Stracone szczęście/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Panna Izabella była w bardzo złym humorze od samego rana; pijąc herbatę, stłukła filiżankę naumyślnie; pokojówce dowiodła, że nie umie prasować, a nawet na czułe „dzień dobry” pana Kintza nie odpowiedziała wcale. Wzięła do czytania książkę, lecz po chwili rzuciła ją w kąt, usiadła do fortepianu, lecz po uderzeniu kilku akordów zamknęła go z trzaskiem, zerwała w ogrodzie masę kwiatów i poszarpała je na strzępki. Nic jej nie smakowało; wszystko było złe, i wyraźnie zapowiedziała cioci, że chce umrzeć, ponieważ jej się życie sprzykrzyło.
Ciocia dostała, jak zwykle, palpitacyi serca, a stary Kintz, jako człowiek silniejszej kompleksyi, widząc co się święci, wzruszył ramionami i udał się do swoich zatrudnień, w przekonaniu, że ta przelotna burza przeminie wkrótce.
Przewidywania Kintza nie ziściły się; panna wciąż była pochmurna i rozdrażniona, a na jej twarzy malowało się zniecierpliwienie i niepokój.
Po południu nadjechał sędzic.
Wszedłszy do salonu, zastał w nim tylko otyłą ciocię, trzymającą na kolanach wielkiego białego kota. Pan Kintz był przy gospodarstwie, panna zaś zamknęła się w swoim pokoju, zawiadomiwszy ciocię przez służącę, że ma migrenę.
Przez godzinę przynajmniej musiał sędzic zabawiać otyłą damę, słuchać opowiadań o jej wątłem zdrowiu, wyjątkowo rzadkich przymiotach białego kota i o wielu innych, nader zajmujących kwestyach.
Nie potrzeba dodawać, że sędzic siedział jak na szpilkach i nieustannie spoglądał ku drzwiom, sądząc, że ból głowy przeminie i panna Izabella raczy się nareszcie ukazać.
Tym razem jednak migrena była uporczywa.
— Izia zawsze tak — mówiła ciocia — zawsze ma migrenę, od dzieciństwa. Powiadam panu, że czasem rady sobie dać nie można, zwłaszcza gdy ja dostanę palpitacyi serca. Wtenczas dzieją się okropne rzeczy. Ona cierpi i ja cierpię. Tak się stało i dziś. Izia już od samego rana uskarżała się, ale to zapewne przejdzie, bo trzeba panu wiedzieć, że migrena niekiedy przechodzi.
Pomimo zapewnień cioci, migrena nie przechodziła i sędzic widząc, że nie doczeka się panny, zabierał się do odjazdu.
Gdy składał już pocałunek na pulchnej rączce cioci i zabierał się do wyjścia, panna Izabella wbiegła do pokoju.
— Ach! pan tu? — rzekła, udając zdziwienie.
— Blizko od dwóch godzin — rzekł sędzic. — Pani była cierpiącą...
— Migrena, Izia tak zawsze...
— Nie... nie miałam migreny, ale nie wiedziałam, żeś pan przyjechał.
— Izia tak zawsze... nie wiedziałam, a przecież służąca..
— Czy ja kiedy słucham, co mi służąca mówi? — myślałam o czem innem.
— Widzi pan, mówiłam, że Izia tak zawsze, ona ciągle myśli o czem innem...
— Mam nadzieję, że pan nie pojedziesz zaraz, nie widzieliśmy się już tak dawno! — rzekła, nie zważając na uwagi cioci.
— To prawda, od onegdaj — odpowiedział sędzic — miałem zamiar już wracać do domu, gdyż ojciec miał ze mną do pomówienia, lecz jeżeli pani rozkaże...
— Ja tylko proszę — rzekła, spojrzawszy znacząco.
— Może pani potrzebuje towarzysza do przejażdżki konnej?
— Żeby mnie znów pan Onufry przestraszył.
— Otóż to tak... Powiadam panu, że Izia tak zawsze... Od dzieciństwa lubiła jeździć konno; przyzna pan jednak, że ja nie mogę jej towarzyszyć, przy mojej kompleksyi tego rodzaju wstrząśnienia nie są dobre. Nie pojmuję, co za przyjemność siadać na grzbiet dzikiego zwierzęcia i narażać się dobrowolnie na kalectwo, jeżeli nie na śmierć.
— Mój Ali jest łagodny, jak baranek.
— Nie lubię baranków, które wierzgają i pędzą, jak wicher.
— Może ciocia wyjdzie z nami do ogrodu; pogoda ładna, przechadzka zrobi cioci dobrze...
— U ciebie wszystko dobrze, ty tak zawsze; sama wiesz najlepiej, że przy mojej delikatnej kompleksyi ruch mi szkodzi... na serce szczególniej.
— To możemy pozostać w salonie.
— O! bardzo proszę, wyjdźcie państwo, jeżeli wolicie, jaz Milusiem usiądę na werandzie; on bardzo lubi świeże powietrze, ten kochany koteczek.
Ciocia usiadła na werandzie i niebawem przymrużyła oczy; kot, mrucząc, ułożył się na jej kolanach.
— Chodźmy nad jezioro — rzekła panna Iza.
Sędzic podał jej rękę. Wsparła się na jego ramieniu i szli tak dość długo pod cieniem świerków i grabów.
— Dlaczego kazałaś mi pani tak długo czekać na siebie? — spytał z rodzajem wymówki.
— A dlaczego nie byłeś pan wczoraj?
— Nie mogłem wydalić się z domu na żaden sposób, matka mnie zatrzymała.
— Czy zawsze malutki Jaś będzie pod rozkazami swej mamuni?
— Nie żartuj pani... i tak narażam jej się bardzo, a jednak...
— Co mam przez to rozumieć?
— Obowiązki...
— Dość mi zabawnie brzmi ten wyraz, mój panie.
— Nie rozumiem...
— Pozwolisz pan zatem, że się wytłumaczę, a postaram się nie tracić słów napróżno. Czy przypominasz sobie, panie Janie, kiedy po raz pierwszy wyznałeś, żem ci nie jest obojętną, pamiętasz moją odpowiedź?
— Rozśmiałaś się pani.
— Tak jest... Rozśmiałam się, gdyż nie sądziłam, żebyś był zdolny do walki, która cię czeka, do zwyciężenia przeszkód, wznoszących się pomiędzy nami, jak mur. Przyrzekałeś mi, że je pokonasz.
— Gotów jestem to przyrzeczenie ponowić i dotrzymać go, choćby kosztem największych ofiar.
— Ja odpowiedziałam, żebyś się namyślił, że mnie nie znasz... że ja nie jestem sentymentalna wiejska dzieweczka, której wystarczą westchnienia... Nie! ja ci powiedziałam, że kto chce moją miłość zdobyć, ten powinien żyć, istnieć i oddychać tylko dla mnie, wyrzec się wszystkiego i wszystkich, oddać mi swe serce niepodzielnie, zupełnie, bezwzględnie. Tylko na taką miłość mogę odpowiedzieć miłością, ale miłością, jak ja rozumiem. Ja również gotowa jestem wyrzec się wszystkiego dla ciebie i gdybyś został rozbójnikiem, to mordowałabym ludzi wraz z tobą, broczyła we krwi, zginęła obok ciebie, ale nie odstąpiła cię nigdy! Ja ostrzegałam, cię, panie Janie, ja nie chciałam cię łudzić, ale teraz, gdym uwierzyła twym słowom, gdy oddałam ci serce moje, nie igraj ze mną... nie krwaw mi serca...
— Czem cię uraziłem, że mówisz do mnie w ten sposób?...
— Czem? Przez cały dzień wczorajszy chodziłam jak obłąkana, czekając na ciebie... wszakże miałeś przyjechać; tęskniłam, liczyłam godziny i minuty... chodziłam od okna do okna, sądząc, że oczy wypatrzę... ale pan zapomniałeś widocznie, że jest ktoś...
— Wierz mi, najdroższa, że to nie zależało ode mnie...
— Ja nie chcę od nikogo być zależną! nie potrzebuję znać żadnych względów, żadnych obowiązków. Ja mam jeden świat... w tobie, i w tym świecie chcę wyłącznie panować!... Nasze położenie niepewne musi się skończyć. Wyjedziemy ztąd daleko, będziemy zupełnie wolni i niezależni... będziemy sami dla siebie tylko... wyłącznie. Ja wiem, że twoi rodzice niechętnie patrzą na nasz związek. Woleliby widzieć cię mężem tej rozmarzonej szlachcianki... Szlachcianki! a ja nawet do tego tytułu nie mam prawa!... Śliczna przyszłość! Onaby hodowała indyczki i gąski, tybyś został jakimś panem radcą lub sędzią i bylibyście zupełnie szczęśliwi. Kto wie, co lepsze, może jeszcze cofniesz się?...
— Nigdy! — rzekł z zapałem, ujmując ją za rękę.
Zatrzymali się. Ona oparła głowę na jego ramieniu i szepnęła, jakby sama do siebie:
— Tak... nigdy... ja ci wierzę, mój Jasiu...
— Wierz mi, wierz mi zawsze! — mówił, okrywając pocałunkami drobne jej rączki.
— Ja wiem, że u twoich rodziców łask nie mam, ale mniejsza o to. Zejdziemy im z oczu i będziemy szczęśliwi. Ojciec spełni każde moje życzenie, a nawet każdy kaprys. Wyjedziemy ztąd, naprzód do Warszawy, a później zobaczymy... Ty przyjedziesz za nami. Wynajdziesz jakikolwiek pozór... Albo lepiej nie... Zróbmy inaczej. Ja z ojcem wyjadę za dwa tygodnie, ty zaś wcześniej... w Warszawie czekaj na nas, o dniu przybycia zawiadomię cię listownie...
— Napiszesz do mnie?!
— Dlaczegóż nie miałabym napisać?... Dziś nie będę zatrzymywała cię u nas, jedź i urządzaj się tak żebyś na nas w Warszawie oczekiwał.
— Więc nie zobaczymy się już przed wyjazdem?
— Nie... nie chcę tego.
— Ależ pozwolisz mi się przecież pożegnać...
— Żegnam cię teraz... jedź.
To mówiąc, podała mu rękę. Pochwycił ją, chciał przyciągnąć ku sobie, lecz ona zręcznym ruchem wysunęła się z rąk jego.
— W Warszawie — rzekła z uśmiechem — w Warszawie.
— Nie wrócimy teraz do cioci?
— Owszem, ale z warunkiem, że rozmawiać będziemy tylko o pogodzie, lub jeżeli pan wolisz, o sztuce.
— Jesteś nieubłagana...
— A pan nudny... Umówiliśmy się już raz, po cóż więc powtarzać rzeczy znane. Pomyśl pan lepiej o wyjeździe, postaraj się, żebyś przeszkód żadnych nie miał.
Ciocia zapraszała sędzica, aby został na wieczór, tem bardziej, że pan Kintz spodziewany był lada chwila. Młody człowiek jednak, posłuszny wejrzeniu czarnych oczu, pożegnał się i odjechał.
Przez całą drogę rozmyślał, w jaki sposób upozoruje przed rodzicami konieczność wyjazdu. Poszło mu to jednak łatwiej, aniżeli się spodziewał.
Sędzina wysłuchała w milczeniu długiej relacyi syna, nie przerywając ani jednem słowem, nareszcie gdy skończył już, rzekła:
— Niepotrzebnie zadawałeś sobie tyle trudu, aby bronić sprawy, która rzeczywiście obronić się nie da...
— Dlaczego?
— Nie pytaj, bo dyskusya zaprowadzi nas do kwestyi, do której postanowiłam więcej nie wracać. Powtarzam ci, że jesteś pełnoletni i możesz robić, co ci się podoba. Zanadto już jestem stara i doświadczona, żebym kusiła się nawet o wytłumaczenie ci niewłaściwości twego postępowania. Wiem, żebym cię nie przekonała. Kiedyś miał inne zamiary, kiedy chciałeś osiąść tu przy nas i pracować uczciwie, postanowiliśmy oddać ci cały majątek, owoc naszej oszczędności, zabiegów i pracy całego życia. Dla nas byłoby aż nadto mieć swój kącik, pracować dopóki sił starczy, i patrzeć na szczęście twoje i tej, którą ukochałam, jak rodzone dziecko. To były nasze marzenia. Nie ziściły się... wola Boża! Zaślepienie twoje...
— Nie, matko! — rzekł z mocą — nie nazywaj tego zaślepieniem, bo to jest...
— Ja wiem, co jest, nie potrzebujesz mi tłumaczyć; według twego zdania, to jakieś nadziemskie szczęście, według mnie... głupstwo. A ponieważ inaczej być nie może, pozostaniemy więc przy swojem.
— Ja mateczkę przekonam...
— Mogę cię zapewnić, że nie, lecz wracamy do kwestyi. Chcesz wyjechać... po to zapewne, ażeby poza oczami naszemi zamiarów swoich dopiąć... Jest to z twojej strony delikatność, za którą wdzięczną ci jestem.
— Moja mamo!...
— Nie krępuj się moją wolą, gdyż niewiele o nią dbasz... i pozwól mi dokończyć. Powiedziałam, że mieliśmy zamiar oddać ci cały majątek; obecnie musimy od tej myśli odstąpić...
— Ja o majątek nie dbam, uważam go za własność rodziców i w ich dyspozycye mieszać się nie chcę.
— To mi wszystko jedno; choćbyś nawet i dbał, nie moglibyśmy postąpić inaczej. Po naszej śmierci zabierzesz wszystko. Obecnie jednak, nie chcąc cię zostawić wyłącznie na łasce wybranki twego serca, postanowiliśmy płacić ci procent. Dziś otrzymasz od ojca pieniądze za cały rok z góry, przydadzą ci się zapewne...
— Czemu matka tak mnie upokarza? — rzekł z goryczą.
— Owszem, postępuję z tobą uczciwie.
— Ja nie przyjmę datku, mam jeszcze młodość i głowę, potrafię na siebie zarobić!
— Wierzę; przy posażnej jedynaczce nie będzie to nawet zbyt trudno...
— Więc mama przypuszcza, że działam z wyrachowaniem?
— Nic nie przypuszczam i o niczem słyszeć nie chcę.
To powiedziawszy, wyszła pośpiesznie.
Sędzic był wzburzony. Chodził po pokoju wielkiemi krokami, nareszcie rzucił się w fotel i westchnął ciężko.
— Cóż to, mój synku — rzekł sędzia, wchodząc — obraziłeś matkę, jak uważam... to źle, to bardzo źle, mój Jasiu...
— Nie, ojcze. Nie zapomniałbym się do tego stopnia, żebym miał matkę obrazić... ale słowo daję, że mama zawiele wymaga...
Sędzia westchnął.
— Mój kochany — rzekł — dzielna to kobieta, rozumna, a serce ma złote.
— Nie przeczę.
— I zapewniam cię, że w wielu kwestyach ma racyę.
— Lecz przyzna ojciec, że w kwestyi moich własnych uczuć...
— Nie znam ja się na tem, mój synu; daliśmy ci wykształcenie, więc może jesteś od nas mądrzejszy. Nie będę się tedy sprzeczał, ale po mojemu, na chłopski rozum biorąc, to takiej żony, jak Marcia, nie znalazłbyś na całym świecie, mój kochany. Podobała ci się niemka, szalejesz, chcesz za nią w świat lecieć...
— Więc i ojciec przeciwko mnie? — rzekł z goryczą.
— Ja? nie. Co do mnie, chociażbym wolał mieć Marcię za synowę, ale jeżeli tamta ci się tak podobała...
— O mój ojcze! przynajmniej ty jeden mnie nie potępiasz?!
— No, widzisz, bo ja nie jestem zawzięty. Wprawdzie nazywa się paskudnie; wprawdzie te jej czerwone włosy wcale mnie nie zachwycają, wprawdzie słyszałem, że ma być kapryśna, zła, fantastyczka... ale jeżeli uważasz, że ci będzie z nią dobrze... to cóż robić? Ale, mój Jasiu, zapomniałem, po co przyszedłem. Weronisia życzy sobie, żebym ci wypłacił...
— Proszę ojca, ja tych pieniędzy nie wezmę.
— Ależ matka życzy sobie tego, żebyś wziął; przeznaczyła je dla ciebie, pamięta o twoich potrzebach, choć ją postępowanie twoje boli.
— Nie wezmę!
— O, moje dziecko, teraz widzę, że Weronisia ma słuszność, jak zawsze. Z tobą źle jest, mój Jasiu. Dają ci... a ty brać nie chcesz?
— Nie mogę, dla przyczyn, które wyjaśniłem mamie.
— Ha! jeżeli wyjaśniłeś, to znowuż co innego. Przed chwilą wszakże Weronisia mi wyraźnie powiedziała, żebym ci tę sumę wypłacił. No, ale skoro porozumieliście się już i nie przyjmujesz, to ci się nie narzucam. Wola twoja, mój Jasiu, chociaż powiadam ci, że głupstwo robisz. Brać kiedy dają, to zasada... Podobno w drogę się wybierasz?
— Chciałbym istotnie na jakiś czas wyjechać...
— Cóż, skoro chcesz, jedź z Bogiem. Przykro mi będzie, bom się spodziewał, że już nas nigdy nie opuścisz; dorosły jesteś, nie mogę cię przecie trzymać za połę.
— Muszę, kochany ojcze...
— Wiem, wiem, że musisz i dlatego żałuję cię. Byłem i ja przecież młodym niegdyś, znam więc taki „mus”... oj znam lepiej może, niż ci się zdaje, i wiem, że cię nic nie powstrzyma.
Syn milczał, ojciec zafrasowany przechadzał się po pokoju.
Po chwili odezwał się:
— Słuchajże-no, mój Jasiu, cóż teraz będzie z naszemi projektami? Czy kazać zwozić materyał na budowę fabryki? Czy traktować z panem Onufrym o te torfowiska nad rzeczką, co do których Staś miał go wyrozumieć. Zostawiasz mnie tu samego, nie będę wiedział, jak się rządzić.
— Możeby ojciec mógł...
— O! nie, nie, mój Jasiu, twój ojciec do tego niezdolny. Zaorać, zasiać, zebrać, wreszcie sprzedać i oddać Weronisi pieniądze to potrafię, ale fabryki wznosić, zakładać je, prowadzić, nie moja to rzecz. Nie znam się na tem, i choćbym chciał cię tu zastąpić z duszy całej, nie potrafię. A powiedz, jak długo twoja podróż potrwa?
— Nie wiem, proszę ojca, trudno to naprzód przewidzieć.
— Tembardziej...
— W takim razie budowę fabryki odłożymy do czasu mego powrotu.
— Szkoda! rozniosło się już po okolicy, ludzie mówią o tem, pomiędzy chłopstwem nawet chodzą już wieści o spodziewanych z tego tytułu zarobkach, a tak rozsypie się to wszystko w proch, dlaczego?
— Mój ojcze, co się odwlecze to nie uciecze. Wrócimy jeszcze kiedyś do tej myśli.
— Et, niezawsze... ale powiedz-że mi, Jasiu, kiedyż ty chcesz wyjechać?
— Im prędzej tem lepiej. Spróbuję wszakże jeszcze z matką pomówić. Może da się przeprosić, może jej wytłumaczę. Od tego naturalnie zależeć będzie czas mego odjazdu.
— Wiesz co, to jest myśl. Pójdźże teraz do matki zaraz; jest u siebie.
— Pójdę, ojcze — rzekł sędzic.
— Tak, pójdź, pójdź... i powróć do mnie, ja będę czekał na ciebie.
Poczciwy sędziulek usiadł na fotelu, zapalił cygaro i czekał.
Po kwadransie wszedł pan Jan, blady, niespokojny.
— Spodziewałem się tego. Weronisia twardy ma charakter. Sądziłem przecież, że dla ciebie zrobi wyjątek.
— Niestety!
— Mój Jasiu kochany — rzekł sędzia z pewnem drżeniem w głosie — jabym ci chciał dopomódz całem sercem... ale co ja mogę? Powiedz mi, co ja mogę?
Sędzic ucałował ręce ojca i rzekł:
— Ojcze, dajesz mi wiele, bo dobre słowo, całe życie będę ci za to wdzięcznym.
— Jasiu! Jasiu! — zawołał sędzia, chwytając syna w objęcia — a pamiętaj o nas, a jakby, broń Boże, było ci źle na świecie... to wracaj, wracaj do ojca, do matki, do domu. My cię zawsze szczerem sercem przyjmiemy.
Tegoż samego dnia pan Jan opuścił dom rodzicielski, a nazajutrz zajął mieszkanie w jednym z pierwszorzędnych hoteli warszawskich.
Panna Kintz potrafiła tak pokierować swoją sprawę, że ojciec sam ją do wyjazdu skłaniał, a ciocia nie zważając na palpitacye i delikatny stan zdrowia, przy pomocy kilku służących, dyrygowała pakowaniem kufrów i waliz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.