Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widocznie komunikował mu o zamiarze Europejczyka, gdyż lekarz zasępił się i począł przekładać coś towarzyszowi, gestykulując przytem żywo.
Ibn Tassil słuchał go zrazu cierpliwie, lecz wreszcie wzruszył ramionami, rzucając mu parę słów na odczepnego, i ująwszy pod rękę Żałyńskiego, powiódł go pod skalną ścianę, gdzie w cieniu słudzy przygotowali już posiłek.
Załyński nadaremnie wyczekiwał pojawienia się dziewczyny przy posiłku, a gdy w pewnym momencie dostrzegł, że Ibn Tassil, zabrawszy nieco suszonych fig i daktylów oraz bukłak z wodą, udał się do namiotu, jaki rozbili opodal poganiacze, zrozumiał, że nie ujrzy już dzisiaj Dżailli. Mogło to być wynikiem rozkazu jej ojca, lecz możliwe również, że wzruszona dzisiejszą z nim rozmową dziewczyna nie chce widzieć się z nim w obecności El Terima.
Posiliwszy się przeto nieco: uścisnął dłoń Ibn Tassila i, skinąwszy lekko głową na pożegnanie lekarzowi, podniósł się, gotów do drogi.
Ponury Mohammed ben Ali wysunął się z grupy poganiaczy i, wyprzedziwszy Europejczyka, szedł pierwszy, wskazując drogę.
Po przebyciu kilkuset kroków Żałyński musiał przyznać w duchu, że bez swego towarzysza nie dotarłby nigdy do celu wędrówki, gdyż w labiryncie niezliczonych, krzyżujących się ze wszech stron