Staś emigrant/Rozdział 2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Staś emigrant
Wydawca Dom Książki Polskiej[1]
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 2.
CZERWONOSKÓRZY SĄSIEDZI.

Kanadyjską prowincję Saskaczewan zaludniają ludzie o czerwonej skórze — Indjanie. Nad Bobrową rzeką mieszkali w ubogich wioskach Delawarowie.
W owych czasach byli oni już ostatecznie podbici przez Anglików i powoli zapominali o dawnem, świetnem życiu wolnych łowców i wojowników.
Teraz zmuszeni byli pracować na wyrębie lasu i w tartaku.
Dumny był to jednak szczep i żądał dla siebie szacunku od białych przybyszów.
W małych chatkach, zbudowanych z grubych kloców sosnowych, Delawarowie przechowywali pamiątki po swoich wojowniczych dziadach.
Na ścianach wisiały starożytne krzemionkowe karabiny, małe siekierki — tomahawki i długie, ciężkie noże. Rogi jelenie, łosiowe i bawole zdobiły izby, a na drewnianych ławach leżały skóry brunatnych niedźwiedzi, bobrów i rysiów. Ten i ów z Delawarów przechowywał troskliwie czaszki i pazury grizli — szarego niedźwiedzia z gór Skalistych.
Indjanie mieli własnego wójta.
Był nim wnuk ostatniego wodza wolnego szczepu Rambas, przezwany „Chyżym Orłem“.
Z nim to umawiał się dyrektor tartaku o ilość posyłanych do lasu robotników i o zapłatę dla nich, a każdy rozkaz Rambasa bez sprzeciwu był wykonywany przez Delawarów.
Po przybyciu na tartak Basiewicz otrzymał mieszkanie w nowym domku, należącym do wójta, a znajdującym się obok jego chaty.
Pani Wanda poznała i zaprzyjaźniła się z żoną Rambasa — Idimą, a Staś bawił się z dziesięcioletnim synkiem wodza — Mambasem, na którego wołał — Mab.
Czerwonoskóry chłopak, silny i niezmiernie zwinny, umiał już łapać konie, siodłać je i w biegu dosiadać; znał się też na łapaniu ryb i zastawianiu sideł na lisy, zające, borsuki i kuny, marzył zaś o strzelbie i o polowaniu na grubego zwierza.
Chłopaki odrazu przypadły sobie do gustu i nie rozstawały się ani na chwilę, całe dnie spędzając razem nad rzeką lub w lesie.
Staś nauczył się niebawem mówić w narzeczu Delawarów.
Prócz tego pierwsze lekcje angielskiego dawał mu Mab, posługujący się dziwaczną, łamaną mową.
Wiadomo, że „lepszy rydz, niż nic“, to też Staś od tej pokaleczonej angielszczyzny przeszedł wkrótce do mowy poprawnej i w pół roku po przybyciu na tartak wstąpił już do szkoły, założonej przez Anglików.
Teraz znów zkolei Staś uczył Maba, powtarzając mu wszystko to, o czem się dowiadywał od dobrego, zawsze pogodnego staruszka-nauczyciela.
Mały Delawar okazał się zdolnym uczniem, więc Staś chętnie pracował z nim, ucząc go pisać, czytać i rachować, opowiadał mu o nieznanych krajach, zwierzętach, ludziach i obyczajach.
Czynił to przez czas jakiś, aż pewnego razu udał się do chaty wójta i rzekł do niego:
— Wasz syn, Rambasie, może już wstąpić do szkoły. Nauczyłem go wszystkiego, co potrzeba do egzaminu!
— Dziękuję, mały przyjacielu! — zawołał Delawar. — Dziękuję! Nauka jest rzeczą wielką i potrzebną. Bez niej syn mój pędziłby życie nędznego robotnika, a tegobym nie chciał!
Westchnął i spuścił czarne oczy, jakgdyby nie śmiejąc dokończyć swej myśli.
Pan Mieczysław, chociaż mieszkał w najbliższem wójta sąsiedztwie, rzadko z nim obcował i rozmawiał zaledwie w przelocie, spotykając go na uliczce osiedla.
Przez cały dzień był bardzo zajęty, gdyż stare maszyny wciąż się psuły i należało je naprawiać, zastępując zużyte części nowemi.
Zresztą była tam jeszcze inna przyczyna.
Dyrektor, spostrzegłszy, że Basiewicz jest zdolnym mechanikiem, coraz częściej pozostawiał tartak na jego opiece, sam zaś spędzał czas w dużem mieście Winnipeg.
Tak więc jakoś się składało, że pan Mieczysław nie mógł się zetknąć z „Chyżym Orłem“ na dobre.
Zato pani Wanda i Staś byli częstymi gośćmi w chacie Indjanina, a Idima stale przesiadywała u Basiewiczów, naradzając się z nimi w różnych sprawach domowych, gdyż smutno jej było bez męża, który w lasach przebywał najczęściej.
Mały Mab powracał ze szkoły dopiero po południu, więc żona wodza miała dużo wolnego czasu.
Pewnego razu pani Wanda opowiedziała jej o Polsce, o wygnaniu i ucieczce z Sybiru.
Indjanka powtórzyła to Rambasowi.
Wysłuchał jej z zapartym oddechem, a nozdrza mu się rozdymały.
— Na Wielkiego Ducha! — mruknął wreszcie. — Dzielny z niego człowiek! Dobrze się stało, że zamieszkał w naszym domu...
Od czasu tej rozmowy zawsze czatował na powracającego z pracy Basiewicza i, witając go uprzejmie, wszczynał rozmowę.
Wkrótce się zaprzyjaźnili na dobre.
Wspólne zamiłowanie do rybołóstwa też się trochę ku temu przyczyniło.
Polak z Indjaninem spędzali święta nad brzegami „Zimnego Jeziora“, w którem się roiło od pstrągów, małych łososi i szczupaków.
Basiewicz, wprawiony w łowy letnie i zimowe na rybnej Lenie, nauczył nowego przyjaciela nieznanych mu sposobów chwytania największych ryb na wędkę, którą opuszczano do przerębli.
W ten sposób przez okrągły rok obie rodziny nie czuły niedostatku świeżego i doskonałego pożywienia.
Z prowjantem było tu naogół ciężko.
Zapasy żywności przywożono jucznemi końmi, gdyż tylko ścieżki, wydeptane w kniei, prowadziły do osiedla. Robotnicy żywili się więc licho. Wydawano im zatęchłą mąkę, która w wilgotnym klimacie szybko się psuła, zapleśniałe suchary żytnie, suszone indyjskim sposobem mięso reniferowe i solone ryby.
W lecie ludzie urozmaicali swoje pożywienie, zbierając jagody, dziko rosnące w lesie, i owoce: jabłka, czeremchę, porzeczki, maliny, borówki i grzyby, w zimie zaś, która trwała całe pięć miesięcy, cierpieli z braku jarzyn i owoców.
Robotnicy, a szczególnie dzieci ich, zapadali na zaburzenia żołądkowe, szkorbut i inne dolegliwości.
Basiewicz, dowiedziawszy się, że kilku robotników nagle zachorowało, podszedł pewnego razu do dyrektora i rzekł do niego:
— Ludzi nam ubywa, znowu kilkunastu z nich nie przyszło na roboty... podobno szkorbut ich zmógł!...
Dyrektor pokiwał głową i odparł obojętnym głosem:
— W zimie to zwykła rzecz… Kto dożyje lata, ten wyzdrowieje, a kto nie wyzdrowieje, ten już lata się nie doczeka...
To powiedziawszy, zaśmiał się głośno, zadowolony ze swego dowcipu.
— Jakto? — spytał mechanik. — Umrą? I pan dyrektor może tak spokojnie o tem mówić?!
Basiewicz czuł, że ogarnia go oburzenie, lecz Anglik wzruszył ramionami i mruknął:
— Nie mam powodu psuć sobie wątroby niepokojem... W Kanadzie mamy poddostatkiem emigrantów... Jednego zmarłego dwudziestu innych pochowa z radością, że zwolnił miejsce...
Te okrutne słowa podobały się panu dyrektorowi, więc znowu wybuchnął śmiechem i dodał:
— Niech się pan nie obawia! Znajdziemy tylu ludzi, ilu zażądamy.
Polak zrozumiał jakiego ma przed sobą człowieka, więc, zacisnąwszy zęby, pomilczał chwilę, a potem znów się odezwał:
— Nie o to chciałem zapytać pana dyrektora... Sądzę, że moglibyśmy uniknąć nadmiaru chorych i zaoszczędzić na tem.
— Zaoszczędzić? — powtórzył zainteresowany Anglik. — Lubię mądre uwagi!
Pan Mieczysław uśmiechnął się nieznacznie i ciągnął dalej:
— Firma wydaje sporo dolarów na kwas cytrynowy, taninę i chinę, któremi zwalcza szkorbut, gdy tymczasem możnaby tego uniknąć tak, jak się robi w kopalniach złota w Rosji...
Widząc na twarzy Anglika zainteresowanie, Basiewicz opowiedział mu, że właściciele kopalń na Syberji za pierwszą i najważniejszą swoją czynność uważają założenie ogrodu warzywnego, robiąc na zimę zapasy cebuli, czosnku, pietruszki, chrzanu — tych najlepszych i najpotężniejszych leków na szkorbut. Wynajmują też specjalnych robotników do gromadzenia suszonych czarnych jagód, głogu, borówek, poziomek, malin i różnych leczniczych ziół, jak mięta, piołun, skrzyp, liście niektórych roślin, używanych w medycynie i stosowanych przez znachorów miejscowych.
To właśnie doradzał Mieczysław Basiewicz swemu dyrektorowi, który słuchał go uważnie, a nawet uśmiechnął się życzliwie, gdy mechanik wspomniał, że ludność osiedla będzie go za to błogosławiła.
All right![2]. Polecam wam zająć się tą sprawą!
Poklepawszy Basiewicza po ramieniu, odszedł, wesoło pogwizdując.
— E-e! — pomyślał pan Mieczysław. — Wcale nie taki zły z niego człowiek!
Powróciwszy do domu, opowiedział żonie o swej rozmowie z dyrektorem i dodał:
— Na wiosnę musisz się, Wandziu, zakrzątnąć koło ogrodu. Dam ci ludzi do pomocy i urządzisz tak, jak to robią sybiracy!
— Bardzo się cieszę! — zawołała pani Basiewiczowa. — Założę tu duży ogród, a dopomogą mi w tem Idima i dzieci ze szkółki!
Tak się też stało.
Na wiosnę wybrano dogodne miejsce na niskim brzegu rzeki, gdzie niewysokie, lesiste pagórki broniły przyszłego ogrodu przed podmuchem zimnego północno-wschodniego wiatru.
Chłopacy szybko uprzątnęli wszystkie kamienie, a przysłani przez dyrektora robotnicy zorali ziemię i dodali do niej gnoju, leżącego grubym pokładem tuż za ostatniemi parkanami osiedla.
Pod komendą pani Wandy całe bractwo kopnęło się teraz do robienia grzęd i kopania rowków, któremi miała biec woda z pobliskiego stawu.
Wśród robotników, pracujących na tartaku, znalazł się też jakiś Belgijczyk.
Trudnił się niegdyś ogrodnictwem, które szczególnie pod Brukselą[3] doprowadzono do niezwykłej doskonałości. Straszny nałóg pijaństwa spowodował, że cichy i milczący Belgijczyk Jean Baillu[4], wszystko stracił, wpadł w nędzę i musiał szukać dla siebie bylejakiego zarobku na obczyźnie.
Ten to Baillu, przyglądając się robocie pani Wandy, dał jej kilka fachowych rad. Między innemi namówił ją, aby wystawiła od strony wiatrów niewysoki płot z cienkich palów i słomy, pomalowanej farbą fjoletową.
— Bo to, widzi pani — mówił Jean, zlekka się jąkając — fjoletowa barwa pomaga rozwojowi i owocowaniu roślin. Sprawdziłem to w swoim ogrodzie pod Brukselą i muszę tu jeszcze zaznaczyć, że radziłbym zbudować małą oranżerję... Belek i desek mamy tu wbród, a i szkło się znajdzie, bo na śmietnisku za tartakiem widziałem odłamków coniemiara. W oranżerji będziemy hodowali małe jabłonki, czereśnie, gruszki... dla dzieci... a w zimie wyrośnie nam świeża sałata, cebula, koperek i fasolka!
Dyrektor, dowiedziawszy się o projekcie wybudowania oranżerji, kazał wydać potrzebny budulec i kilka skrzyń ze szkłem i polecił uszczęśliwionemu Belgijczykowi zająć się robotami ogrodowemi.
Gdy się już na dobre ociepliło, a z Winnipegu nadeszły sprowadzone przez dyrekcję nasiona i sadzonki, w ogrodzie zakipiała gorączkowa i wesoła robota, którą kierował doświadczony Jean Baillu, obecnie trzeźwy i niezwykle wesoły człowiek.
Chłopcy i dziewczynki ze szkółki pracowali z takim zapałem, że roboty zostały bardzo szybko ukończone.
Wśród grzęd i w oranżerji, gdzie Belgijczyk posadził młode drzewka, pracowała odtąd pani Wanda z Idimą i Jeanem i niewielką grupką dzieci, które codzień się zmieniały.
Urodzaj zapowiadał się obfity, i wprawny ogrodnik z zadowoleniem zacierał ręce.









  1. Przypis własny Wikiźródeł W oparciu o informacje zawarte w innych książkach z tej serii
  2. Odpowiada naszemu wykrzyknikowi: Doskonale!
  3. Stolica Belgji.
  4. Czytaj — Żan Bajju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.