Przejdź do zawartości

Stracone szczęście/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Bajkowszczyznę liczono do najładniejszych majątków w okolicy, a zaściankowa fama głosiła, że państwo sędziostwo posiadają nawet kapitały. Co prawda, nikt tych pieniędzy nie liczył, ale nawet Boruch, najlepszy znawca w tym względzie, twierdził, że gdyby tylko sędzia świsnął, a sędzina kiwnęła głową, to by żydkowie zaraz masę pieniędzy pożyczyli.
Sędzia jednak z uprzejmości tej nie korzystał, gospodarstwo prowadził porządnie, miał ładne inwentarze, a starannie uprawna ziemia corocznie obfite wydawała plony. Dom prowadzony był oszczędnie, po gospodarsku, bez zbytków.
Sędzia był wzrostu niewielkiego, tuszy dobrej, przysadzisty i krępy, małżonka zaś jego, nosząca jeszcze na twarzy ślady dawnej piękności, była wysmukła i szczupła.
To, pod względem powierzchowności niebardzo dobrane stadło skojarzyło się przed laty z pobudek najidealniejszej miłości. On miał wtenczas lat dwadzieścia kilka i niewielki mająteczek; ona zaś piękność, powaby młodości i trzydzieści tysięcy złotych, zapisane przez ciotkę. Było tam podobno jeszcze coś w sperandzie po bezdzietnym stryju, ale speranda zawiodła, gdyż się stryj na starość ożenił i fortunę dzieciom zostawił.
Sędzina, a w owe czasy jeszcze panna Weronika, miała, dla swej urody i koligacyj pięknych, wielu konkurentów, ale odstraszała wszystkich pewną wyniosłością i dziwnie chłodnem obejściem. Była przytem sarkastyczna i złośliwa, więc też starający się o jej rękę dawali za wygranę i, wychwalając piękność Weronisi, woleli, żeby się to szczęście komu innemu dostało.
Po kilku latach piękna panna ujrzała się zupełnie odosobnioną. Rówieśniczki jej powychodziły za mąż, a ona, znacznie od nich piękniejsza, na każdej zabawie za królówę balu uchodząca, siała rutkę i towarzysza życia znaleźć sobie nie mogła.
W owym czasie wpadł jej w oko dzisiejszy sędzia, a wtedy jeszcze czupurny blondynek z habrowemi oczami i rumieńcem na twarzy. Panna Weronika obserwowała go przez dłuższy czas, i przyszła do wniosku, że ten właśnie może być dla niej bardzo dobrym mężem. Trzeba przyznać, że nie myliła się, Wicuś albowiem miał charakter łagodny i miękki jak wosk, a pannie Weronice takiego właśnie było potrzeba.
Tańcząc zamaszyście mazura na jakimś kuligu zapustnym, Wicuś ani się domyślał, że spojrzenie pięknych czarownych oczu wciąż za nim goni, dopiero gdy panna Weronika wybrała go do figury, a potem porozmawiała z nim przez chwilę, spostrzegł ze zdumieniem, że w oczach jej drgają jakieś iskierki, a na pięknie zarysowanych ustach uśmieszek nie jest tak sarkastyczny, jak zwykle.
Wicuś, który nawet nie myślał nigdy, żeby o pannie Weronice mógł marzyć, przekonywał się coraz bardziej, że nie jest ona ani dumną, ani nieprzystępną; owszem, z własnych jej ust dowiedział się, że szuka duszy bratniej, któraby ją zrozumieć i ocenić mogła. Pod czarującem wejrzeniem czarnych oczu serce jego topniało jak wosk i ani wiedział biedak, jak się zakochał na zabój.
Panna Weronika, sierota, mieszkała u ciotki, dożywotniczki dużego majątku, w którym był pałac starożytny, park przepyszny z grotami tajemniczemi, altankami i stawem. Wicuś bywał tam coraz częściej. Ciotka, osoba już niemłoda i cierpiąca, lubiła spokój i samotność, więc młodzi ludzie sami chodzili po parku, zrywali kwiaty, rozmawiali o tańcach, gwiazdach, a najczęściej nie rozmawiali wcale, upajając się wonią róż i jaśminów. Podczas jednej z takich przechadzek samotnych, Wicuś zdobył się na akt bohaterskiej odwagi i przezwyciężywszy wrodzoną nieśmiałość, ujął pannę Weronikę za rączkę i w ognistych wyrazach opowiedział jej swoje sentymenta, poczem oboje, rozpromienieni radością, udali się do cioci po błogosławieństwo.
Dalszy ciąg tego romansu odbył się jak zwykle, z przyzwoitą wystawą i okazałością. Było huczne wesele i podróż poślubna, jak przystało na pannę, która ma w swym rodzie dwie hrabiny, czy nawet trzy podobno. O tych hrabinach pan Wincenty przez czas późniejszego, długoletniego z małżonką swą pożycia często bardzo miał sposobność słyszeć.
Podróż poślubna nie trwała długo, gdyż młodej mężatce pilno było do gospodarstwa, do domu. Pan Wincenty byłby jeszcze chętnie gruchał z Weronisią wśród uroczych stron południa, ale ona, gładząc pieszczotliwie jego twarz rumianą, powiedziała mu otwarcie, że kochać się można i w domu, a wydatków na zbytkowne podróże robić nie trzeba. Że w słodkich słowach żony była stanowczość, a pan Wincenty ducha sprzeciwieństwa nie posiadał, więc też spakowawszy manatki, młoda para powróciła pod nasze niebo szare i osiadła w wiosce pana Wincentego.
Dość było kilku dni, aby Weronisia rozejrzała się dobrze w całem gospodarstwie; wnet też zaczęła zaprowadzać w niem reformy. Przedewszystkiem, ażeby Wicusiowi zapewnić tyle dla zdrowia potrzebną agitacyę, odprawiła rządcę; następnie, ażeby ulżyć drogiemu mężusiowi kłopotów i pracy, zabrała w swoje ręce kasę, a służbę tak potrafiła wyuczyć, że żaden interesant nie mógł się dostać do pana, nie wylegitymowawszy się pierwej przed panią, kto jest i czego potrzebuje.
Dobroduszny Wicuś ani się spostrzegł, jak jego osobista wola, jego „ja” zniknęło zupełnie i rozpłynęło się gdzieś w przestrzeni.
Czasem budziła się w nim dawna natura, trochę krewka, gorąca; radby wpaść tu i owdzie, na jarmarczek, przefacyendować konika, wypić butelkę wina z przyjacielem, ale przy pierwszej wzmiance o takiej intencyi, na ustach Weronisi zjawiał się dawny złośliwy uśmieszek i zaczynała się opowieść o trzech hrabinach i o dystynkcyi, która nie pozwala na bałagulstwo i parafiańskie uciechy.
Wysłuchawszy kazania, Wicuś wzdychał, nasadzał czapkę na uszy i szedł w pole, zkąd wracał na obiad lub wieczorem.
W pierwszych latach, gdy mu się taka niewola zaczynała przykrzyć, gdy miał ochotę opierać się i na swojem postawić, pani zmieniała zaraz taktykę. Stawała się pokorną, cichutką, uległą... przymilała się pieszczotliwie, i wnet postanowienie pana Wincentego miękło, znów stawał się zakochanym jak student... i posłusznym.
Później już ten sposób nie był potrzebny, pan Wincenty albowiem stał się posłusznym z przyzwyczajenia i wolę własną najzupełniej zatracił.
W kilka lat po ślubie, Weronisia potrafiła wytłumaczyć swemu małżonkowi, że porządny obywatel powinien mieć jakiś tytuł i sama postarała się, żeby Wicusia wybrano na sędziego pokoju. Przebył na tym urzędzie jedno tylko triennium, ale już tytuł sędziego na zawsze mu pozostał. W okolicy o ślepej uległości pana Wincentego rozpowiadano różne anegdotki, ale on na to nie zważał. Być pod pantoflem nie jest znów tak źle, jak się zdaje, sędziemu nawet bardzo dobrze było w tej sytuacyi; o nic się nie troskał, miał wygodny byt, spokojny kawałek chleba; a że fortunę powiększył i do kapitaliku doszedł, to głównie temu zawdzięcza, że trzydzieści lat blisko uczciwie pod pantoflem przesiedział.
Przyzwyczaił się sędzia do zależności od żony, jak wół przyzwyczaja się do jarzma, ale na obronę sędziny trzeba powiedzieć, że jarzmo, które na męża włożyła, nie było bardzo twarde. Przewaga jej nie miała w sobie nic szorstkiego, przeciwnie, postępowanie jej nosiło na sobie cechy wysokiej delikatności. O wiele wyższa od męża pod względem inteligencyi, bez trudności umiała nad nim wziąć górę.
Przytem kochała go naprawdę. Dbała o jego zdrowie, wygody, umiała nawet dogadzać pewnym, bardzo zresztą niewinnym kaprysom. Potrawa, której on nie lubił, nigdy się nie pokazywała na stole, a gdy po obiedzie sędzia zdrzemnął się trochę, to w domu było naówczas cicho, jak w grobie. Ustępując w drobnych rzeczach, w sprawach większego znaczenia sędzina miała absolutną przewagę i, dzięki temu właśnie, majątek ich mnożył się i wzrastał.
Przedsiębiorcza, zabiegła i oszczędna, sędzina dążyła do robienia majątku, do zdobycia sobie wybitnego stanowiska w świecie ziemiańskim — a gdy została matką, podwoiła energię i działalność.
Zapragnęła dziecku los zapewnić jaknajlepszy, i szła do tego celu konsekwentnie, wytrwale, z godną podziwu energią. W tej szczupłej, wątłej kobiecie duch był silny, a wola niezłomna; opinia parafialna „Herodem” nazywała sędzinę, lecz mała garstka osób, bliżej ją znających, ceniła wysokie zalety jej charakteru i duszy.
Do tych przedewszystkiem należał ksiądz Andrzej i panna Marta, która w Bajkowszczyznie częstym bywała gościem i cieszyła się szczególnemi względami sędziny.
Z powodu przyjazdu syna i chwilowej jego słabości, w domu sędziostwa panował ruch niezwykły. Matka, lękając się o zdrowie jedynaka, rozsyłała konie po doktorów, a nawet sam pan sędzia wydelegowany został do miasta, ażeby osobiście pierwszą w gubernii znakomitość lekarską zaprosić. Właściwie nie było potrzeby takiego alarmu robić — ale sędzina tak chciała, tak więc musiało być.
Sędzia wielką bryczką, w cztery tęgie konie zaprzężoną, puścił się w podróż.
Gdy Zajezierze już minął, w lesie wólczańskim ujrzał niezwykłe widowisko. Przez linię wśród drzew wyciętą szedł Boruch, trzymając w sztywnie wyciągniętych przed sobą rękach strzelbę w ten sposób, jak gdyby lufami jej chciał wykłuć oczy niewidzialnemu nieprzyjacielowi. Przytem biedny Boruch, widocznie z użyciem broni palnej mało obznajmiony, drżał jak liść i płaczliwym głosem mówił do idącego za nim pana Onufrego:
— Pfe! pfe! wielmożny panie dobrodzieju... ja już nie wytrzymam, ja rzucę na ziemię tę paskudną maszynę, niech jej moje oczy nie widzą.
— Wcale nie radzę ci tego robić, strzelba jest nabita, jak ją rzucisz, to może być ambo meliores.
— Jakie ambeliores? co to za zwierzyna jest?
— To uważasz jest ambo meliores, co znaczy: obie lufy nabite; więc nie rzucaj broni, kochany Boruchu, bo może wystrzelić.
Boruch, słysząc to, starał się jeszcze bardziej strzelbę od siebie oddalić, wyciągnął ręce jak struny i dygocąc ze strachu, prosił:
— Wielmożny panie, niech pan to już weźmie, to jest głupstwo, to nie żydowski interes! Czy to ja jestem jaki szlachcic, albo hrabia, żebym z taką maszyną po lesie latał? Ja jestem sobie prosty żydek... handluję.
— Nic nie szkodzi, mój Boruchu, nic nie szkodzi; dziś jesteś prosty żydek, ale przysłowie mówi: hodie mihi, tibi cras, co znaczy: jutro możesz kupić dobra.
— Pan żartujesz sobie ze mnie. Pan może myślisz, że jak wyskoczy zając, albo jaki ptak, to ja do niego strzelę? pfe! na co? Niech on sobie idzie na złamanie karku, niech jego dyabli wezmą...
— Ej, nie wytrzymałbyś... kropnąłbyś tak, żeby aż po całym lesie zagrzmiało...
— Żebym ja tak miał szczęście do handlu, jakbym ja wcale nie kropnął. Pfe! co to jest kropnął? Niech pan dobrodziej potrzyma ten karabin, to zaraz się przekona, że ja wytrzymam. Zresztą ja panu dobrodziejowi coś powiem... Kiedy się panu zachciało koniecznie robić żydowskie polowanie, to niech pan strzela, a ja pójdę zająców szukać... Zobaczy pan, jak to będzie dobrze... Pan myśli, że ja ucieknę? Broń Boże, ja będę stukał kijem po krzakach, będę krzyczał hu! ha! i wszystkich zająców wypędzę... Będzie pan miał co zabijać do samego wieczora.
Sędzia, widząc ten osobliwszy pochód, kazał konie zatrzymać.
Boruch z dubeltówką w naprzód wyciągniętych rękach szedł wprost do gościńca, za nim zaś pan Onufry z miną bardzo poważną kroczył ciężko, sapiąc.
Sędzia śmiał się na cały głos.
— Panie Onufry! — wołał — sąsiedzie! Cóżeś to naszego Borucha na myśliwego wykierował?
— Oj, wielmożny panie sędzio — jęknął Boruch — prawda, ja jestem cały myśliwy... bo tylko myślę jakby ztąd uciec...
— Dzień dobry szanownemu sędziemu — rzekł pan Onufry, — gdzież Pan Bóg prowadzi? Quo tendis? jak mówi mędrzec. Co znaczy: dokąd z rozkazu sędziny pędzisz?
— Przedewszystkiem, powiedz mi, co znaczy ta maskarada?
Tempora mutantur, sędziulku. Co znaczy: dziś żydzi polują, a szlachta za nimi torby nosi...
— Panie sędzio — rzekł wpół z płaczem Boruch, — niech pan pozwoli położyć tę strzelbę na bryczce; ja już dziś całkiem zdrowie straciłem w tym lesie... Pan Onufry czasem lubi żartować, a z takiego interesu może być, broń Boże, nieszczęście...
— No dajże tę strzelbę — rzekł sędzia, wyciągając rękę — bo mi cię żal... ale powiedz, zkąd ci u licha przyszła ochota polować?
— Jakto polować? Niech moje wrogi mają takie polowanie; ja przyjechałem do pana Onufrego kupić trochę lasu, tymczasem kupiłem sobie tylko febrę... Żeby pan sędzia nie nadjechał, tobym już do tej pory jaką brzydką słabość dostał! Oj... oj... wolałbym tego lasu nie widzieć...
— Sędziulku kochany, wszystko to jest, uważasz, kłamstwo. Przyjechał dziś do mnie ten oto Boruch, znany ci nasz benefactor...
— Przepraszam pana, pan sędzia wie najlepiej, że ja, Bogu dzięki, nie jestem faktor. Czy ja komu co stręczę? Ja sobie uczciwie handluję.
— Nie znasz się na mowie mędrców, benefactor to znaczy: taki co pożycza pieniędzy. Więc tedy przyjechał z propozycyą kupienia kilkuset sosen; żeby zaś nie kupować kota w worku, zaprosiłem go do lasu. Wziąłem strzelbę na ramię i poszliśmy owe sosny oglądać personaliter. Co znaczy: we dwóch.
— Oj — stękał Boruch, — ja sam nie wiem, po co myśmy tam poszli?
— Poszliśmy sosny oglądać, a że gorąco zaczęło doskwierać, a ja już jestem nieco przyciężki, więc tedy prosiłem poczciwego Borucha, żeby mi strzelbę potrzymał.
— To ładne potrzymanie! ja musiałem półtorej godziny taką maszynę w ręku nieść.
— Czemuś nie rzucił o ziemię? — spytał sędzia.
— Chciałem tak zrobić, ale pan Onufry powiedział, że jak tę strzelbę cisnąć na ziemię, to ona wystrzeli z dwóch luf i będzie nieszczęście.
— No, nic się nie stało, zawsze przy tej sposobności Boruch czasu nie stracił, obejrzałeś przynajmniej sosny.
— Żebym ja tak nieszczęścia nie oglądał, jak ja tu ani jednej sosny nie widziałem. Ja widziałem tylko tę strzelbę, którą musiałem trzymać w garści.
— No uspokój się, Boruchu — rzekł pan Onufry; — o sosnach pogadamy później, teraz wędruj do domu, i staraj się mieć zawsze mens sana in corpore sano. Co znaczy: kielich szabasówki wieczorem i rano.
— A z sosnami co będzie?
— Pogadamy później. Teraz, kochany sędziulku, gdzie jedziesz?
— Do miasta po doktora.
— Jak to dobrze się składa; zabierz mnie sędzia z sobą, właśnie miałem dziś jechać... to swoich koni oszczędzę.
— Ależ owszem, z całą przyjemnością... siadaj pan.
— Słuchaj-no Boruch — rzekł pan Onufry — zrób mi jednę łaskę.
— Panowie to zawsze tak. Nastraszyć żyda, odebrać mu zdrowie, a potem: zrób mi Boruch łaskę, to taka szlachecka procedura!
— Więc nie chcesz zrobić?
— Co nie mam zrobić? ale niech wiem, co pan żąda. Chociaż czas paskudny, zawsze trzeba mieć delikatność i serce... trzeba człowieka ratować.
— To też bardzo ci będę wdzięczny, mój Boruchu.
— No, ale co ja mam zrobić?
— Bądź łaskaw odnieść tę strzelbę do Wólki.
Jeszcze pan Onufry mówić nie skończył, jak Boruch puścił się gościńcem wielkim pędem...
— Oj, stary! stary! — rzekł sędzia — zawsze ci się figle trzymają!
Ridendo castigat mores, jak twierdzi mędrzec... zapewne pamiętasz który, panie sędzio?
— Zkąd znowuż? Siadaj oto lepiej jegomość i jedźmy.
— Tak jest, bene! — rzekł pan Onufry, sadowiąc się na bryce — a co do mędrca, to zapomniałem o tem, mój sędziulku, żeś niewiele romansował z Minerwą.
Sędzia ramionami ruszył.
— Robisz taką minę, jak gdybyś nigdy nic nie przeskrobał, lecz nie bój się, sąsiedzie, nikt nas nie słyszy.
— Głupstwa mówisz, panie Onufry...
— Wiem, wiem, sędzia jest modestus, bo ci tak przykazano, a na to ci przykazano, żebyś słuchał. Słuszna rzecz obedientia, czyli: siedzenie pod pantoflem.
— Mój panie Onufry, na toż cię wiozę z sobą, żebyś mi przykre rzeczy mówił?
— A przepraszam; jeśli ci przykro, to już nic nie mówię, albo zacznę z innej beczki... Powiedz mi oto, czy z twoim synem tak źle, że aż sam po doktora jedziesz, chociaż jeden już był.
— Nie, tylko dla spokojności Weronisi...
— Słusznie; spokojność takżeć to skarb drogi, a żona podobno jeszcze droższy... na czem się wreszcie nie znam, bo jestem, jak uważasz, puer i adolescens, czyli: kawaler do wzięcia.
— Któżby cię wziął?
— Były takie co chciały, zresztą de gustibus non est disputandum. Co znaczy: każda potwora ma swego adoratora; niedawno nawet chciała mnie uszczęśliwić pewna wdowa, alem jej grzecznie odrzekł: non sum dignus, czyli po polsku: nie głupim!
— Nic nie wiedziałem o tym wypadku...
— Wypadek niewielkiej wagi, ale jakże twój synek? Nie widziałem go już dawno... Jak słyszę, piękny chłop, kubek w kubek tatuś...
Sędzia uśmiechnął się.
— Niczego chłopak, istotnie, kontent z niego jestem.
— Gdzie bywał? co robił przez tyle czasu? O długach nie mów, bo wiem, że każdy syn je robi, taką jest albowiem rerum natura, żeby ojcowie za synów płacili.
— Otóż mylisz się, kochany sąsiedzie, mój syn ani grosza długu nie zrobił...
— Czekajże-no, sędziulku dobrodzieju, poszukam okularów.
— Na co?
— Chciałbym się dobrze przypatrzeć, jak wygląda ojciec takiego syna, który długów nie robi... Takim się mienisz przecie...
— Co to mówić, mój sąsiedzie, wierz lub nie wierz, a ja powiadam ci, że takiego chłopca ze świecą szukać. Ja jestem z niego szczęśliwy i dumny...
Twarz sędziego rozpromieniła się, oczy zajaśniały; opowiadał o swoim synu z zapałem, mówił o jego poczciwości, przywiązaniu do rodzinnego kąta, o zamiarach na przyszłość, a im dłużej mówił, tem wymowniejszym się stawał, tak, że pan Onufry słuchał w milczeniu, nie przerywając, zdumiony.
Pan Onufry rozmyślał nad tem co słyszał i w głęboką pogrążył się zadumę. Ważył w duchu każde słowo sędziego, czoło marszczył i ruszał wąsami pociesznie.
Gdy wjeżdżali do miasta, już była noc...
Pan Onufry miasta nie lubił. Czuł się jakby nieswoim i skrępowanym w tem rojowisku ludzi wszelkich kondycyj i stanów. Nie mógł swobodnie chodzić po twardym bruku i pełnych wyboi trotuarach, a nieustanne wymijanie i potrącanie z przechodniami doprowadzało go do wściekłości.
Zawsze też wyrzekał i mówił, że daleko lepiej jest na wsi. Człowiek idzie sobie swobodnie, każdy go zna, przywita, powie dobre słowo... w tych zaś Sodomach i Gomorach nietylko, że lada ulicznik porządnego człowieka potrąci, ale jeszcze za kieszeń trzeba się ciągle trzymać, na każdym kroku płacić i płacić bez końca...
To też przyjechawszy do miasta i zająwszy pokój w hotelu, pan Onufry postanowił urządzić się w ten sposób, aby jaknajmniej gwaru miejskiego słyszeć.
In primis, sędziulku kochany — rzekł, — idź zaraz do owego Eskulapa i proś, żeby jutro rano do drogi był gotów, a jak powrócisz, to sobie przepędzimy wieczór, jak dwaj poczciwi wieśniacy, w spokoju, ciszy i na przyjacielskiej gawędce.
— A możeby tak do teatru? co? — spytał sędzia.
— Dajże
pokój! to jest, jakby ci wytłumaczyć, nie teatr, ale raczej tomba obscura, czyli kurnik; byłem tam raz... niech ich nie znam. Chyba, że sędzia chcesz przyjrzeć się aktoreczkom, co? ale wątpię, czy masz na to dyspensę, czyli mówiąc po ludzku: kwitek od sędziny?
— Co też mówisz?
— Czuję to przez skórę, żebyś takiej licencyi nie dostał, a zresztą co nam starym z tego przyjdzie? Jak cię kocham, sędziulku...
— Masz racyę, panie Onufry.
— Tedy idź do doktora i powracaj, a później zabawimy się honeste, jak na uczciwych ludzi przystoi.
Sędzia, zawsze zgodny, nie oponował, przebrał się naprędce i poszedł; pan Onufry tymczasem rozsiadł się wygodnie na kanapce, zapalił fajkę i dumał...
Sędzia powrócił niebawem.
— Tedy — rzekł — interes załatwiony, doktora mam; jutro jedziemy z powrotem.
Wybornissime! ja moje interesa rano załatwię, a teraz, kochany sędziulku, zabieraj się i chodź.
— Ale dokąd?
— Zaraz to zobaczysz...
Przeszli kilka ulic i dostali się w jakieś podwórko, zarzucone beczkami i rupieciami różnemi; w sionce świeciła zakopcona lampka i przy jej blasku można było dostrzedz drzwi, na których domorosły jakiś artysta wymalował wielkie winogrono niemożliwego koloru...
— Otóż tu jest kres naszych utrapień — rzekł pan Onufry, otwierając drzwi — proszę naprzód, kochany sędzio, śmiało.
Umeblowanie pokoiku było bardzo skromne. Kanapka stara jak świat, kilka krzeseł, czerwony stół, a na ścianie sztych, przedstawiający jak książę Józef rzuca się w nurty Elstery.
Pan Onufry w dłonie klasnął; na to wezwanie przybiegł chłopak, a za nim i sam gospodarz, siwy jak gołąbek, wygolony starannie, odziany w surdut starodawnego kroju.
— Pana Onufrego dobrodzieja witam, witam! — rzekł, kłaniając się nizko — taki gość! taki gość! węglem w kominie zapisać; jakże zdrowie pana dobrodzieja?
— Źle, źle panie Michale, widocznie muszę mieć gorączkę.
— Przeziębienie...
— Nie, tylko gdy ciebie ujrzałem, zaraz mi się okrutnie pić zachciało.
— Mamy na to lekarstwo... piwniczka, chwalić Boga, nie pusta.
— Zakręćże się więc sam, panie Michale, i daj nam butelczynę uczciwą, żebym nie potrzebował wstydzić się za ciebie przed panem sędzią, przyjacielem moim i sąsiadem; pomnij zawsze o tem, że vox populi vox Dei. Co znaczy: nie dolewaj wody, bo cię obmówią.
— Zawsze pan dobrodziej łaskaw żartować; ja się wody boję jak ognia, nie pijam jej nigdy, bo różne słabości na człowieka sprowadza...
To powiedziawszy, kupiec osobiście udał się do piwnicy, ażeby wyszukać butelkę, któraby panu Onufremu do gustu przypadła.
— Powiadam ci, sędziulku, że to nieoszacowany winiarz ten pan Michał. Jest on z pochodzenia teutonus, co znaczy dosłownie: kartoflarz, ale wyrodził się od swych braci. Pięćdziesiąt lat węgierskiem winem handlując, nabrał dziwnej fantazyi i serca. Powiedzno mu, że on jest niemiec, będziesz się miał zpyszna... to crimen lesae dla niego, czyli jakbyś go w papę uderzył. Znam ja go dobrze, mój sędziulku. Czy wiesz, że on wędrował aż tam gdzie pieprz nie rośnie, taki ci szwab gorący... a polityk! pogadaj-no z nim tylko.
Kupiec wszedł i postawił gąsiorek na stole. Pan Onufry nalał trochę w kieliszek, skosztował, podniósł do światła i ruszając wąsami, rzekł poważnie:
— Warto buzi! Nie ma co mówić. Biblioteka twoja, panie Michale, zawiera piękne dzieła, opera magna, czyli: szacowne flasze. Siądź-że przy nas, bo jak mówi mędrzec: tres faciunt collegium, co znaczy: we trzech pić weselej...
Pan Michał wymówił się brakiem czasu.
— Muszę do sklepu iść — rzekł — ale może później służyć panom będę...
— Polityk! powiadam ci, sędzio! zawsze polityk; nie chciał teraz pić, ale jak przyjdzie, to nam przyniesie buteleczkę świeżą, w lepszym guście... Znam ja go, trzyma on się owej wzniosłej zasady mędrca, która mówi: saepe stylum verte, co znaczy: stawiaj coraz lepsze.
— I to niezgorsze — rzekł sędzia — wartoby nawet do domu wziąć trochę...
— A widzisz, sędziulku, jak to dobrze mądrej rady posłuchać. Chciałeś iść do teatru, nabawić się bólu głowy, ściągnąć podejrzenia, bellum civile, czyli kapelusz od żony... a tutaj siedzisz sobie, jak u Pana Boga, za piecem, gawędzisz z przyjacielem, ciepło ci, dobrze, nie słyszysz wrzawy ani turkotu, zapominasz o kłopotach, jeżeli masz jakie... No, sędziulku kochany, zdrowie twego jedynaka, ale do dna... to sine qua non. Co znaczy: do kropli.
Po zdrowiu jedynaka, pan Onufry wzniósł zdrowie sędziny i sędziego, a rozczulony sędzia odpowiedział toastem za pomyślne lata pana Onufrego, ale już z nowej butelki.
Sędzia zarumienił się już dobrze, chwilami rozczulał się, miał łzy w oczach i był szczególnie skłonnym do zwierzeń...
— Mój sąsiedzie kochany — mówił — mój panie Onufry, już to dawno mam do ciebie trochę żalu, że mnie prześladujesz, a przecież nic ci nigdy złego nie uczyniłem.
— Ja!? ciebie prześladuję! to calumnia, dalibóg czysta calumnia.
— Zawsze mi wymawiasz, że Weronisię kocham i że jakoby skaczę, jak ona zagra... No, panie Onufry, powiedz tak sumiennie, czy ja kiedy skaczę?
— No jużcić między nami powiedziawszy...
— Co między nami? co ty mówisz, człowieku. Boże sprawiedliwy!
— Nie alteruj się, sędziulku, że czasem ci przytnę to prawda, ale złego zamiaru, złej woli w tem nie masz. Zresztą, mój sąsiedzie najdroższy, jeżeli myślisz, że ty pierwszy siedzisz pod pantoflem, to się grubo mylisz... Bywali inni i to nie z takim nosem, jak ty; historya starożytna wiele nam pod tym względem dostarcza szczegółów. Nie ubliżając ci, panie Wincenty, przyznając wysokie zdolności, wykształcenie, śmiem twierdzić, że ś. p. Sokrates chyba był od ciebie mądrzejszy, wszak prawda?
— Cóż za pytanie? przed Sokratesem schylam głowę, jak mi Bóg miły, schylam...
— A widzisz, a jednak pomimo całej swojej mądrości, był on także ejusdem coloris, co znaczy: taki sam pantoflarz. Szanowna jego małżonka, de domo, nie pomnę, a imieniem Ksantypa...
— A, panie Onufry! godziż się to moją Weronisię do Ksantypy przyrównywać?
— Nie równam, tylko mówię: kołki Sokratesowi na łysinie ciosała, a do tego rzecz prowadzę, żebyś do mnie, sędziulku, urazy nie miał, bo, jak ci powiadam, nie pierwszyś i nie ostatni... Wnoszę toast za zdrowie i długie życie sędziny. Niech żyje!
— Vivat! — rzekł sędzia, spełniając do dna kieliszek. — Mój panie Onufry, Onuferku, przyjacielu i bracie, ty jej nie znasz... dalibóg nie znasz jej.
— Ależ znam, któżby sędziny nie znał. Virago to jest, czyli: szlachcic w spódnicy...
— Nie, nie, Onuferku, nie dowódź, nie znasz Weronisi. Pozwól, że ci wytłumaczę.. to jest uważasz kobieta... kobieta, która, jakby to powiedzieć, ma, proszę cię, dwie strony...
— Jak medal.
— Jak medal, ale złoty, złoty Onuferku, dziewięćdziesiątej szóstej próby! Mówiłem ci tedy, że ma ona dwie strony...
— Domyślam się, dexteram et alteram.
— Co ty się możesz domyślać? Tyle lat przeżyłeś sam jeden, jak kołek w płocie, nie zaznawszy rozkoszy ani uciech rodzinnych. Wyrzekłeś się wszystkiego i dziś udajesz znawcę, i dokuczasz swoim przyjaciołom. Ho, ho, mój braciszku, tobie się zdaje, że mnie tak łatwo osiodłać... Powiadacie, że sędzia człowiek cichy, spokojny, Bogu ducha winien... co zresztą jest i prawda, ależ to wszystko nie dowodzi, żebym nie miał być energicznym w potrzebie...
— Oho! — rzekł pan Onufry, ruszając wąsami — anibym się tego domyślał.
— Bo mnie nie znasz, Onuferku, ja widzisz jestem z natury spokojny, ale niechno co, to potrafię dęba stanąć i jak wezmę na kieł, to żeby się świat zawalił, muszę na swojem postawić! Weronisia wie o tem dobrze i dlatego u mnie w domu, to powiadam ci taki słuch, że nie wyobrazisz sobie...
— Wierzę ci, wierzę, chociaż suponuję, czyli przypuszczam, iż sens moralny tego słuchu jest taki, że co żona każe, to sędzia robisz... A co, nie przeczysz? qui tacet consentire videtur. Co znaczy...
— Nic nie znaczy! — krzyknął sędzia, uderzając w stół kieliszkiem — u mnie w domu tylko ja znaczę! Zaraz w pierwszym roku pożycia postawiłem na swojem. Powiadam ci, był obiad, dobry obiad ani słowa, ale na końcu podali jakąś cytrynową leguminkę, której nie cierpię. Rozzłościłem się strasznie, porwała mnie pasya i rzekłem: — Weronisiu! ja nie jadam takiej leguminki! Co powiesz, przez tyle lat ani razu mi nie podano tej potrawy... i w obec tego, ty Onuferku, ty mój przyjacielu, krzywdzisz mnie, opowiadasz, że jestem pantofel! a wstydź się! wstydź naprawdę. Może jednak powiesz, że jeden fakt nie jest dowodem? Dam ci drugi. Pewnego razu, także w początkach naszego pożycia, zdrzemnąłem się trochę po obiedzie. Było, jak dziś pamiętam, gorąco, okno do ogrodu otwarte. Ledwie usnąłem, mucha siada mi na twarz, spędzam ją, przylatuje druga, dziesiąta, piętnasta. Co u licha, czy się worek z muchami rozsypał?! Kąsają, brzęczą, łażą po twarzy, po nosie, po oczach... Szaleństwo mnie ogarnia, wpadłem w wściekłość; zerwałem się, pobiegłem do żony i powiadam: mnie muchy zjedzą aniołku! Ona na to nic. Myślę sobie, jak nic to nic, poszedłem w pole i postanowiłem, że jak drugi raz się to stanie i wpadnę znowuż w wściekłość, to zrobię awanturę... Tymczasem co powiesz? Wracam z pola i widzę, że obydwa okna w moim pokoju otwarte. Weronisia stoi na środku, a cztery dziewki wielkiemi gałęziami wypędzają muchy. I wypędziły, jak cię kocham Onuferku, wypędziły co do jednej, a później Weronisia, postawiła pełen talerz trucizny, i tak je wytępiła, że nawet na lekarstwo muchy w pokoju nie było. No teraz pytam się ciebie, Onuferku: czy ja jestem pod pantoflem, czy nie jestem?
— Sędzio kochany, ty jesteś jak Cezar, możesz powiedzieć: veni, vidi, vici. Co znaczy: dziewki wypędziły muchy.
— A ja ci mówię, że dobra żona jest domu korona.
— Za zdrowie korony! nie wdając się w rozbiór, czy cierniowa jest ona, czy inna? Pereas mundus fiat justitia, co znaczy: świat się przewróci, a kobiety jeszcze nami rządzić będą; zostawmy sędzio te sprzeczki i jeszcze raz za zdrowie sędziny!
— Onuferku, mój bracie... tyś się poznał na niej teraz, tyś ją zrozumiał... i ja ją zrozumiałem i ona mnie także, wszyscy się zrozumieli... Ha! ha! to heca była z temi muchami! bo Weronisia energiczna... żebyś dał rubla za muchę, ani jednej nie było... żeby rubla za muchę... za jedną głupią muchę... jak cię kocham!
Poczciwy sędziulek przebrał miarkę, oparł brodę na rękach i jeszcze coś niewyraźnie mówił o Weronisi, o muchach, kręcił głową... wreszcie usnął na piękne.
Pan Onufry świeży sobie nalał kieliszek i rzekł:
— Wszędzie upadek! po dwóch butelkach oto już jest mortus et sepultus, co znaczy: urżnięty i śpiący... i to sędzia! Sprawiedliwości! o! gdzież ty mieszkasz?
Wygolony kupiec z buteleczką w ręku do stancyjki się wsunął.
— Co to — zapytał — już?
— A już, jak widzisz... tacy to teraz ludzie, i uważasz to jest sędzia, judex et justitiae distributor, co znaczy: fuszer, który dwóch butelek nie zmoże...
— Fuszer! fuszer! — potwierdził kupiec, otwierając butelkę. — Gdzie dziś ludzi szukać, panie Onufry dobrodzieju, gdzie? Niema już ich, pomarnieli, przepadli. Znasz pan to wino assesorskie na dukata? Dobre winko, jak dzieci kocham, doskonałe...
— Znam, przepyszne! Żeby gorszem nas Bóg nie karał do śmierci.
— Proszę pana dobrodzieja, dziś pies o nie nie spyta. Radca, poczciwy nasz radca, przeniósł się do wieczności; pan Damazy chory od lat trzech, nogi mu puchną, pan Seweryn wyniósł się do Warszawy... Niema komu butelki wina sprzedać, jak poważam pana dobrodzieja.
— Jednak targujesz!
— Ale co? Lurę! fabrykowany portwein i szampańskie, ma się rozumieć na kredyt... Co pan myślisz? albo się oni znają na rzeczy?
Tak gawędzili sobie pan Onufry z kupcem, susząc butelkę powoli, a sędzia, wsparłszy głowę na stole, spał snem sprawiedliwego, od czasu do czasu mówiąc niewyraźnie o Weronisi i muchach...
Tegoż samego wieczora, gdy sędziulek ze swym sąsiadem i przyjacielem zabawiali się w oficynie pana Michała, w Bajkowszczyznie okna były oświetlone.
Pan Stanisław z Zielonki przyjechał odwiedzić chorego przyjaciela.
Chory czuł się znacznie lepiej; ubrał się i wyszedł na przywitanie kolegi.
— Jak się masz, Jasiu? — rzekł gość — nastraszono mnie, sądziłem, żeś bardzo cierpiący.
— Nic mi nie jest; w istocie zaziębiłem się trochę, a poczciwa moja mateczka rozesłała zaraz na wszystkie strony po lekarzy; nawet ojciec sam pojechał po jakąś znakomitość, która, jak widzisz, pofatyguje się do nas bez potrzeby.
— Nie, Janku, tak nie mów — wtrąciła sędzina — w kwestyi zdrowia nigdy ostrożności nie jest zawiele. Jak cię zobaczyłam po przyjeździe słabym, cierpiącym, zmienionym, byłabym posłała nie wiem po kogo, aby cię tylko ratować. Niech cię to nie dziwi, mój kochany; serce matki jest drażliwe na cierpienia dziecka.
— Poczciwa, droga mateczko! — rzekł pan Jan, całując ręce sędziny — alarm był zbyteczny, ale przekonałem się przy tej sposobności, że nie jestem mateczce obojętnym.
— Zapewne pierwszy raz, Jasiu?
— Setny! tysiączny! milionowy!
— Nie licz, nie licz, mój Jasiu, bo nie doliczysz się — rzekła sędzina — zabaw lepiej gościa. Ale dlaczego, panie Stanisławie, Marcia nie była dla nas łaskawa?
— Nie mogła, proszę pani, serdeczne ukłony kazała załączyć.
— Szkoda! wielka szkoda, doprawdy.
— Ach pani sędzino, rzecz do powetowania...
— Trzymam za słowo; panna Marta bardzo się z wizytami liczy, a jednak gdyby wiedziała, jak ją kocham, to może byłaby nieco mniej skrupulatną w rachunku. Proszę jej to powtórzyć, panie Stanisławie, dosłownie, tak jak powiedziałam.
To mówiąc, sędzina wyszła z pokoju, dwaj młodzi ludzie pozostali sami.
— Cóż, Stasiu — rzekł sędzic — jakże tu czas spędzałeś? czy pogodziłeś się ze wsią, z gospodarstwem?
— Eh! mój drogi, dużoby o tem mówić! Łudziłem się z początku; zdawało mi się, że będę pożytecznym, że coś zrobię; tymczasem widzę ze smutkiem, że nie jestem ani w roli swojej, ani w swoim żywiole. Ot wegetuję z dnia na dzień, a co mnie boli najwięcej, to owo przeświadczenie wewnętrzne, że jestem jakby piątem kołem u wozu, że czas tracę napróżno.
— Smutno to przyjść do takiego przekonania... mam jednak nadzieję, że wyleczymy cię z tej apatyi. Przebacz mi, kochany Stasiu, że przerywam tę rozmowę, gdyż niejednokrotnie powrócimy do niej, ale chciałbym coś usłyszeć o twojej siostrze.
— Zawsze ta sama, entuzyastka. Jej się zdaje, że jest na jakiemś arcyważnem stanowisku, niby kapłanka, mająca szerzyć wokół prawdę i światło, krzewić cnoty i moralność, pracowitość i zacność. Zwyczajnie młoda. Niech-no kto zachoruje we wsi, ona już tam jest z radą i pomocą, w ważniejszych wypadkach po doktora na swój koszt posyła; wszystkie zamorusane wiejskie baby zna po imieniu, a jak przyjdzie Boże Narodzenie, to rozdaje im książeczki, ubrania, podarunki różne. Entuzyastka powiadam ci zawzięta, i co gorsza, niczem jej nie wyperswadujesz, że to nie prowadzi do niczego.
— Po cóż perswadować? dlaczego jej przeszkadzać w dobrem?
— W dobrem? To bardzo względne... i mnie się niegdyś zdawało, że tu można czegoś dokonać, jakiś dodatni wpływ wywrzeć, lecz dziś, zniechęcony, machnąłem ręką na wszystko... i gdyby nie siostra, która ma sprzymierzeńca...
— Sprzymierzeńca?!
— Tak, tak; ale niech cię to nie straszy. Sprzymierzeńcem jej jest ksiądz Andrzej z Komorna, znasz go przecie.
— Co prawda, niewiele; od czasu, gdym do szkół poszedł, tak rzadko bywałem w domu, że nie miałem sposobności poznać go bliżej i ocenić; sądząc jednak z tego, co mi matka mówiła...
— Jest to także entuzyasta, chociaż staruszek. Dziwny człowiek. Zrywa pierś na ambonie, po pół dnia przesiaduje w konfesyonale, biednych wspiera i łudzi się, że to wszystko, co robi, jakieś owoce przyniesie. Wyobraź sobie, że ten stary człowiek stosunkowo do swego wieku jest jeszcze bardzo młodym księdzem.
— Nie wiedziałem o tem.
— Historya jego jest bardzo ciekawa. Szczegóły jej tu w naszej okolicy mało kto zna; on sam zaś lubi mówić o wszystkiem, byle tylko nie o sobie.
— Zkądże ty ją poznałeś?
— Ksiądz Andrzej jest dość blizko z nami skuzynowanym, gdyż matka moja jest Nałęczówna z domu. Zawdzięczamy mu też wiele, niedawno, nieproszony, przyszedł nam z pomocą i jeżeli jesteśmy dotąd jeszcze w Zielonce, to tylko jemu możemy zawdzięczać.
— Jakto? byłożby z wami tak źle...
— Cóż mam taić przed tobą? Interesa nasze nie są świetne, hypoteka obciążona, a dochody wcale nieosobliwsze. Zapobiegliwość Marci i oszczędne życie, jakie prowadzimy, byłyby nie ochroniły nas od katastrofy, lecz w chwili najkrytyczniejszej ksiądz przyszedł w pomoc i... wegetujemy dalej.
— Mówisz to takim tonem, jakbyś nie był kontent z takiego obrotu rzeczy.
— Nie mam się z czego cieszyć. Siedzę tu, bo tak chce siostra, a przecież jej samej w tem pustkowiu zostawić nie mogę, jednak gdyby byli Zielonkę sprzedali, miałbym rozwiązane ręce... Wiesz, Jasiu, że ja się tobie wydziwić nie mogę, słysząc, że masz zamiar osiedlić się tu na stałe. Przepędziwszy tyle lat w ogniskach cywilizacyi, wśród zupełnie innych warunków, osiąść w Bajkowszczyznie, chcieć tu strwonić najpiękniejsze lata życia, to niepodobieństwo!
— Zasada...
— Zasada! zasada! — rzekł z gorzkim uśmiechem Stanisław — doprawdy bawią mnie te wasze zasady! jest w nich coś tragi-komicznego, mój Jasiu. Robicie na mnie wrażenie człowieka, który mając ręce i nogi związane, zamierza wdrapać się na szczyt wysokiej wieży. Nie, nie, mój Jasiu, łudzisz się; gdy pobędziesz pomiędzy nami rok, dwa, trzy najwyżej, przyjdziesz do tego samego rezultatu, do którego ja przyszedłem. Powiesz, że szkoda sił twoich, szkoda młodych lat, straconych zdolności...
— Ależ pozwól-no...
— Daj mi dokończyć. Sądzę, że możemy mówić spokojnie, trzeźwo, zupełnie jak gdyby o kwestyi osobiście nas nie interesującej.
— Owszem, mówmy więc.
— Skoro tak, streść mi więc swój program, powiedz mi pan, czego chcesz dokonać?
— Łatwa odpowiedź: po pierwsze chcę utrzymać w ręku ten kawałek ziemi, który posiadamy, chcę stać silnie na nogach, nie dać się ruszyć, być zupełnie niezależnym pod względem materyalnym.
Piękne żądanie. Zapominasz jednak, że jesteś, jako gospodarz, po tysiąc razy zależnym, pierwszy lepszy kaprys atmosferyczny lub losowy może cię zgubić ze szczętem, zniweczyć całą twoją pracę.
— Mylisz się, mój Stasiu; kaprysy losowe nie zdarzają się codzień, a wyjątkowe klęski wyjątkowo tylko przychodzą; na grad lub ogień mam asekuracyę; co się zaś tyczy nieurodzajów, które, jak ci wiadomo, nie zdarzają się co rok, to należy tak urządzić gospodarstwo, żeby na jedno źródło dochodu nie liczyć; nie dopisze jedno, to drugie, nie drugie to trzecie.
— Słyszałem już niejednokrotnie te dowodzenia. Teorya bez zaprzeczenia piękna, ale w zastosowaniu, w praktyce wygląda inaczej... i takich teoretyków wyzuwają z własności, na równi z innymi śmiertelnikami.
— Niemożliwy jesteś, mój Stasiu; sądząc według tego co mówisz, zdawałoby się, że wszyscy stoimy na wulkanie, że jutra nikt pewien nie jest.
— Alboż inaczej jest?
— Ależ przez tyle lat, które przecież ciężkiemi nazywano, w okolicy naszej nie wyzuto z mienia nikogo; chyba, że ktoś sam chciał pozbyć się fortuny i zapragnął wygodnego życia w mieście. Na przykład podaję ci naszego sąsiada Wrzeszcza.
— Ach! pana Onufrego!
— Ten chyba świetnie nie stoi; ile razy przyjeżdżam do domu, tylekroć słyszę o jego różnorodnych kłopotach, a jednak siedzi on w swej Wólce i chyba nieprędko wyrzucą go ztamtąd.
— Pan Onufry! ależ to nie dowód. To oryginał, który komorników fetuje i zawsze jest ze swego losu zadowolony. To dziwak.
— Dziwak czy nie dziwak, ale się nie daje, gospodaruje niezbyt świetnie wprawdzie, nie według wymagań postępu, lecz porządnie; wszystko w swoim czasie zrobi, inwentarze ma niezgorsze. Tak przynajmniej mówił mi mój ojciec, który przecież zna się na tem. Do tego rzecz prowadzę, żeby ci dowieść, że ostatecznie, przy pracy, na kawałku ziemi utrzymać się można, a kto się pracy nie leni, kto z wiarą w siebie stara się utrzymać ojcowiznę w ręku, ten ją utrzyma.
— Zgoda nawet i na to, ale powiedz mi, Jasiu, a powiedz szczerze, czy wyprodukowanie pewnej ilości korcy pszenicy jest ostatecznym celem życia?
— Któż to mówi?
— Może myślisz jeszcze o czem innem teraz, boś młody, bo jaśnieją przed tobą jakieś ideały i nęcą cię swoją pięknością; ale za lat kilka w prozie powszedniego życia ideały znikną, a natomiast przyzwyczaisz się widzieć szczyt szczęścia w pszenicy i okowicie. Zrobisz się ekonomem, zapomnisz, czego się kiedyś uczyłeś, nie odświeżysz niczem umysłu, Będziesz dobrze jadł, dobrze pił, nabierzesz tuszy, a całą twoją rozrywką duchową stanie się wist z licytacyą, lub preferans.
— Kruku, nie kracz! Nie z temi zamiarami przychodzę tutaj. Ostatecznie nie zarzekam się produkowania pszenicy, okowity i innych towarów, bo te dają pieniądze, a pieniądz jest siłą; nie zaprzeczam także twoim pragnostykom co do tuszy i wista z licytacyą. Lecz wszystko to nie przeszkodzi mi rozwijać swoich planów i dążyć wytrwale do celu.
— Do robienia pieniędzy?
— Powiedziałem ci, że i to dobre, ale poza tem jest lud.
Stanisław zerwał się z krzesła.
— Słuchaj-no, Jasiu — rzekł — mam ja już ludu po same uszy! Dziś miałem sprawę z chłopem, który przez dwa miesiące kradł mi drzewo w lesie, więc już mnie tym ludkiem nie częstuj. Przyjedź do Zielonki, tam Marcia słuchać cię będzie z największy uwagą, oprócz tego poszlę jeszcze po księdza Andrzeja, mniemam bowiem, że we troje przerobicie cały parafię na raj ziemski. Nie będzie już chłopów, tylko aniołowie w sukmanach i cherubiny w zapaskach. Może rozciągniecie swą działalność dalej jeszcze i ucywilizujecie żydów.
— Żartuj sobie, mój Stasiu, to nam nie przeszkodzi robić swoje; szczerze się ucieszyłem, słysząc, że i ksiądz Andrzej podziela zdanie twej siostry.
— Ksiądz Andrzej jest, jak powiedziałem, dziwak i entuzyasta, przed kilkoma dniami dał tego nowy dowód.
— Jakiż?
— Trzeba ci wiedzieć, że umarł w Komornem chłop, Maciej Paliwoda.
— Ten staruszek, pamiętam go dobrze.
— Tak, dawny wojskowy, weteran. Ile tam dębczaków i sosen miał na sumieniu? ile razy łąki cudze wypasał? nie wiem; zresztą był chłopisko niezły, a przynajmniej lepszy od innych. Otóż chłop ten umarł. Dotąd rzecz zwykła; ksiądz Andrzej jednak zapragnął tę okoliczność dla swoich celów wyzyskać; wyprawił mu więc wspaniały pogrzeb, a zanim trumnę spuszczono do grobu, wypowiedział mowę. Ludzi było dużo, pomimo dnia roboczego zgromadziło się mnóstwo chłopów z całej niemal parafii.
— Widocznie więc ów Maciej musiał mieć dużo życzliwych?
— Zapewne... taki stary! pokumany, spokrewniony z wieloma rodzinami w sąsiednich wioskach, znali go tu wszyscy.
— Cóż w tem za osobliwość; rodzina nieboszczyka zapłaciła, więc ksiądz mowę powiedział.
— Nie znasz księdza Andrzeja. Nie cierpi on wszelkich panegiryków pośmiertnych, i bywały wypadki, że chociaż dobrze chciano mu płacić, od mów wymawiał się. Tymczasem, na chłopskim pogrzebie palnął mówkę z własnej inicyatywy.
— Mocno żałuję, że nie należałem do liczby słuchaczów.
— Zapewne, z twego punktu widzenia rzeczy była to mowa świetna. O nieboszczyku powiedział niewiele, ale mówił, jakiem powinno być życie i postępowanie chłopa. Pod względem krasomówczym była to rzecz piękna, aczkolwiek wyrażona w sposób dziwnie prosty i przystępny.
— Wiesz, Stasiu, już z opowiadania twego pokochałem księdza Andrzeja, widzę, że to prawdziwy przyjaciel ludu.
— Et! — rzekł Stanisław, machając ręką — cóż z tego? Gdzie owoce jego pracy?
— On nie pyta o owoce; sieje tylko zdrowe ziarno; niech pięćdziesiąt ziarn zmarnieje, a pięćdziesiąt wyda zbiór dobry, on będzie szczęśliwy.
— O czem tak panowie rozprawiacie — rzekła, wchodząc, sędzina — przepraszam, że tak długo byłam nieobecną, ale gospodyni trzeba wybaczyć. Chodźcież do stołu.
— Mateczko — rzekł pan Jan — dowiaduję tu się różnych rzeczy o naszym księdzu Andrzeju.. a mama nic mi o nim nie mówiła.
— Moje dziecko, niech mu Bóg da jaknajdłuższe lata, to człowiek, który dużo dobrego czyni. Znajdziesz sam sposobność przekonania się o tem. Co robi siostrzyczka, panie Stanisławie? — zapytała sędzina gościa.
— Marcia, pani sędzino, jak zwykle, gospodaruje w swoim zakresie; wyrabia różne dziwy z masłem i serami, które ma podobno posłać do Afryki.
— Żartujesz pan z siostry.
— Wypsuła mi cały zapas desek na ule, tak, że już do ogrodu nie wychodzę z obawy o całość nosa; no i zajmuje się chłopskiemi dziećmi, których zawsze pełno koło niej.
— A mówiłeś pan, że cierpiąca...
— O! to jej nic nie przeszkadza, tembardziej, że wynalazła teraz nowy rodzaj zabawki.
— Cóż takiego?
— Przypomniało jej się, że niegdyś w Warszawie uczyła się robienia koronek...
— Więc uczy?
— Tak... i wynalazła nawet jakąś Frankę, która podobno ma niezwykłe po temu zdolności.
— To wybornie!
— Czy wybornie nie wiem, ale to rzecz niewątpliwa, że nigdy się z moją siostrą dogadać nie mogę. Chciałbym z nią porozmawiać, gdzie tam! panna Marta jest w oborze; panna Marta poszła do chorej baby, która się przepiła na odpuście; panna Marta pokazuje France nowy deseń, panna Marta uczy jakiegoś Mikołajka czytać; słowem jest dla wszystkich zawsze, ale dla mnie bardzo rzadko.
— Nie zrzędź pan — rzekła sędzina — powinieneś raczej cieszyć się.
— Nie mam z czego. Powody do zmartwienia są zawsze; choćby i wczoraj.
— Cóż nowego?
— Przyjechał z Warszawy młody Zielski, synowiec i spadkobierca owego nieboszczyka radcy Zielskiego, który, jak pani wiadomo, ma na hypotece Zielonki dość znaczną sumę zaraz po Towarzystwie. Ostatecznie jest to nasz największy wierzyciel i dawny znajomy, ale zawsze wierzyciel... Marcia podczas pobytu na pensyi w Warszawie mieszkała u państwa Zielskich i była z niemi w wielkiej przyjaźni. Nawet podobno pan Edward, właśnie ten sam, który wczoraj był u nas, zajmował się bardzo Marcią, nawet oświadczał się o jej rękę, ale ponieważ Marcia była jeszcze bardzo młodziutka, odmówiono mu. Obecnie, po śmierci stryja, stał się właścicielem sumy na Zielonce i przyjechał w tym interesie.
Pan Jan niecierpliwie poruszył się na krześle...
— Jakkolwiekbądź — ciągnął dalej Stanisław — takiego gościa, choćby ze względu na dawny stosunek, należało przyjąć serdecznie. Tymczasem, Marcia ledwie raczyła się na chwilę pokazać przy obiedzie i nie wiem czy dziesięć słów zamieniła z gościem... ale za to Franka dokładnie wyuczyła się nowego deseniu. Naturalnie robiłem wszystko, co mogłem, żeby pana Edwarda dobrze przyjąć.
— Czy już odjechał? — spytała sędzina.
— Prosił o konie na nocny pociąg i pojechał... czemu się wcale nie dziwię. Zapowiedział jednak, że niedługo powróci.
— Zapewne, że powróci, choćby dla samej sumy.
— Tak, tembardziej, że jest to człowiek niezamożny, a ten fundusz, który przychodzi na niego drogą spadku, to jest owa suma na Zielonce, jest zapewne całym jego majątkiem.
— A cóż ten pan robił dotychczas?
— Pracuje na drodze żelaznej. Jest to technik.
Pan Jan zamyślił się przez chwilę, potem skierował rozmowę na inne kwestye, opowiadał o pobycie swoim za granicą, o różnych fabrykach, które zwiedzał, nareszcie zwierzył się przyjacielowi z zamiarem założenia zakładu przemysłowego.
Stanisław uśmiechał się z wyrazem pewnego powątpiewania.
— To jest konieczne — mówił pan Jan — dotychczas zamało zajmowaliśmy się przemysłem, ztąd też wszystkie fabryki są w ręku niemców, tak jak handel w ręku żydów. Znośniej z tem było jeszcze wówczas, kiedy ziemia, niewymęczona i niewyczerpana jak dzisiaj, rodziła bez nakładów, obfitość lasów dawała na zawołanie pieniądz, a chleb był tańszy i ludzi mniej niż dzisiaj. Teraz, inne są czasy, powinniśmy pomyśleć, że ludzi już jest dużo, a ziemi nie przybywa. Chłop-gospodarz grzebie się jako tako na swoim kawałku który dla niego wystarcza; ale należy wziąć na uwagę, że ten chłop ma kilkoro dzieci, że te dzieci pożeni i wtenczas drobna fortunka nie wystarczy na wyżywienie kilku już rodzin. Musimy więc dla nich wytworzyć przemysł.
— Piękne to są bezwątpienia teorye, ale, powiadam ci Jasiu, że o takich rzeczach mów lepiej z Marcią, ona prędzej cię zrozumie. Co do mnie, mam już tego dość i jeżeli Zielski będzie żądał stanowczo swej sumy, postawi mnie tym sposobem w konieczności sprzedania majątku; to, między nami powiedziawszy, wyświadczy mi wielką a wielką przysługę. Miałbym już raz przynajmniej rozwiązane ręce i poszedłbym tam, gdzie praca moja mogłaby być istotnie na coś komu przydatną.
— Ej, panie Stanisławie, panie Stanisławie — rzekła sędzina — nie lubię tego słuchać. Pan, szlacheckie dziecko, czujesz się nie swoim, tu na wsi!
— Więc też przerwijmy tę dyskusyę, tembardziej, że już późno... ja pożegnam państwa i zarazem, w imieniu własnem i Marci, zapraszam do nas na niedzielę. Mam nadzieję, że Jaś będzie zupełnie już zdrowym i przyjedzie. Będą starzy znajomi i sąsiedzi: ksiądz Andrzej, pan Onufry, stary pan Rafał z Komorna... i, niech pani sędzina zgadnie, kto jeszcze...
— Może państwo Czarnowscy z Zajezierza?
— Nie, z niemi nie jesteśmy w bliższych stosunkach; będzie nowy sąsiad, który niedawno się sprowadził w te strony.
— Z Bogatego?
— Tak, pan Kintz. Złożył nam wizytę, później rewizytowaliśmy go z Marcią i zaprosili na niedzielę. Przyjedzie z córką.
— Poznałeś pan ją? ma być niezwykle piękna.
— Rzeczywiście... jest to panna wyjątkowej a oryginalnej urody. Szczególny typ. Włosy jej wpadają w kolor rudy, czerwonawy prawie, oczy duże, a czarne jak smoła; przytem twarz osobliwej białości, figurka prześliczna, a ręka...
— Tak ją dokładnie opisujesz, mój Stasiu, iż można przypuszczać, że zajechała ci w głowę, jak fura siana...
— Nie. Ma w sobie coś demonicznego, a ja wolę w kobiecie łagodność i słodycz... zresztą raz ją tylko widziałem, więc na to, żeby mi zajechała w głowę, nie było jeszcze czasu.
— Ale będzie jeszcze — rzekła z uśmiechem sędzina.
— O nie! jabym się jej bał. Gdy mówi, a zwłaszcza gdy chce czegoś dowieść, to oczy jej błyszczą szczególniejszym ogniem...
— Zaciekawiasz mnie, mój Stasiu; ale powiedzże mi przedewszystkiem, co zacz jest ów pan Kintz? Zkąd się tu wziął?
— Albo ja wiem; bogaty kapitalista podobno. O ile wiem, włóczył się z córką po świecie, bywali w Wiedniu, Paryżu, Konstantynopolu, przez rok mieszkali nawet w Kairze. Teraz, jak mówi, na stare lata kupił wioskę i chce odpocząć.
— Jakiej narodowości jest?
— Powiada, że polak; nazwisko wszakże nie polskie. Podobno dziadek, czy pradziadek jego przywędrował tu z Saksonii i osiadł; nieboszczka zaś pani Kintz, bo wdowcem jest ten jegomość, była, jak mówią, rodem z Francyi.
— No, ale panna rozsądna, wykształcona?
— O tak! Co do wykształcenia, mówi wszystkiemi językami europejskiemi i gra prześlicznie, chociaż przyznam ci się, że ja i jej gry słuchać nie mogę.
— Dlaczego?
— Działa mi na nerwy. Zdaje się, że całe piekło szaleje w tych, akordach, które ona wydobywa.
— Intrygujesz mnie, Stasiu; przyjadę więc w niedzielę, choćby dla poznania tej rudej dyabliczki, która ci tak na nerwy działa.
— Strzeż się jednak... dyabliczki niebezpieczne bywają.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.