie, w altance, z której ścian zwieszały się festony dzikiego wina.
Słońce się już zupełnie ku zachodowi zniżyło i pokryło obłoki purpurą i złotem.
Na uliczce, prowadzącej od altanki, ukazał się pan Onufry, odświeżony i wystrojony. U lakierowanych, jak szkło lśniących butów, błyszczały ostrogi, z pod aksamitnej kurtki wychylała się jasna kamizelka w kwiaty. Wygolony był bardzo starannie; grube, zazwyczaj rozstrzępione wąsiska uczernił węgierską pomadą, a końce ich, niby dwie dratwy wielkie, zaostrzył. Na rękach miał rękawiczki żółte, a idąc wymachiwał szpicrutą.
Śmiałym, posuwistym krokiem zbliżył się do altanki i ujrzawszy pana Stanisława, siedzącego przy samem wejściu, zawołał:
— Otóż i jestem sub tegmina fagi! czyli w naszym kącie... jestem i witam.
— Jak się masz, sąsiedzie dobrodzieju! — rzekł Stanisław — co się z panem stało? odmłodniałeś przynajmniej o lat dwadzieścia.
— Widzisz mój braciszku, honores mutant mores. Co znaczy: że jak są pieniądze, jest i mina. Rączki panny Marty całuję...
Ujrzawszy Zielskiego, przerwał, nie dokończywszy wyrazu.
— Nie znacie się, panowie? — spytał Stanisław. — Pan Zielski z Warszawy, pan Wrzeszcz, nas sąsiad.
Jucundum mihi est — rzekł pan Onufry, wstrząsając ręką Zielskiego — co znaczy: niespodziewana