Przejdź do zawartości

Skarb Aarona/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Skarb Aarona
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia rotacyjna „Unja”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Karawana była dość pokaźna, gdyż oprócz Ibn Tassila, jego córki, Żałyńskiego i lekarza szło obok wielbłądów czterech poganiaczy, w tem dwóch służących El Terima, obdartych i ponurych jak noc. Zwłaszcza jeden z nich, imieniem Mohammed ben Ali, wysoki, zawiędły od słońca i wichrów pustyni Arab, miał wygląd tak zdecydowanie rozbójniczy, że Żałyński, spojrzawszy nań raz i drugi, mimowoli nieznacznym ruchem ręki dotknął prawej kieszeni frencza, jakgdyby pragnąc sprawdzić, czy dwunastostrzałowy mauzer znajduje się na swojem miejscu.
W niespełna pół godziny po opuszczeniu El Barrar karawana zagłębiła się w dzikie, spadziste wąwozy skalne, których prostopadłe niemal ściany zwieszały się groźnemi wiszarami nad głowami garstki podróżnych. Gdzie niegdzie wąwóz kończył się stromem urwiskiem z biegnącą tuż przy samej skalnej ścianie ścieżką, częstokroć tak wąską, że bok wielbłąda, kroczącego po niej, ocierał się o kamienne zwały.
Zwierzęta szły powoli, wyciągając ku ziemi swe długie szyje i z rozmysłem stawiając stopy na zwietrzałych, usuwających się z pod nóg głazach.
Ibn Tassil jechał pierwszy, mając tuż za sobą Żałyńskiego, z którym, o ile na to pozwalała szerokość ścieżki, rozmawiał, wymieniając nazwy widniejących naokół szczytów.
Żałyński słuchał jego słów z roztargnieniem, gdyż świadomość, że tuż za nim, przedzielona tylko wielbłądem lekarza, jedzie Dżailla, zaprzątała całkowicie jego myśli. Kilkakrotnie, korzystając z rozszerzania się drogi, wstrzymywał wielbłąda, usiłując przepuścić naprzód El Terima, lecz za każdym razem Ibn Tassil, dostrzegając to, z grzecznym, uniżonym niemal uśmiechem na ustach zwracał się doń, wciągając go w rozmowę.
Żałyński zauważył wreszcie, że obok wielbłąda dziewczyny idzie, wiodąc go za uzdę, ów Mohammed ben Ali, rzucający na niego zpodełba złe, jakgdyby nieco drwiące spojrzenia.
El Terim zdawał się nie dostrzegać manewrów Żałyńskiego. Siedział na swym wielbłądzie, podwinąwszy nogi i przebierając bezustannie paciorki różańca. Lecz spokój ten był tylko pozorny. Bystre, ukradkiem niemal rzucane przezeń spojrzenia pozwalały mu dostrzegać wszystko. W pewnym momencie, gdy Żałyński, udając zajętego rozglądaniem okolicy, pozostał nieco wtyle, podsunął się ku niemu i, wskazując dłonią mieniący się woddali opalowemi blaskami wyniosły szczyt, rzucił chrapliwie:
— Synaj!
Żałyński mimowoli pobiegł wzrokiem w kierunku jego wyciągniętej dłoni.
Daleko... daleko ponad poszarpane grzbiety górskie wybiegał szczyt świętej góry. Słońce zalewało go blaskiem swych palących promieni, i mienił się delikatnemi, mleczno-różowemi odblaskami, wśród których gdzie niegdzie przebijał się lekki fiolet cieniów. Okoliczne szczyty, niższe znacznie, zdawały się być w porównaniu z nim zupełnie ciemnemi.
Synaj niczem pochodnia drżał migotliwera światłem, zbierając na swe urwiste, wystrzelające, zda się, pod niebiosa ściany wszystkie blaski słońca.
Żałyński, jakgdyby urzeczony pięknością widoku, nie spuszczał oczu z widniejącej przed nim góry. Wspomnienia dzieciństwa barwną wstęgą przewinęły się w jego myślach. Święta góra! Ileż to razy, malcem jeszcze będąc, oglądał, przejęty podziwem i grozą, obrazek na stronicach podręcznika szkolnego, ilustrujący objawienie się Mojżeszowi Boga na Synaju wśród kłębów płomieni i huku piorunów! Przypomina sobie teraz doskonale, że zawsze wtedy podziwiał odwagę Mojżesza, który nie lękał się patrzeć w oblicze boskie. Święta góra!
Marzenia jego przerwał głos Ibn Tassila, który powoli podjeżdżał na swym wielbłądzie ku niemu.
— Będziemy tam jutro z rana! — rzekł, wskazując ruchem głowy Synaj.
Żałyński zdziwił się.
— Mamy przecież szukać strumienia? — rzucił jakgdyby w oczekiwaniu wyjaśnień.
Ibn Tassil skinął poważnie głową.
— Powiedziałeś, panie! Właśnie źródło strumienia, którego szukamy, znajduje się wpobliżu świętej góry.
Żałyński spojrzał na niego uważnie.
— Tabliczka nic o tem nie mówi!
— My wiemy, panie! — odparł Ibn Tassil, przymykając znacząco jedno oko. — Nasi pradziadowie widzieli je i opowiadania o tem przekazali swym synom, a naszym dziadom i ojcom.
Rozmowę ich przerwał szybki, gardłowy bełkot Mohammeda ben Ali, który, przysunąwszy się ku nim, począł z wielkiem przejęciem zwracać uwagę swego pana i Ibn Tassila na grupkę białych plam, widniejących u krańca jednego z wąwozów, oddalonego od nich o parę kilometrów.
Powietrze, aczkolwiek zupełnie czyste, drżało jednak i mieniło się pod wpływem prażących ziemię promieni słonecznych, tak, że nietylko Żałyński, lecz i żaden z Arabów nie mógł na pewno określić istoty owych intrygujących plam.
— Czasami sól z małych jeziorek, gdy woda ulotni się od słońca, błyszczy tak zdaleka — wyraził przypuszczenie Ibn Tassil.
— Nie... to są płócienne mieszkania... namioty! — ozwała się nagle Dżailla, która od pewnego czasu złączyła się z grupą rozmawiających.
Żałyński jak i wszyscy zresztą zwrócił wzrok na nią.
Dziewczyna, pochyliwszy się nieco w siodle i przysłoniwszy oczy dłonią, wpatrywała się z natężeniem w przestrzeń.
— Tak! — powtórzyła. — Widzę wyraźnie! Dwa namioty i trzeci mniejszy... a może to nie namiot, gdyż jest na to za niski.
Słowa jej, jak zauważył Żałyński, uczyniły wielkie wrażenie zarówno na lekarzu, jak i na Ibn Tassilu. Zamienili szeptem pomiędzy sobą parę krótkich, nerwowym tonem wypowiedzianych zdań, przyczem oblicza ich stały się poważne i jakgdyby nieco zastraszone.
Po chwili Ibn Tassil rzucił poganiaczom parę słów rozkazu. Ci poczęli uderzać biczami nogi wielbłądów, które na ten znak natychmiast poklękały.
— Zatrzymamy się tutaj, szlachetny panie! — zwrócił się Ibn Tassil do Żałyńskiego. — Musimy przekonać się, kto postawił tam te namioty! — dorzucił, wskazując ruchem głowy bielejące woddali plamy.
Żałyński zsunął się z siodła i, widząc, że Dżailla zamierza również opuścić swe krzesło na grzbiecie wielbłąda, wyciągnął ku niej rękę, ofiarując pomoc.
Dziewczyna zawahała się przez chwilę. Rzuciła szybkie, zalęknione nieco spojrzenie na El Terima i zbliżającego się prawie pędem Mohammeda.
Wahanie jej trwało zresztą krótko. Wsparłszy się lekko na ramieniu Żałyńskiego, zeskoczyła na ziemię i stanęła obok ojca, który obserwował tę scenę z pobłażliwym na ustach uśmiechem.
Żałyński rzucił krótkie, przelotne spojrzenie na El Terima. Lekarz nasępił jeszcze więcej niż zwykle swe krzaczaste brwi i, zmrużywszy oczy, gryzł wargi, mrucząc pod nosem. Widać było, że miota nim wściekłość i obrażona duma.
Europejczyk, udając, że nie dostrzega tego zupełnie, obojętnym tonem zagadnął Ibn Tessila o przyczynie niepokoju, jaki sprawił na nich widok namiotów, które, być może, postawili tacy sami, jak i oni, spokojni podróżni.
Arab uśmiechnął się pobłażliwie.
— Nie znasz zwyczajów pustyni, czcigodny i mądry panie, więc lekce sobie ważysz sprawy, które wymagają czujności i ostrożności! — mówił. — Wiedz, panie, że w pustyni każdego należy uważać za wroga, dopóki nie pozna się jego zamiarów!
— Może to „inglesi“ wraca już z Suezu? — poddała myśl Dżailla.
— Myśli twoje, moja córko, są tak chyże, że wyprzedzają rozsądek! — skarcił ją lekko Ibn Tassil. — Droga z Suezu idzie po tamtej stronie Synaju. Ci zaś... — zamyślił się głęboko i po chwili, odwoławszy na bok lekarza i Mohammeda, począł z nimi rozmawiać półgłosem.
Żałyński rzucił na nich raz i drugi szybkie spojrzenie, lecz widząc, że naprawdę zajęci są rozmową, wskazał Dżailli ruchem ręki olbrzymi niski głaz, przyparty do skalnej ściany wąwozu. Od zwieszającego się wpobliżu wiszaru padał na to miejsce głęboki cień.
Dziewczyna usiadła, odrzucając z głowy kaptur białego burnusa, chroniącego ją od promieni słonecznych.
— Czemu unikałaś mnie, Dżaillo? — zapytał Żałyński, siadając opodal.
Powieki jej zatrzepotały się nagle, demaskując zmieszanie, jakie ją ogarnęło.
Pochyliła głowę w milczeniu.
— Czemu? — powtórzył miękko. — Czy słowa moje dotknęły cię czemkolwiek?
Arabka uczyniła przeczący ruch głową, rzuciwszy nań jednocześnie z pod rzęs krótkie, błyskawiczne niemal spojrzenie.
— Zasmuciłaś mnie, Dżaillo! — ciągnął dalej Żałyński. — Tęskniłem za tobą.
Powtórne spojrzenie wybiegło z przepastnej głębiny źrenic i ciepłym, rozradowanym blaskiem przemknęło przez twarz młodego człowieka.
— Dżailla też smucić się bardzo... bardzo! I płakać! — wyszeptała, odwracając nieco zapłonione oblicze.
— Płakałaś? — zdziwił się. — Czemu?
Twarz jej pokryła się ciemnym rumieńcem zmieszania.
— Dżailla myśleć, że młody „inglesi“ przestać z nią rozmawiać, gdy się dowie, że... że będzie żoną El-Terima, — wyszeptała tak cicho, że zaledwie z trudem zrozumiał treść końcowych słów zdania.
Poruszył się niespokojnie.
— Słuchaj, Dżaillo! Czy ty dobrowolnie pragniesz zostać żoną tego starego... starego...? — mówił wzburzonym tonem, nie mogąc znaleźć narazie dość obelżywego przezwiska.
Podniosła nań oczy, w których czaił się głęboki smutek i jakgdyby niemy wyrzut, że mógł zadać jej podobne pytanie.
— Ojciec tak chce! — westchnęła. — Tak uradzili z El-Terimem...
— A ty? — rzucił nerwowo.
Pochyliła głowę, i za chwilę jedna i druga łza zaperliły się na jej rzęsach.
— Kiedy to będzie? — zapytał szeptem, pochylając się nieco ku niej.
— Zaraz po odnalezieniu skarbu, — odszepnęła, wzdrygając się.
— Skarbu? Jakiego skarbu? — zdziwił się Żałyński.
Dżailla zerwała się z miejsca. Przerażonym wzrokiem obrzuciła grupę rozmawiających na uboczu Arabów, poczem przeniosła go na twarz Żałyńskiego.
— Jakiego skarbu? — powtórzył lotnik, dziwiąc się w duchu zalęknieniu dziewczyny.
Opadła ciężko na głaz. Przymknąwszy oczy i oparłszy głowę o skalną ścianę, oddychała spiesznie, cisnąc dłońmi falującą pierś.
Rozwarła wreszcie powieki i, patrząc zalęknionem spojrzeniem na Europejczyka, mówiła szybko, nadaremnie usiłując pokryć uśmiechem niepokój, jaki wyzierał z jej oczu.
— Skarb... to woda! To strumień, o którym ojciec mówił wam, panie! Tak... to ten strumień! Ale nie waż się, panie, nigdy powtórzyć memu ojcu tego, co mówiłam teraz! Zabiliby mnie.
— Kto? Za co? — dopytywał się Żałyński, zdumiony słowami dziewczyny.
— Nie mogę mówić! Nie mogę! — szeptała, gryząc wargi, aby stłumić łkanie, jakie wyrywało się z jej piersi. — To tylko powiem, że gdy znajdziesz to, czego szukają mój ojciec i El Terim, Dżailla... umrze! Tak... umrze... bo nigdy nie zgodzi się zostać żoną El Terima! — wyszeptała, zasłaniając twarz połą burnusa, aby ukryć łzy, wypływające drobniutkiemi perełkami z pod zaciśniętych kurczowo powiek.
Żałyński milczał, miotany żalem i niepokojem. Słowa dziewczyny, dziwne, a jednak tchnące rzeczywistą prawdą, wzruszyły go głęboko i zastanowiły zarazem. Jaki związek może mieć ów głupi, wylęgły zapewne z fantazji Arabów strumień z losem Dżailli? Czemu termin oddania jej El Terimowi uzależniony jest od momentu natrafienia na źródło? A skarb? Czyżby rzeczywiście odnalezienie tego strumienia było tak drogocenne dla obu Arabów, że byłoby to równoznaczne z natknięciem się na jakiś legendarny skarb? A przestrach Dżailli, gdy wymówiła niebacznie to słowo?
Nadaremnie usiłował rozplatać ów splot zagadek, jakie w ostatniej chwili stanęły przed nim.
Rozmyślania jego przerwał cichy szept.
— Idź już, „inglesi“, gdyż mogą zwrócić uwagę na naszą rozmowę i będą nas później strzegli, abyśmy nie zostali sami! — prosiła dziewczyna. — A Dżailla tak pragnie jeszcze mówić z tobą... tak pragnie...
Żałyński momentalnie oprzytomniał. Dziewczyna mówiła prawdę. Należy grać rolę obojętnego, gdyż najmniejsza nieostrożność z jego strony wzbudzi zazdrość El Terima i natchnąć może nieufnością ojca Dżailli.
Powstał więc i, rzuciwszy uśmiech wpatrzonej w niego dziewczynie, odszedł powoli, kierując swe kroki ku grupie rozmawiających.
— Co nowego? — zapytał, częstując Ibn Tassila papierosem.
Ten skrzywił się niechętnie.
— Uradziliśmy, że Mohammed zaraz po posiłku uda się do tamtego wąwozu i zbada, kto postawił namioty — odrzekł, zaciągając się z widocznem zadowoleniem kłębami dymu tytuniowego.
— I ja tam pójdę! — zadecydował nagle Żałyński.
Ibn Tassil stropił się. Po twarzy jego przebiegł lekki cień wahania i niepokoju.
— O, panie, zważ, co zamierzasz uczynić! A jeśli to są ludzie źli? — perswadował łagodnie.
Żałyński wzruszył obojętnie ramionami.
— Na takich mam broń! — odparł sucho, dotykając dłonią kieszeni frencza. — Zresztą... będę ostrożny! — dorzucił po chwili, jakgdyby chcąc uspokoić Ibn Tassila.
Ten pochylił głowę w ukłonie.
— Wola twoja, panie! — rzekł i począł rozmawiać szeptem z El Terimem.
Widocznie komunikował mu o zamiarze Europejczyka, gdyż lekarz zasępił się i począł przekładać coś towarzyszowi, gestykulując przytem żywo.
Ibn Tassil słuchał go zrazu cierpliwie, lecz wreszcie wzruszył ramionami, rzucając mu parę słów na odczepnego, i ująwszy pod rękę Żałyńskiego, powiódł go pod skalną ścianę, gdzie w cieniu słudzy przygotowali już posiłek.
Żałyński nadaremnie wyczekiwał pojawienia się dziewczyny przy posiłku, a gdy w pewnym momencie dostrzegł, że Ibn Tassil, zabrawszy nieco suszonych fig i daktylów oraz bukłak z wodą, udał się do namiotu, jaki rozbili opodal poganiacze, zrozumiał, że nie ujrzy już dzisiaj Dżailli. Mogło to być wynikiem rozkazu jej ojca, lecz możliwe również, że wzruszona dzisiejszą z nim rozmową dziewczyna nie chce widzieć się z nim w obecności El Terima.
Posiliwszy się przeto nieco: uścisnął dłoń Ibn Tassila i, skinąwszy lekko głową na pożegnanie lekarzowi, podniósł się, gotów do drogi.
Ponury Mohammed ben Ali wysunął się z grupy poganiaczy i, wyprzedziwszy Europejczyka, szedł pierwszy, wskazując drogę.
Po przebyciu kilkuset kroków Żałyński musiał przyznać w duchu, że bez swego towarzysza nie dotarłby nigdy do celu wędrówki, gdyż w labiryncie niezliczonych, krzyżujących się ze wszech stron wąwozów i rozpadlin, wśród wyrastających na każdym kroku zwietrzałych skał i kamienistych złomów rychło stracił całkowicie orjentację i kierunek drogi.
Co chwila zagłębiali się w wąskie, o prostopadłych niemal zboczach rozpadliny, wijące się kręto i kończące się zbitą ścianą skalną, której przebycie zdawało się być niepodobieństwem, lub stawali na krańcach urwisk, gdzie pod stopami ziała niezgłębiona, zda się, przepaść; lecz zawsze w takich wypadkach doświadczenie i intuicja Mohammeda znajdowały bezpieczne przejście.
W pewnym momencie Arab, znalazłszy się na niewielkim skalnym cyplu, wrzynającym się głęboko w rozległą równinę wąwozu, przypadł za grudą kamieni, wskazując Żałyńskiemu znakami, aby poszedł za jego przykładem.
U ich stóp w odległości czterystu najwyżej kroków bielały płótna dwóch namiotów. Opodal nich przykryte kawałem brezentu widniało kilkanaście skrzyń, powiązanych sznurami, wokół których kręciła się postać, przybrana w krótkie białe odzienie, jakiego zazwyczaj używają Europejczycy na Wschodzie.
Na jednym z namiotów poruszana lekkim powiewem wiatru trzepotała się gwieździsta bandera Stanów Zjednoczonych.
Nie zwracając uwagi na usiłujące go powstrzymać ruchy Mohammeda, Żałyński począł schodzić po zboczu cypla w dolinę. Nie przyszło mu to łatwo, gdyż zwietrzałe głazy i kamienne osypiska usuwały się co chwila z pod jego nóg, tocząc się z szelestem nadół i pociągając go za sobą.
Jeden z takich głazów, potrącony przezeń niebacznie stopą, począł toczyć się po stromem zboczu, porywając w pędzie inne kamienie, tak, iż całe zbocze zdawało się przez chwilę być ruchomą płaszczyzną, sunącą ku dolinie coraz szybciej i szybciej.
Łoskot, jaki czyniły uderzające o siebie głazy, dobiegł snać do uszu mieszkańców namiotu, gdyż obok kręcącego się obok pak pojawiła się niebawem druga postać.
Żałyński dotarł już tymczasem na dno wąwozu i począł iść spiesznie ku namiotom.
Postaci po chwili poruszyły się również, idąc na jego spotkanie.
Żałyński ujrzał przed sobą starszego, siwiejącego już jegomościa o wygolonej twarzy i młodzieńca atletycznej budowy o niebieskich, śmiejących się oczach i różowej, prawie dziecinnej cerze.
Dłonie Żałyńskiego i starszego jegomościa splotły się w powitalnym uścisku.
— Charles Gibbon, profesor archeologji na uniwersytecie w Iale, a to mój asystent i jeden z towarzyszów podróży, dr. Jack Ebgard — przedstawił się siwowłosy jegomość.
Żałyński wymienił swe nazwisko.
— To pan! — ucieszył się profesor. — A gdzież pański towarzysz, Francuz Dumesnil? Zginął?
Okazało się, że wszystkie dzienniki świata rozpisywały się o tajemniczem zniknięciu dwóch śmiałych lotników na pustyni El Tih. Profesor, który przed paru dniami przybył tutaj z Akaby miał o tem najświeższe wiadomości i nawet w drodze czynił pewne starania, aby wpaść na ślad zaginionych.
Uspokoiwszy go co do losu Dumesnila i opowiedziawszy pokrótce wypadek przymusowego lądowania na El Tih, Żałyński zapytał o cel pobytu profesora na pustyni, wyrażając zarazem przypuszczenie, że tylko względy naukowe mogły spowodować przybycie jego tutaj.
Żałyński nie mylił się.
Profesor Gibbon stał na czele jednej z tych wielu wypraw naukowych, jakie zasobne w środki materjalne uniwersytety amerykańskie od szeregu lat wysyłają na kontynent azjatycki. W ubiegłym roku Gibbon brał udział w ekspedycji, która miała za zadanie odkopanie Hadranu, legendarnego miasta Abrahama. Obecna wyprawa miała na celu dokonanie poszukiwań na szlakach, jakiemi ongi ciągnęły z ziemi Gossen zastępy izraelickie pod wodzą Mojżesza poprzez półwysep Synajski ku dzisiejszemu Wadi-el-Araba i dalej, aż ku górze Nebo i morzu Martwemu. Wyprawa spędziła dłuższy czas na poszukiwaniach na północ od Akaby, i trudy jej uwieńczone zostały dość cennemi wynikami.
— Obecnie zamierzamy przenieść się w okolice góry Synaj, gdyż przypuszczać należy, że właśnie tam dłuższy pobyt takiej gromady ludzkiej, jaką bezwątpienia tworzyły tłumy wychodźców z Egiptu, mógł pozostawić jakieś ślady po sobie — mówił Gibbon. — Naszem zadaniem będzie na nie trafić. Księgi Mojżesza wyraźnie mówią o górze Synaj, jako o miejscu, wpobliżu którego wychodźcy zatrzymali się przez czas dłuższy. Tam też Mojżesz dokonał pewnego uporządkowania tych gromad ludzkich, tam zbudował pierwszą arkę przymierza, tak, iż istnieje możliwość, że archeologja, przywykła kontentować się najdrobniejszemi nawet ułamkami przeszłości, będzie w stanie choć w części wyjaśnić fragmenty owej wielkiej tułaczki narodu.
Mówiąc to, profesor rozwinął przed Żałyńskim dość sporą mapę półwyspu Synaj.
— Ot... tędy szli wychodźcy z Gossen! — tłumaczył Gibbon, wskazując palcem czerwoną linję, biorącą początek w okolicy dzisiejszego Kairu. — Dążyli do północnego krańca morza Czerwonego, które przekroczyli w obliczu nadciągających wojsk egipskich. Czemu nie udali się nieco wyżej, aby ominąć morze? — Oto zagadka, którą nadaremnie usiłują rozwiązać historycy. Stąd wzdłuż wschodniego brzegu morza, w pewnem, zresztą dość znacznem od niego oddaleniu podążyli ku łańcuchowi gór Synaj. Tu zatrzymali się, na jak długo, niewiadomo, wnioskować jednak należy, że przebyli tam około roku. Następnie, trzymając się wciąż gór, dotarli prawie do zatoki Akaba, aby stamtąd zwrócić się daleko na północ. Osiągnęli wysokość dorzecza Wadi-el-Araba i gdyby szli dalej w tym samym kierunku, znaleźliby się o kilkadziesiąt lat wcześniej na dzisiejszych ziemiach Palestyny. Lecz z niewyjaśnionych dotąd przyczyn zawrócili zrazu na południe, później ku wschodowi, aby kręcić się wkółko po pustyni na przestrzeni, wynoszącej nie więcej niż dwieście kilometrów, pomiędzy Wadi-el-Araba a północnym krańcem zatoki Akaba. Dopiero po czterdziestu latach takiego kołowania poprzez północną część pustyni, noszącej dzisiaj nazwę El-Harra, dotarli do Huranu, a stamtąd w okolice obecnego Jerycha. Końcowy etap ich wędrówki został już przez nas poczęści zbadany... pozostaje nam tylko zbadać etap przebywania pustyni El-Tih i gór Synaj. Tego właśnie mamy dokonać! — zakończył, uderzając energicznie dłonią o mapę.
Żałyński niezbyt uważnie słuchał jego uczonych wywodów. Wparł oczy w mapę, śledząc jej najdrobniejsze szczegóły. Im dokładniej zaznajamiał się z linjami i punktami, rozsianemi na białej karcie, tem dobitniej przekonywał się, że rysunek, pokrywający tabliczkę El Terima, był identyczny z częścią rysunku okazywanej mu przez profesora mapy. Przerywane linje, rozchodzące się na tabliczce w dwie przeciwległe strony, poczynając od południowego krańca półwyspu, nie były najwyraźniej niczem innem, jak tylko drogami pochodu Izraelitów.
Oznaczył z pamięci na mapie punkt, odpowiadający mniej więcej położeniu trójkąta z tabliczki, i wskazał go Gibbonowi.
— A ten punkt, profesorze? — zapytał.
Gibbon pochylił się nad mapą.
— Miejsce to odpowiada mniej więcej stanowisku obozu izraelskiego w czasie, kiedy Mojżesz rozmawiał z Bogiem na Synaju — odparł. — A dlaczego, jeżeli wolno zapytać, interesuje pana to właśnie miejsce? — dorzucił, obserwując uważnie wzburzoną twarz Żałyńskiego.
Ten opowiedział mu dokładnie o prośbie Arabów co do odnalezienia strumienia, nie zamilczając naturalnie i o tabliczce El Terima.
Opowieść jego zajęła Gibbona nadzwyczajnie. Zwłaszcza owa tabliczka lekarza była specjalnym powodem jego zainteresowania się. Wypytywał o nią gościa szczegółowo, prosząc, aby tenże raz jeszcze z jego pomocą porównał rysunek mapy z linjami tabliczki.
Żałyński był pewny swego. Zbyt dobrze zapamiętał wszelkie detale rysunku na tabliczce, aby się mógł mylić. Jako lotnik i konstruktor-wynalazca zarazem przywykł przywiązywać wagę do każdego detalu, do drobnego napozór faktu, w czem nader pomocna była mu pamięć wzrokowa, którą posiadał rozwiniętą w najwyższym stopniu.
Gibbon dumał przez chwilę, poczem, poszperawszy w swych notatkach, począł mówić.
Opowiadania Arabów o strumieniu uważać on musi za bajkę, gdyż według relacyj wiarygodnych podróżników łańcuch gór Synaj odznacza się właśnie zupełnym brakiem wody, któraby mogła ukazywać się na powierzchni ziemi pod postacią potoków lub choćby nawet źródeł. Rzecz prosta, że znajduje się ona tu i ówdzie na pewnej głębokości, lecz właśnie dlatego wszystkie osiedla, rzadkie zresztą na południowym krańcu półwyspu, skazane są na posługiwanie się studniami, których wybicie nie wszędzie da się uskutecznić ze względu na skalną opokę, znajdującą się gdzie niegdzie tuż pod nalotem piasków. Zresztą sam wygląd owych wąwozów i rozpadlin górskich najlepiej świadczy o braku wody podskórnej. Ni źdźbła zieloności, ani jednej kępki ostrokrzewiu, który przecież kontentuje się tak nikłą wilgocią, że napotkać go można na pustyni Nefud, a nawet na stokroć groźniejszej od niej pustyni Dehna, zwanej „morzem rozpaczy“. Poza tem ta tajemnicza tabliczka! Za wszelką cenę będzie starał się ją ujrzeć, gdyż przekonany jest, że sprawa jej przedstawia się daleko poważniej, niż zrazu sądził Żałyński. Droga pochodu Izraela z Gossen do Palestyny została ustalona względnie niedawno po długich i drobiazgowych dociekaniach uczonych, skąd zatem rysunek tej drogi znalazł się na tabliczce, która, jak zaręcza Żałyński, jest bez wszelkiej wątpliwości bardzo dawna? A ów trójkąt, zbiegający się dziwnym trafem z miejscem długotrwałego postoju wychodźców wpobliżu góry Synaj? Wszystko to wydaje mu się bardzo tajemniczem i bezwarunkowo godnem zajęcia się tem. Ze swej strony przypuszcza, że na dnie tego wszystkiego kryje się wielkiej wagi archeologiczne zagadnienie, ważniejsze być może od wszystkich dotychczasowych wyników, osiągniętych przez ekspedycję.
Mr. Ebgard podzielał w zupełności jego zdanie. Oczy ich świeciły się podnietą i gorączką czynu, tak właściwą wszystkim bez wyjątku ludziom nauki. Gdyby nie to, że zbliżał się już zmrok, oraz ze względu na niemożliwość pozostawienia bez opieki chorego na dyzenterję służącego — krajowca, obaj zapewne udaliby się z Żałyńskim do obozu, aby prędzej ujrzeć na własne oczy tabliczkę El Terima.
Profesor podał projekt, aby Żałyński powrócił niezwłocznie do obozu i nazajutrz przybył do nich zpowrotem wraz z lekarzem i jego tabliczką.
Żałyński, pomny słów Dżailli, wyraził powątpiewanie, czy uda mu się skłonić El Terima do sprezentowania obcym posiadanej przez się tabliczki.
Profesor jednak rozwiązał tę kwestję w sposób, który, jak się zdawało, nie powinien był wzbudzić w posiadaczu tabliczki żadnych podejrzeń.
— Powiedz mu pan, że jesteśmy uczonymi, którzy przybyli tutaj nie dla zysku, lecz aby badać dzieje dawno zamierzchłych czasów — pouczał Żałyńskiego. — Możesz mu pan również wspomnieć, że treść tabliczki nie jest nam obcą! Może tym sposobem przekonasz go pan, że jego tabliczka nie jest znów takim unikatem, któryby trzeba było strzec przed obcem okiem? Zresztą, napomknij pan, że gotowi jesteśmy zapłacić za jego tabliczkę wszelką, jaką tylko zażąda, cenę! Ten ostatni argument powinien mu najbardziej trafić do przekonania. Arabi są chciwi na grosz!
Stanęło zatem na tem, że bez względu na to, czy El Terim wyrazi swą zgodę na propozycję Żałyńskiego, czy też nie, ten ostatni przybędzie jutro do obozu ekspedycji, aby ewentualnie zdać relację ze swej misji.
Gawędzono jeszcze przez chwilę. Żałyński wyraził zdziwienie z powodu szczupłego stanu osobowego ekspedycji, lecz Gibbon wyjaśnił, że dwóch jego asystentów, dr. Tobias Mitcheall i dr. Robert Harrison udali się przed paru dniami do Akaby, aby przywieźć stamtąd bagaż wyprawy, która, zmieniwszy swą marszrutę, wytyczoną zrazu inaczej, nie powróci już do Akaby, lecz pociągnie szlakiem pochodu Izraelitów wzdłuż łańcucha Synaj ku brzegom morza Czerwonego. Z tymi asystentami wyruszyła większa część Arabów-robotników i poganiaczy, pozostawiając w obozie tylko pięcioro osobistej służby członków wyprawy. Nieszczęście chciało, że czterej ze służby zachorowali przed paru dniami na pospolitą w tych stronach dyzenterję.
— Musieliśmy ich również odesłać do Akaby, gdyż tutaj byli dla nas jedynie ciężarem, — tłumaczył dr. Ebgard, odprowadzający Żałyńskiego poza obóz. — Tymczasem wczoraj zachorował również ostatni z naszych służących. Tego musimy już kurować sami aż do czasu przybycia karawany z Akaby. Gdyby nie to, czybyś pan sobie tego życzył, czy nie, towarzyszyłbym panu teraz do pańskiego obozu celem obejrzenia tabliczki. No... ale trudno! Jutrzejszy dzionek nie jest zresztą tak bardzo daleki... jakoś wytrzymamy, chociaż, zaręczam panu, że zarówno ja, jak i profesor, spędzimy noc bezsennie, myśląc o tabliczce.
Mohammed ben Ali naglił Żałyńskiego znakami do drogi, wskazując słońce, stojące nisko nad szczytami gór.
Żałyński raz jeszcze uścisnął serdecznie dłoń Jacka, zapowiadając nieodwołalnie swe przybycie w ciągu jutrzejszego dnia i, krocząc w ślady Mohammeda, znalazł się znowu wśród wąwozów i skalnych złomów, które zachodzące słońce malowało czerwienią i purpurą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.