Stracone szczęście/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Pierwszą osobą, która w niedzielę zajechała przed dwór w Zielonce, był pan Onufry.
Przyjechał jeszcze za dnia, na swoim wózku węgierskim, ubrany w długi szlafrok płócienny od kurzu, w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami.
— Zdaje mi się, że jestem pierwszy — rzekł do Stanisława, który wybiegł na ganek, aby gościa powitać. — Pierwszy albo primus; takim właśnie bywałem zamłodu, zwłaszcza w szkołach, gdziem ostatnią ławkę miał w dzierżawie wieczystej. Jak się ty miewasz, panie Stanisławie? jak się miewa twoja śliczna siostrzyczka, pulcherrima puella. Co znaczy: karmelek dziewczynka! Oj, żeby nie szósty krzyżyk na karku i reumatyzm w kościach... Bo trzeba ci wiedzieć, mój Stasiu, przepraszam, że cię tak familiarnie nazywam, ale i ja zamłodu nie byłem szpetnym chłopcem, czego ślady zapewne widzisz. Ale to już uważasz praeteritum plusquam perfectum. Co znaczy po polsku: był to obraz, ale oblazł.
Sapiąc jak miech, Onufry wtoczył się do przedpokoju, zdjął z ramion płócienny kitel, otrzepał się z kurzu i wszedł do sali, w której znajdowała się już panna Marta.
Servus, servus et sclavus — rzekł — co znaczy: proszę o rączkę; sługa uniżony najpiękniejszej mojej sąsiadki, do nóżek upadam...
— Witam łaskawego pana — rzekła panna Marta, podając gościowi rękę, którą ten do ust przycisnął.
— Dziwisz się pani zapewne, żem pierwszy, ale, jak powiada pewien mędrzec arabski, czy chiński, bo już dalibóg nie pamiętam: zakochany jak komar dąży do płomienia, w którym sobie skrzydła opali.
Panna Marta rozśmiała się.
— Moja pani dobrodziejko, amicus Plato sed magis amica veritas. Co znaczy: piękność kochaj jak rarytas; nie sądzę, abyś pani zabroniła sąsiadowi żywić w sercu jakieś afekta, czyli sentymenta, lub jeżeli pani wolisz, zachwyty. Co się rzekło bardzo a bardzo w porę, gdyż oto widzę, iż się zatacza landara sędziny, która, jako formalistka, stawia się dzisiaj w asystencyi męża... i jeżeli się nie mylę, syna. Oh! oh! panno Marto, jeszcze chwilkę, jeszcze nie wjechali w bramę, są dopiero ante portas, co się tłumaczy koło karczmy; ale patrzno, pani dobrodziejko, jakowaś kara czwórka ich wymija. Konie jak lwy, i powozik, mości dobrodzieju, jak z igły. Któż to u licha?
— Pan Kintz z córką — rzekł Stanisław.
— Pan Kintz! Słusznie, bardzo słusznie, teraz tylko niemcy mogą takiemi powozami jeździć. Z córeczką... no proszę...
— Śliczna panna! — wtrąciła panna Marta.
— Prawda — rzekł pan Onufry — trochę w niej żydówki, trochę wiewiórki, a trochę dyabła.
— Cicho, przestań pan! — rzekła Marcia — już są przed gankiem.
Rzeczywiście jednocześnie prawie obadwa powozy zajechały przed dom. Z pierwszego wysiadł sędzia z sędziną i z synem, z drugiego pan Kintz z córką.
Po wprowadzeniu gości do salonu i prezentacyi wzajemnej, sędzina zajęła miejsce na kanapie i zaczęła rozmawiać z panną Martą. Pan Stanisław zabawiał Kintza, do którego przysunął się pan Onufry i sędzia, zaś pan Jan czynił honory Kintzównie.
Trzeba przyznać, że ta ostatnia wyglądała prześlicznie. W czarnej jedwabnej sukni figurka jej wydawała się jeszcze wiotszą, a twarz bielszą, oczy zaś, duże, rzucały olśniewające blaski.
Przybywali inni jeszcze goście, tworzyły się nowe grupy, lecz panna Kintz tak umiała prowadzić rozmowę, tak sędzica zająć, że ten młody człowiek ani na chwilę opuścić jej nie mógł.
Panna Marta, jako gospodyni domu, zanadto była zajętą, aby na ugrupowanie się gości mogła zwracać pilniejszą uwagę.
Panna Kintz była wymowna i wesoła, a chwilami, gdy rozmowa zeszła na poważniejsze przedmioty, to mówiła o nich z takiem przejęciem się i zapałem, że sędzic wpatrywał się w nią jak w obraz i słuchał niepomiernie zdziwiony.
Z opowiadania Stanisława wyobrażał on sobie, że spotka jakąś istotę dziwaczną, ekscentryczną, rozpieszczoną jedynaczkę, wreszcie artystkę może — lecz zawiódł się zupełnie. Ona, jak mówiła, czy to w uroczych górach Szwajcaryi, czy pod pogodnem niebem Włoch, zawsze marzyła o wiosce polskiej, o szarem, pochmurnem niebie, czarnych lasach sosnowych i tych wielkich płaszczyznach, zbożem okrytych. Marzyła zawsze o nich, i ostatecznie namówiła ojca, żeby taką cichą wioseczkę nabył. Znała dobrze poezyę i muzykę wszystkich cywilizowanych krajów, ale nad Bajrona przenosiła Mickiewicza, a nad mistrzów włoskich rzewne pieśni Moniuszki lub Szopena. Gdy mówiła o nich, głos jej stawał się dziwnie melodyjnym i śpiewnym, niby syreni, a oczy robiły się wilgotne, jak gdyby od łez.
Pan Jan nie spostrzegł nawet, że czas bieży szybko, że panowie zasiedli już do kart i że Marcia rozmawiająca z sędziną i dwiema starszemi paniami, rzuca na niego z pod spuszczonych powiek przelotne, jakby pytające spojrzenia.
Już się dobrze zmierzchało, gdy dryndulą, w jednego zaprzężoną konika, z Szymonem na koźle przyjechał ksiądz Andrzej.
Stanisław i panna Marta pośpieszyli na przywitanie gościa. Sędzina podniosła się z kanapy, panowie powstali od kart.
— Nie przeszkadzajcie sobie — mówił ksiądz — ja tu z panami pogawędzę, a przedewszystkiem pilno mi pana Jana zobaczyć. Lubię ludzi wracających z obczyzny, zwłaszcza jeżeli z niej swoim co dobrego przynoszą. Chodźże-no tedy, panie Janie, opowiadaj nam, mów. Byłbym sam do was przyjechał, ale z powodu zajęcia nie mogłem. Zawsze coś wypadnie: ludzie rodzą się, żenią, umierają, chcą się spowiadać lub modlić, a ksiądz dla wszystkich na każde żądanie być musi. Zróbże, panie Janie, dla starego ustępstwo i opowiedz-no swoje dzieje i zamiary, bom ciekawy bardzo, jak każdy starowina, mój młody przyjacielu...
Pan Jan przysunął się z krzesłem bliżej i opowiadać zaczął, ale nie szło mu jakoś; czuł ciągle na sobie magiczny wpływ spojrzeń czarnych oczu, które wciąż zwracały się ku niemu.
Zdaje się, że panna Marta dostrzegła te spojrzenia i ich wpływ, bo posmutniała jakoś, i może obrażona, trzymała się od sędzica ciągle zdaleka, starając się innymi tylko gośćmi zajmować.
Po kolacyi, goście znów się znaleźli w salonie, drzwi wychodzące do ogrodu były otwarte. Przez nie dolatywał zapach kwiatów i szmer nocy letniej.
Zachwyceni pięknością wieczoru, goście wyszli na werandę — wszyscy, oprócz panów w karty grających i panny Kintz, która otworzyła fortepian i uderzyła kilka akordów.
Z pod jej palców popłynęła jakaś dumka dziwnie rzewna, tęskna, rozmarzona, jak echo pieśni brzmiącej daleko na stepach, pieśni starego lirnika, opiewającego smutne dzieje. Później tony wzmacniały się, potężniały, rosły, wybuchnęły burzą akordów, w których słychać było jak gdyby odgłos gromów, jęków i przekleństw... nareszcie i gromy ucichły i ustąpiły miejsca poważnym tonom modlitwy.
Podczas gdy rozlegały się dźwięki muzyki, wszyscy milczeli — panna Marta zadumana przechadzała się po alei, nawet pan Onufry, który chwilowo od kart był wolny i znajdował się na werandzie, ani jednem słowem nie przerwał milczenia...
Ksiądz Andrzej szepnął do sędziny:
— Artystka...
Pan Jan przetarł ręką blade czoło, jak gdyby chciał odpędzić myśli, na gwałt się do głowy cisnące.
Gdy ostatnie dźwięki ucichły i rozpłynęły się w ciszy nocy letniej, panna Kintz skinęła na ojca i szepnąwszy mu kilka słów do ucha, zaczęła się do odjazdu zabierać. Sędzina, wymawiając się bólem głowy, również chciała odjechać.
Panna Marta, zazwyczaj bardzo gościnna, dziś jednak nie zatrzymywała nikogo.
Naprzód odjechał Kintz z córką, potem sędziostwo z synem, za nimi reszta towarzystwa. Pozostali tylko domowi, ksiądz Andrzej i pan Onufry.
Ten ostatni gawędził z panem Stanisławem i osuszał butelkę, która mu jakoś dziwnie przypadła do gustu; ksiądz Andrzej zaś, usiadłszy przy Marci, prowadził z nią rozmowę.
— Posmutniałaś mi, dzieweczko — rzekł łagodnie — a i ten twój pan Jan dziwnie był roztargniony. Czy zaszło co pomiędzy wami?
— Zkąd znowuż?! Smutna jestem to prawda, bo mnie nieznośnie głowa rozbolała... a co się tyczy pana Jana, którego nie wiem z jakich powodów ksiądz kanonik nazywa moim, cóż mam powiedzieć? Nie zaszło pomiędzy nami nic, gdyż, co prawda, nie rozmawialiśmy nawet z sobą...
— Że też to wy młodzi zawsze musicie się sprzeczać.
— Sprzeczać?
— Co w bawełnę owijać? Dotychczas nie miałaś przedemną tajemnic i w duszy twej czytałem jak w książce otwartej, zkądże dziś te półsłówka, Marciu? Sądziłem, że dziś właśnie zastanę cię ożywioną, wesołą, zajętą panem Janem.
— Pan Jan...
— Aha, mościa panno, mam cię wreszcie! Już! teraz wiem o co idzie... Ale jesteś w błędzie, gotów jestem za sędzica ręczyć.
— Nie należy za nikim zaręczać zbyt pohopnie.
— No, no; nie martw się, kochanie; przecież, jako młody człowiek, dobrze wychowany, nie mógł uciec od panny, gdy ta rozmawiać z nim chciała.
— Czyż mi o to idzie?
— Przypuśćmy, że nie; a wiesz, na czem się to skończy? Sędzic przyjedzie, przeprosi, rączki ucałuje i będzie święta zgoda.
— Nie jestem jego babką, ani ciotką, żeby mnie miał po rękach całować.
— Ale możesz być jego żoną.
— Ja? Bardzo wątpię.
— Przecież jesteście jakby po słowie...
— Nigdy nie mówiliśmy o tem.
— Widzę, że się gniewasz na niego nie żartem, tem lepiej, moja Marciu, tem lepiej. Dowód to, że go kochasz...
— No; si finis bonus, laudabile totum! — zawołał głośno pan Onufry. — Co znaczy: gdy ostatnia flasza jest dobra, wszystko było dobre; a że było dobre to gotów jestem ogłosić coram populo, czyli na środku rynku. Żałuj, księże Andrzeju, żeś nie pił... A teraz ruszajmy. Szymon od pół godziny drzemie na koźle przed gankiem, a mój Jędrek ziewa aż tu słychać. Pojedziemy razem, kanoniku, na mojej bryce trochę ci będzie wygodniej. Wypuszczajmy się tedy ex nexu, czyli wynośmy się za drzwi, ucałowawszy poprzednio rączki naszej gosposi. Co się zaś tyczy twojej, panie Stanisławie, propozycyi, to zaskoczyła mnie ona ex abrupto, czyli jak piorun z pogodnego nieba; dajże mi więc kilka dni do namysłu...
— Cóż to za propozycya? — spytała panna Marta.
— Nie moja właściwie, tylko Jasia, który prosił mnie o zapytanie, czyby pan Onufry nie zechciał odstąpić mu kilkunastu morgów torfowiska nad rzeczką.
— Otóż to jest właśnie enigma, czyli sęk; co jemu po tym nieużytku? Czy ma zamiar prowadzić w rzeczułce racyonalną hodowlę żab?
— Więc odpowiem, że się kochany sąsiad dobrodziej namyśli.
— Czy namyśli?... ha, zobaczymy. Tymczasem, kanoniku, ruszajmy, bo już późno. Nam starym jeszcze pół biedy, ale śliczne oczki będą jutro zaspane.
Gdy wyjechali już za wieś, pan Onufry fajeczkę nałożył, zapalił, a puściwszy kilka potężnych kłębów dymu, rzekł:
— Nie pamiętam ja, mój księże Andrzeju, kto to napisał, że coś się w państwie duńskiem popsuło...
— Zkądże jegomości duńskie państwo na myśli?
— Tak sobie. Ten dzisiejszy wieczór w Zielonce wydał mi się nieco dziwny. Patrzyłem ja jednem okiem w karty, a drugiem na towarzystwo...
— I cóżeś dostrzegł?
— Hm! co się dostrzegło to się dostrzegło. Panna Marta, nie ubliżając jej śliczności, wyglądała jak półtora nieszczęścia; sędzina siedziała jak na szpilkach; Stanisław ledwie że się czasem odezwał, a ksiądz dobrodziej także byłeś nieswój. Errare humanum est. Co znaczy: człek się może poszkapić, więc i ja też może się mylę, ale zdaje mi się, że niepotrzebnie tego szwaba z córeczką zapraszali...
— Nie podobał ci się?
— Cóż! szwab jak szwab, zdaje się człowiek gładki i wista nieźle zna... ale córeczka!
— Gra pięknie.
— Prawda, ale ma jakieś w oczach świderki. Już to ja myślę, że sędzina dobrze swemu jedynakowi uszów natrze za to, że się do owej niemeczki absztyfikował. Ma nos! Powiadam ci, kanoniku, że sędzic ma nos, bo choć sam z siebie niebiedny, ale niemeczka będzie miała alterum tantum, nie licząc świderków w oczach...
— Posądzasz go?
— Czasy! czasy, księże dobrodzieju, młodzież dziś praktyczna... a niemeczka będzie miała pieniędzy ad libitum, co znaczy: pełen wór. Powiadali mi żydzi, że stary Kintz ma kapitały w banku...
— I cóż to może sędzica obchodzić? O ile mi wiadomo, zajęty jest panną Martą.
— Niby, były podobno jakieś aprehenzye w tym kierunku, ale porównawszy, to panna Marta, oprócz pięknych buziaków, niby wiele więcej niema.. nawet finalnie biorąc, żeby nie ksiądz dobrodziej...
— Et, dajno jegomość pokój, uwziąłeś się dziś, aby gderać. Niemka ci w głowę weszła jak gwóźdź i basta.
— Może, ale nie uwziąłem się. Ot tak, wygadał się człek przypadkiem, volens nolens, jak przed przyjacielem, a przyjaciel powiada, że nieprawda... Kto was tam wie, gdzie teraz prawda mieszka? Ja tego dochodzić nie będę. Vita brevis, powiada mędrzec, co znaczy po polsku: Szymon oczy zasypie.
Przy bladem świetle księżyca można było dostrzedz wieżyczkę kościoła w Komornie i niebawem podróżni nasi znaleźli się przed wrotami plebanii.
Ksiądz zapraszał do siebie, lecz pan Onufry śpiący już był — i pośpieszył do domu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.