Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc cóż?
— Kto mi drogę przebiegł, to się w dalszym ciągu opowiadania wyjaśni.
— Słuchamy pana.
— Owóż tedy, nie zaczynam ab ovo, boby to długo trwało; dość, że jadąc koło Zajezierza, uważam, że na drodze do lasu posuwa się jakaś para, jeździec i amazonka. Myślę sobie: amazonka rara avis w naszej okolicy. Co znaczy dziwna ryba. Dogonić nie mogę, bo daleko, ale powiadam sobie tak: oni wjechali w las gościńcem, to jak ja, panie dobrodzieju, kopnę się na przełaj, smolarzową dróżką, to ich wyprzedzę. Jakoż tak się stało; wyprzedziłem ich. Zatrzymałem konia za krzakiem leszczyny i czekam. Moja para nadjeżdża. On mówi coś do niej, a ona przechyliła się trochę na siodle i patrzy mu w oczy, jak sroka w kość.
— Któż to był? — spytał Zielski.
— Powoli, moi państwo, powoli. Festina lente, powiada mędrzec, co się tłumaczy: pomaleńku koło ściany. Zjechałem trochę na bok i zatrzymałem konia za krzakami leszczyny. Gęsto one tam rosną, przeto siedziałem sobie jak za parawanem i sam niewidziany, widziałem ich doskonale. Widocznie nie było im bardzo pilno, gdyż jechali stępa, rozmawiając de omnibus rebus et quibusdam aliis, czyli o najrozmaitszych głupstwach.
— Jakto?
— No tak; bardzo prostym sposobem, on do niej, ona do niego, potem on znowuż do niej i tak dalej: na-