Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czyna mówiła prawdę. Należy grać rolę obojętnego, gdyż najmniejsza nieostrożność z jego strony wzbudzi zazdrość El Terima i natchnąć może nieufnością ojca Dżailli.
Powstał więc i, rzuciwszy uśmiech wpatrzonej w niego dziewczynie, odszedł powoli, kierując swe kroki ku grupie rozmawiających.
— Co nowego? — zapytał, częstując Ibn Tassila papierosem.
Ten skrzywił się niechętnie.
— Uradziliśmy, że Mohammed zaraz po posiłku uda się do tamtego wąwozu i zbada, kto postawił namioty — odrzekł, zaciągając się z widocznem zadowoleniem kłębami dymu tytuniowego.
— I ja tam pójdę! — zadecydował nagle Żałyński.
Ibn Tassil stropił się. Po twarzy jego przebiegł lekki cień wahania i niepokoju.
— O, panie, zważ, co zamierzasz uczynić! A jeśli to są ludzie źli? — perswadował łagodnie.
Żałyński wzruszył obojętnie ramionami.
— Na takich mam broń! — odparł sucho, dotykając dłonią kieszeni frencza — Zresztą... będę ostrożny! — dorzucił po chwili, jakgdyby chcąc uspokoić Ibn Tassila.
Ten pochylił głowę w ukłonie.
— Wola twoja, panie! — rzekł i począł rozmawiać szeptem z El Terimem.