Przejdź do zawartości

Stracone szczęście/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Upłynął tydzień. Przez ten czas pan Jan był raz w Zielonce, ale niefortunnie trafił, gdyż ani Stanisława, ani panny Marty w domu nie zastał. Akurat tego dnia wyjechali oboje po jakieś sprawunki do miasta.
Zostawił więc bilet i po chwilowym namyśle kazał się zawieźć do Bogatego, do Kintzów.
Tam dwór urządzony był z pewną elegancyą i komfortem.
W obszernym przedpokoju był służący, który pobiegł natychmiast zameldować gościa i powróciwszy niebawem, poprosił do małego, bardzo gustownie urządzonego saloniku.
Nie było tam ani błyskotek ani świecideł; meble starożytnego fasonu, pokryte ciężką jedwabną materyą, koronkowe firanki i dwa wazony palm przepysznych stanowiły całą ozdobę tej komnaty. W kącie na słupie marmurowym stała jakaś starożytna amfora, a bronzowy zegar, również antyk, wskazywał godzinę.
Po kwadransie oczekiwania, które pan Jan urozmaicał sobie przeglądaniem albumów i sztychów, weszła panna Kintz w towarzystwie bardzo otyłej osoby.
— Długo pan dałeś czekać na siebie — rzekła — cały tydzień... lecz lepiej późno aniżeli nigdy; pozwól pan, że go przedstawię mojej cioci.
Otyła dama, z pełnym godności gestem, skinęła głową.
— Ojciec mój — mówiła dalej panna — w tej chwili jest w lesie, ale spodziewam się, że za godzinkę powróci; będzie bardzo kontent, gdy zastanie gościa. Jesteśmy tu prawie jak obcy, mało kto u nas bywa; gdyby nie muzyka i książki, byłoby mi tu bardzo a bardzo smutno. Czy był pan w Zielonce?
— Ztamtąd właśnie jadę.
— Jakże się miewa panna Marta? Bardzo miła i inteligentna to osóbka, pragnęłabym koniecznie zjednać sobie jej przyjaźń. Nie wiem jednak, czy mi się to uda, jest bo jakoś dziwnie poważna... Robi ona na mnie wrażenie statysty, zajętego niezmiernie ważnemi sprawami. Przy jej urodzie i wdzięku młodości tworzy to szczególny kontrast, a ja bardzo lubię kontrasty.
— Tak, Izia lubi kontrasty pasyami — odezwała się otyła dama — zawsze je lubiła od dziecka.
— Nie przeczę: naprzykład po wrzawie tak zwanego „świata” wioska wydaje mi się niby oazą, w której można odetchnąć spokojnie, być zupełnie swobodną, niezależną, nieskrępowaną niczem.
— Aby później — wtrącił pan Jan — znowuż powrócić do hałasu i wrzawy... dla kontrastu.
— To zależy... Marynarz, gdy się znajduje na pełnem morzu, tęskni do spokojnego portu, do lądu, na którym pozostawił jakieś wspomnienia. Powiadają także, że góral, gdy za chlebem puści się w żyzne bogate doliny, marzy o swej chatce, przylepionej do wysokiego urwiska, niby gniazdo jaskółcze, i tęskno mu do swej biedy i do swoich. Dla mnie właśnie tym przedmiotem tęsknoty jest polska wioska, taka właśnie jak Bogate, nad wodami, wśród lasów; tu czuję, że jestem u siebie.
— Istotnie, Izia się zawsze czuje u siebie — wtrąciła pulchna ciocia — dwa lata temu powiedziała to samo pewnemu anglikowi w Kairze. Czy to, Iziu, było w Kairze, czy na Malcie?
— Ciocia nic nie pamięta, gdyż ani w Kairze ani na Malcie nic podobnego nie mówiłam. Mówię wyraźnie, że jestem u siebie.
— Tak, Izia zawsze jest u siebie.
— Ach, ciociu! — odrzekła, wstrząsając z niezadowoleniem głową — ciocia mi zawsze przerywa bieg myśli.
— Nie, kochaneczko, ja nie przerywam ci biegu myśli; proszę cię, myśl dalej, bez żadnej subiekcyi.
— Panie podróżowały razem?
— Tak, ciocia była moją nieodstępną towarzyszką.
— Pochlebiam sobie, że tak, oprócz w górach. Kolej żelazną znoszę, do okrętu przyzwyczaiłam się kosztem zdrowia, ale wdrapywać się pieszo na góry nie mogłam. Delikatna moja kompleksya nie pozwala na to. Szczęściem, ludzie są bardzo uprzejmi i Izi towarzystwa nie brakło.
— Ciocia zawsze poświęcała się dla mnie.
— To prawda... ale gdy się komu zastępuje matkę, to poświęcenie nie powinno znać granic.
To powiedziawszy, pani ciocia przymrużyła powieki w ten sposób, jak gdyby chciała usnąć.
— Pan, zdaje się, także niedawno do kraju powrócił? — spytała Iza pana Jana.
— Niedawno, rzeczywiście.
— Podróżował pan dla przyjemności?
— Ale gdzież tam, dla prozaicznych celów... uczyłem się trochę, a potem zwiedzałem fabryki.
— Ideały dzisiejszego wieku, kominy fabryczne i warsztaty!
— Śmieje się pani z tego?
— Broń Boże. Przeciwnie, ja to uwielbiam tak samo, jak jeślibym żyła temu lat trzysta, uwielbiałabym jakiego olbrzyma, zakutego w stal i trudniącego się rozbijaniem ciężkiego miecza na głowach swych nieprzyjaciół. Człowiek, mojem zdaniem, musi płynąć z prądem czasu, szczęśliwy, jeżeli ten prąd uda mu się trochę wyprzedzić, zgubiony, gdy przeciwko niemu się zwróci. Z tych powodów nietylko nie wyśmiewam ludzi, którzy stosują się do ducha czasu, lecz, przeciwnie, mam dla nich szacunek i sympatyę.
Otyła ciocia, może pod wpływem tego przemówienia, a może też dzięki rozmyślaniom o poświęceniu się dla Izi, wpadła w tak głęboką zadumę, że można ją było wziąć za sen.
Panna Iza spostrzegła to i wstając z krzesła, rzekła do sędzica:
— Pokażę panu nasz ogród, a zarazem zobaczymy, czy ojciec nie wraca.
Ogród rzeczywiście był piękny. Bogate niegdyś było rezydencyą magnacką, później podupadło; ale teraz, przy zamożności właściciela, odzyskiwało potroszę swój dawniejszy charakter. Stary park, cienisty, bogaty w pięknie ugrupowane drzewa, odświeżono znacznym kosztem: na obszernych trawnikach umiejętny ogrodnik porozrzucał kobierce kwiatowe, a rośliny z cieplarni ustawione estetycznie dopełniały harmonii.
Panna Iza zerwała kilka róż.
— Patrz pan — rzekła — wszystko to są róże, a jakaż pomiędzy niemi rozmaitość! Ta naprzykład ciemno-pąsowa, barwy krwi, zdaje się być mieszkanką palącego południa lub wschodu, a ta, biała jak śnieg, chłodna, to znowuż niby dziecko północy.
— To właśnie w pani guście... kontrasty.
— Wzięłam barwy krańcowe, ale pomiędzy niemi jest przecież cała gamma tonów pośrednich, bez szczególnego wyrazu, nie mówiących nic... bladych jak pospolitość...
— Nie lubisz jej pani?
— Nienawidzę, nietylko w kwiatach, ale i w ludziach, w czynach ich i uczuciach.
— Przepraszam, ale muszę zaprotestować; wszakże wszystko, co czynimy, nie wykracza poza granice powszedniości. Czynność rolnika, rzucającego ziarno w ziemię, inżeniera, kreślącego plan mostu, lub też kupca, sprzedającego towar, nie ma w sobie nic nadzwyczajnego... a jednak suma tych prac i czynności powszednich tworzy względne szczęście społeczeństw...
— Mogłabym się o to posprzeczać, lecz ustępuję i gotowa jestem uchylić czoło przed owemi czynami zwykłemi, które, jak pan powiadasz, tworzą szczęście ludzkości... ale co do uczuć, o panie! to zupełnie inna historya.
— I te przecież, ściśle biorąc...
— A nie! nie! nigdy. Uczucie, według mego przekonania, nie może być czemś zwykłem, pospolitem. Nie! ja wyobrażam je sobie jako burzę, wstrząsającą całem istnieniem człowieka, jako największe szczęście, lub nieszczęście.
— Czy wolno pani zadać jedno niedyskretne pytanie?
— Proszę.
— Czy pani kiedy kochała?
— Nie. Odpowiadam najzupełniej otwarcie i szczerze. Spotykałam już w życiu wielu ludzi, mieliśmy liczne znajomości, nie brakło też i takich, którzy ubiegali się o moją rękę, czy też o majątek może; ale wszyscy byli mi zupełnie obojętni, przesunęli się przed memi oczami, jak szereg figurantów na scenie, ale żaden nie pozostawił mi nawet wspomnień. Patrzyłam na nich z daleko mniejszem zajęciem, aniżeli na piękne widoki natury, bo w tych znajdowałam coraz nowe kombinacye linij, barw, świateł i cieni, bo widziałam w nich pewien urok... Może to i lepiej — rzekła jakby sama do siebie półgłosem. — Może i lepiej przejść tak przez życie spokojnie, cicho... przesunąć się po niem, jak łódka po gładkiej fali jeziora i zniknąć na owem wybrzeżu, które jest dla nas wszystkich nierozwiązaną zagadką.
Pan Jan uśmiechnął się.
— Wpada pani w sprzeczność... gdyż takie samotne przesunięcie się przez życie nie miałoby wcale cechy nadzwyczajności...
— Mylisz się pan. Samotność ma także swój urok i nawet niezwykły. Wyobraź pan sobie, naprzykład, pustelnika, oddalonego zupełnie od świata, nie widzącego nic, oprócz puszczy, kryształowego strumienia u stóp i wspaniałego słońca, albo gwiazd nad głową.
— Wyobrażam sobie, chociaż nie zazdroszczę... ale zarazem wyobrażam sobie także piękną, samotną pustelniczkę w Bogatem. Nie widzi ona dokoła siebie nikogo prócz ojca, szanownej cioci, licznej służby i gości. Pod stopami ma piękną dębową posadzkę, nad głową sufit tylko... Chwilowo wybiega z tej puszczy do ogrodu poić się wonią róż, czasem przejedzie się po świecie... Biedna, samotna pustelnica! jakżeż ją szczerze żałuję!
— Złośliwy jesteś, panie sąsiedzie, i podchwytujesz za słówka. Czyż nawet wśród najdogodniejszych warunków życia, najliczniejszego otoczenia, nie można być zawsze samotną sercem i nie mieć na świecie nikogo a nikogo... aż do śmierci zostać pustelnicą, naturalnie w przenośnem tego wyrazu znaczeniu.
— No zapewne... nie przypuszczam jednak, żeby taka samotność miała być pani ideałem...
— Czyż wiemy, co nam przyszłość przyniesie? Wszakże i ta róża, którą trzymam w ręku, przed chwilą była jeszcze pełną życia, a niedługo zwiędnie i porzucona zostanie, jak śmieć niepotrzebny. Biedna róża!
— Jeżeli pani ubolewa nad jej losem, to można ją zasuszyć w zielniku lub książce... zawsze to będzie przedłużeniem jej egzystencyi.
— Nie... ja jej zgotuję los jeszcze gorszy... ofiaruję ją panu.
To mówiąc, podała sędzicowi wspaniały kwiat o ciemno-krwistej barwie.
— Przynajmniej nie z mojej ręki zginie — dodała.
— Nie będę surowym wykonawcą wyroku — odpowiedział — uwiężę ją tylko na czas nieograniczony.
— Jak pan chcesz... Chodźmy tędy, przez tę wązką dróżkę, wijącą się wśród czarnych świerków; o kilkaset kroków ztąd park się kończy i można podziwiać całą okolicę. Jezioro gładkie, lazurowe, spokojne.
— Jak serce samotnicy? — zapytał pan Jan.
— Tak, a poza nim widać wieżyczkę kościoła w Komornie, śpiczastą, jak pańska złośliwość.
— Nie ubliżaj pani... wieżyczce.
Z miejsca, w którem park się kończył, widok był bardzo piękny. Ogromne jezioro, do połowy otoczone lasem, Komorno z kościołkiem, chaty rozrzucone na wzgórzach i obszerne pola tworzyły nader malowniczy krajobraz.
— Przyznaj pan, żem go nie zawiodła; ten widok wart jest pędzla artysty.
— A przecież taki powszedni...
— Nie powszedni; w moich oczach jest oryginalny, i dlatego przychodzę tu często, aby się nim zachwycać. Powiedz mi, panie sąsiedzie — rzekła, patrząc panu Janowi w oczy — czy dawno znasz pannę Martę z Zielonki?
Niespodziewane to pytanie zmieszało trochę sędzica.
— Dość dawno — odpowiedział po chwili. — Zkąd pani na myśl przyszło to pytanie?
— Kobiety są w ogóle ciekawe.
— Nawet samotnice?
— Samotność nie odbiera cech wrodzonych, powiedziałabym, że je potęguje nawet; a że tak jest, dowiedzie drugie pytanie, które panu zadam.
— Słucham pani.
— Ona mi się wydaje bardzo zakochaną, czy to prawda?
— Zkąd ja mogę o tem wiedzieć?
— Jesteś pan nieszczery, a pomiędzy przyjaciółmi... Masz tobie! nadałam panu tytuł, którego może przyjąć nie zechcesz.
— Przed chwilą wziąłem różę, teraz przyjmuję przyjaźń, dziękując za drugą bardziej jeszcze.
— I obadwa te dary zasuszysz pan zapewne dobrze... Byle tylko nie w jakich starych rejestrach gospodarskich!
— Więc w najpiękniejszym poemacie lub romansie... czy zgoda?
— Najzupełniejsza... ale w zamian za przyjaźń proszę o otwartość... chcę poznać stan serca panny Marty.
— Dlaczego nie zapyta pani o to jej samej?
— Bo ją mam zamiar zapytać o stan twego serca, mój panie sąsiedzie szanowny...
— To już zakrawa na szykanę.
— Nie, to tylko ciekawość... Ciekawość taka, jaką wzbudza w nas naprzykład podróżnik, powracający z odległych a nieznanych krain. Każdy zarzuca go pytaniami... wszak prawda? Otóż widzisz pan, dla mnie właśnie piękna kraina miłości jest terra incognita, jak mówi ów pan otyły, z dużemi wąsami, którego miałam sposobność poznać w Zielonce. Co nieznane to ciekawe, nieprawdaż? i dlatego właśnie radabym się was moi państwo zapytać: gdzie leżą te ponętne krainy wiośnianych zachwytów? jaka droga do nich prowadzi, jaki klimat w nich panuje, kto je zaludnia? rzeczywiści ludzie, czy też jakie duchy o białych skrzydłach. Czy się tam śmieją, czy płaczą?
— Jednem słowem, idzie o bagatelkę... o geografię tej zaczarowanej krainy...
— Będę panu bardzo wdzięczną za jasny i przystępny wykład.
— Niestety! trafiłaś pani nie na specyalistę.
— Nie uciekaj się pan do wybiegów... pamiętaj, że mieszkamy w jednej parafii.
— Więc cóż ztąd?
— Głos parafii wskazał mi pana jako biegłego.
— Tym razem głos był fałszywy.
— Znowuż wymówka! Widzę ze smutkiem, że nic się nie dowiem od pana... Patrz pan, jakie to jezioro jest spokojne i ciche... ledwie kiedy niekiedy zmarszczy się powierzchnia wody... gdy jaskółka ją skrzydłem potrąci, albo rybka pluśnie; czy w zaczarowanej krainie panuje taki sam spokój? Ale prawda, pan o tem podobno nic nie wiesz. Wracajmy do domu. Na drodze, tej oto, która od lasu idzie i po nad jeziorem się ciągnie, dostrzegam czarny punkcik. To ojciec mój powraca z lasu, będzie bardzo szczęśliwy, zastawszy tak miłego gościa...
Szli przez jakiś czas, milcząc, pod cieniem świerkowych gałęzi, które, jak baldachimy, unosiły się nad ich głowami.
— Powiedz mi pan szczerze — odezwała się panna Izabela — czy nie nadużyłam pańskiej cierpliwości, zarzucając go pytaniami przed chwilą; słyszałam albowiem, czy też może czytałam w jakiejś powieści, że ci, którzy powracają z krainy zachwytów, albo też zamieszkują w niej stale, są bardzo małomówni... i niechętnie opowiadają o wrażeniach, jakich doznawali lub doznają? Jeżeli tak jest rzeczywiście, to cofam wszelkie pytania i proszę, chciej je pan uważać za niebyłe. Nie zastanawiałam się nad tem, że zbrodnią jest ściągać kogoś z obłoków...
Zanim pan Jan zdążył odpowiedzieć, z alei sąsiedniej wyszła otyła ciocia. Szła o tyle szybko, o ile tusza jej pozwalała na to.
— Ach, Iziu — rzekła — założyłabym się, że byliście państwo nad jeziorem!
— Tak, ciociu.
— Domyślałam się. Powiadam panu, Izia szczególnie lubi jeziora, przepada za jeziorami, mieszkałaby na jeziorze! To jest szczególne, naprawdę! W Szwajcaryi lubiła oglądać jezioro przy świetle księżyca i ja zawsze z takich wycieczek powracałam z katarem. Tutaj znowu jest na nieszczęście jezioro...
— Dlaczegóż na nieszczęście? Przeciwnie, łaskawa pani, pominąwszy bowiem praktyczną wartość, przyczynia się ono do ozdoby parku i całej rezydencyi.
— Kubek w kubek to samo Izia mówi. Ona zawsze tak: piękne, malownicze, zachwycające! ale ja nie mogę się wszystkiem zachwycać... to zaś jezioro specyalnie działa mi na nerwy.
— A to z jakiego powodu?
— Ach! wyobraź pan sobie, mówił mi ogrodnik, że nad brzegiem tej szkaradnej wody można spotkać węża, żywego węża! No, teraz osądź pan sam, czy można tam chodzić?
— U nas niema jadowitych wężów.
— A to mi już wszystko jedno! Żebym, Boże broń, miała zobaczyć takiego potwora, to umarłabym, nie pytając czy on jadowity, czy niejadowity...
— Więc niech ciocia nie chodzi nad jezioro, po co się narażać?
— Izia zawsze tak mówi, żeby się nie narażać. Powiadam panu, że mi to ciągle powtarza! Ona ma bardzo dobre serce, ta dziewczynka... ale lubi góry i jeziora. Proszę państwa do domu, brat mój lada chwila nadejdzie.
Niedługo powrócił pan Kintz. Był to już człowiek niemłody, szpakowaty, o ostrych, wyrazistych rysach twarzy. Czarne oczy z pod brwi krzaczastych, nastroszonych, przenikliwie patrzyły, zaś szpakowata, krótko przystrzyżona broda dodawała pewnej powagi.
Kintz przywitał gościa serdecznie. Widocznie rad był bardzo tym odwiedzinom i dokładał też wszelkich starań, aby pana Jana jaknajdłużej pod swoim dachem zatrzymać.
Rozmawiał z nim o gospodarstwie, o przemyśle i o stosunkach wiejskich wogóle, a jako człowiek inteligentny, oczytany, który wiele widział i wiele już w życiu doświadczył, miał do powiedzenia dużo.
Pan Jan usiłował go słuchać uważnie i z zajęciem, chociaż mu się to niebardzo udawało. Czuł spoczywające na nim magnetyczne spojrzenia czarnych oczu Izy, siedzącej niedaleko na kozetce. Aczkolwiek usiłował być arcypoważnym i prowadzić z Kintzem dyskurs o kwestyach, które nie były dla niego obojętne, pragnął jednak, aby ta rozmowa jaknajprędzej się skończyła, aby znowuż mógł się przekomarzać i sprzeczać z panną Izabellą. Słuchając rozumowań Kintza o przyszłości rolnictwa, myślał o tem, że oczy Izy mają w sobie wdzięk jakiś osobliwszy, nie dający się określić, że jej rączka ma kształt klasyczny, a włosy niezwykłą, oryginalną barwę...
Ztąd też wyniknęło, że wiele bardzo oryginalnych i trafnych uwag Kintza przebrzmiało dla młodego człowieka zupełnie bez śladu.
Dopiero przy herbacie pan Jan znalazł sposobność zamienienia kilku słów ze swoją sąsiadką. Lecz nie było już mowy o zaczarowanej krainie uczuć i marzeń... nie było dopytywań i badań. Panna Iza mówiła tylko o sztuce, o malarstwie i rzeźbie, których najpiękniejsze pomniki w licznych swoich wędrówkach widziała, wreszcie o muzyce.
Później, jak gdyby pragnąc poglądy swoje co do muzyki dowodami poprzeć, zasiadła do fortepianu i grała.
Po północy już opuścił pan Jan Bogate i odjechał rozmarzony; w uszach brzmiały mu jeszcze dźwięki fortepianu i melodyjny głos panny Izabelli, która przy pożegnaniu prosiła, aby ich częściej odwiedzał.
Gdy powrócił do domu, ujrzał, że w pokoju matki świeci się jeszcze. Nie wszedł tam jednak, lecz wprost udał się do swego gabinetu na górę i zapaliwszy cygaro, rzucił się na szezlong.
Pomimo spóźnionej pory spać mu się wcale nie chciało; patrzył na błękitny dymek cygara i marzył...
Lekkie pukanie do drzwi zbudziło go z zadumy.
— Kto tam? — zapytał zdziwiony?
— Czy można?
Pan Jan poznał głos matki. Zerwał się i pośpieszył drzwi otworzyć.
Sędzina weszła do pokoju.
— Mateczka jeszcze nie śpi — zapytał — tak późno?
— Czekałam na ciebie... Chciałam się zapytać o Marcię, gdyż, nie wiem sama dlaczego, byłam o nią, niespokojną...
Pan Jan milczał.
— Nie wiem, co to znaczy — mówiła dalej sędzina — przesądną ani zabobonną nie jestem, w przeczucia nie wierzę, a jednak doznawałam dziwnego niepokoju o Marcię, i dla uspokojenia własnego nie kładłam się spać, czekałam aż powrócisz z Zielonki, żeby się o tej mojej kochanej czegoś pewnego dowiedzieć. O! bo ty może nie wiesz, mój Jasiu, jak ja ją kocham, uważam ją, jakby za własne dziecko. Powiedz-że mi, proszę, czy zdrowa przynajmniej, czy dobrze wygląda? dlaczego tak już dawno u nas nie była?
— Niestety, mateczko, na te wszystkie pytania nie mogę ci udzielić odpowiedzi.
— A to dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny, bo nie widziałem panny Marty.
— Nie rozumiem... wszak do Zielonki jeździłeś?
— Tak, mateczko, lecz nie zastałem ani Stasia, ani panny Marty, wyjechali do miasta i mieli dopiero późnym wieczorem powrócić. Ta okoliczność powinna jednak uspokoić obawy mateczki; gdyby panna Marta była cierpiącą, to zapewne nie wyjeżdżałaby z domu.
— Więc nie zastałeś w domu? Szkoda. A powiedz-że mi, gdzie bawiłeś tak długo?
— Proszę mateczki — rzekł pan Jan nieśmiało — zdawało mi się, że wypada być u Kintza. Tak mnie serdecznie zapraszał... i nawet przyrzekłem mu, że będę. Musiałem więc słowa dotrzymać, a ponieważ nie zastałem w Zielonce nikogo, więc...
— Pojechałeś do Bogatego?
— Tak, mateczko.
— I tam byłeś aż do tej pory?
— Cóż miałem robić? zatrzymywali... prosili...
Sędzina bacznie spojrzała synowi w oczy.
— Słuchaj-no, Jasiu — rzekła, siadając na szezlongu — chciałabym się z tobą szczerze, jak matka z synem, rozmówić.
— Proszę mateczki — rzekł z niechęcią.
— Są kwestye, w których naturalnie wola twoja jest decydującą, ale nie zaszkodzi wysłuchać życzliwej rady...
— Coś mateczka bardzo poważnie zaczyna, aż się boję...
— Moje dziecko, od chwili, kiedy ujrzałeś światło dzienne, aż do dnia dzisiejszego, kiedy opieka matki może ci nie jest potrzebna, traktowałam cię zawsze bardzo poważnie. Zapewne kiedyś, gdy mieć będziesz własne dzieci, zrozumiesz to i ocenisz lepiej, niż dziś. Ale nie o to idzie, zostawmy te ogólniejsze kwestye na kiedyindziej, teraz zajmijmy się bieżącą...
— O, mateczko! musiałem coś bardzo przeskrobać, kiedy się na takie kazanie zanosi.
— Nazywaj to jak ci się podoba; usłuchaj lub nie usłuchaj, to od twej woli zależy. Jesteś już mężczyzną dorosłym i panem swojej woli... ale nie zaprzeczysz matce prawa głosu, choćby doradczego tylko.
— Ale o cóż idzie? bo doprawdy nic nie wiem.
— Idzie o dzisiejszą wizytę, która, mojem zdaniem, była co najmniej zbyteczną...
— Dlaczego?
— Oszczędź mi, mój Jasiu, potrzeby tłumaczenia ci tego, co sam dobrze rozumiesz. Już zeszłej niedzieli w Zielonce postępowanie twoje nie podobało mi się wcale. Przyczepiłeś się do tej ekscentrycznej niemeczki, a dla Marci nie znalazłeś ani jednej chwilki.
— Jakto przyczepiłem się? Osoba młoda, wesoła, zajmująca, cóż więc dziwnego, żem z nią rozmawiał?
— Zdaje się jednak, że wobec twego stosunku do Marci nie było to zupełnie właściwem.
— Co mateczka mówi? Stosunek mój do panny Marty niczem się nie różni od stosunku do panny Kintz, chyba tem tylko, że pierwszy jest dawniejszy.
— I ty śmiesz to mówić? ty, Jasiu?
— Tak, ja śmiem to mówić. Przyznaję, że lubiłem rozmawiać z panną Martą, że w wielu kwestyach mieliśmy jednakowe przekonania, że szanowałem ją i szanuję bardzo, jako osobę wysokiej zacności, ale nadto nic więcej. Nie jestem jej narzeczonym, nie powiedziałem nigdy, że ją kocham.
— Ale dawałeś to do zrozumienia... Ja sama nazywałam ją nieraz swoją córką, a co się jej tyczy, to wiem, że kocha cię szczerze i że byłaby najlepszą żoną, idealną towarzyszką życia dla ciebie. Czy więc nie czujesz żadnych wyrzutów sumienia, odsuwając się od tej dobrej, szlachetnej dziewczyny, przywiązanej do ciebie tak szczerze?
Pan Jan wahał się przez chwilę, na twarzy jego malowała się walka wewnętrzna... Po chwili dość cichym głosem rzekł:
— Nie.
Sędzina powstała z kanapki.
— Mój synu — rzekła poważnie i zimno — jesteś mężczyzną dorosłym, możesz sam o swoim losie stanowić. Może kiedyś pożałujesz tego, żeś wypuścił z rąk szczęście, które samo garnęło się do ciebie. Rób co chcesz i jak chcesz; bywaj sobie w Bogatem, konkuruj, żeń się wreszcie... ale matki o pozwolenie, ani o błogosławieństwo nie proś. Co do mnie, mogę zaręczyć, że Marci zginąć nie dam: sama wynajdę człowieka, który potrafi ocenić ją jak zasługuje, sama będę lekarzem jej serca. Co syn zepsuł, to matka naprawi; uważam to za święty mój obowiązek. Wreszcie uważaj tę dyskusyę za wyczerpaną zupełnie i skończoną... ja już do niej nie wrócę. Dobranoc ci, mój synu, oby ci niebo oszczędziło gorzkich rozczarowań.
Z temi słowy sędzina wyszła z pokoju tak szybko, że pan Jan nie zdążył nawet ucałować jej rąk na pożegnanie. Był jak oszołomiony. Słyszał tylko, jak matka szybko zbiegła po schodach i zatrzasnęła drzwi za sobą.
Przeszedł kilkakrotnie wzdłuż i wszerz po swym gabinecie, wreszcie zgasił światło i w ubraniu rzucił się na łóżko.
Dopiero nad ranem usnął, ale sen miał niespokojny, rzucał się jak w gorączce, przed oczami jego przesuwała się smutna, zapłakana postać Marci, ale znikała zaraz jak cień, a natomiast ukazywały się czarne, płomienne oczy Kintzównej, jej drobne, sarkastycznie uśmiechnięte usteczka i gruby czerwonawo złoty warkocz, święcący jak ogon komety. W uszach brzmiała mu denerwująca muzyka; śnił, że unosi się wśród gwiazd, a każda z nich patrzy na niego i mruga płomiennemi oczami, jak ona...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.