Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak, pan Kintz. Złożył nam wizytę, później rewizytowaliśmy go z Marcią i zaprosili na niedzielę. Przyjedzie z córką.
— Poznałeś pan ją? ma być niezwykle piękna.
— Rzeczywiście... jest to panna wyjątkowej a oryginalnej urody. Szczególny typ. Włosy jej wpadają w kolor rudy, czerwonawy prawie, oczy duże, a czarne jak smoła; przytem twarz osobliwej białości, figurka prześliczna, a ręka...
— Tak ją dokładnie opisujesz, mój Stasiu, iż można przypuszczać, że zajechała ci w głowę, jak fura siana...
— Nie. Ma w sobie coś demonicznego, a ja wolę w kobiecie łagodność i słodycz... zresztą raz ją tylko widziałem, więc na to, żeby mi zajechała w głowę, nie było jeszcze czasu.
— Ale będzie jeszcze — rzekła z uśmiechem sędzina.
— O nie! jabym się jej bał. Gdy mówi, a zwłaszcza gdy chce czegoś dowieść, to oczy jej błyszczą szczególniejszym ogniem...
— Zaciekawiasz mnie, mój Stasiu; ale powiedzże mi przedewszystkiem, co zacz jest ów pan Kintz? Zkąd się tu wziął?
— Albo ja wiem; bogaty kapitalista podobno. O ile wiem, włóczył się z córką po świecie, bywali w Wiedniu, Paryżu, Konstantynopolu, przez rok mieszkali nawet w Kairze. Teraz, jak mówi, na stare lata kupił wioskę i chce odpocząć.
— Jakiej narodowości jest?