Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

który dla niego wystarcza; ale należy wziąć na uwagę, że ten chłop ma kilkoro dzieci, że te dzieci pożeni i wtenczas drobna fortunka nie wystarczy na wyżywienie kilku już rodzin. Musimy więc dla nich wytworzyć przemysł.
— Piękne to są bezwątpienia teorye, ale, powiadam, ci Jasiu, że o takich rzeczach mów lepiej z Marcią, ona prędzej cię zrozumie. Co do mnie, mam już tego dość i jeżeli Zielski będzie żądał stanowczo swej sumy, postawi mnie tym sposobem w konieczności sprzedania majątku; to, między nami powiedziawszy, wyświadczy mi wielką a wielką przysługę. Miałbym już raz przynajmniej rozwiązane ręce i poszedłbym tam, gdzie praca moja mogłaby być istotnie na coś komu przydatną.
— Ej, panie Stanisławie, panie Stanisławie — rzekła sędzina — nie lubię tego słuchać. Pan, szlacheckie dziecko, czujesz się nie swoim, tu na wsi!
— Więc też przerwijmy tę dyskusyę, tembardziej, że już późno... ja pożegnam państwa i zarazem, w imieniu własnem i Marci, zapraszam do nas na niedzielę. Mam nadzieję, że Jaś będzie zupełnie już zdrowym i przyjedzie. Będą starzy znajomi i sąsiedzi: ksiądz Andrzej, pan Onufry, stary pan Rafał z Komorna... i, niech pani sędzina zgadnie, kto jeszcze...
— Może państwo Czarnowscy z Zajezierza?
— Nie, z niemi nie jesteśmy w bliższych stosunkach; będzie nowy sąsiad, który niedawno się sprowadził w te strony.
— Z Bogatego?