Przejdź do zawartości

Skarb Aarona/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Skarb Aarona
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia rotacyjna „Unja”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

Jakkolwiek młody lotnik już od wczesnego ranka przynaglał Ibn Tassila do wyruszenia do obozu ekspedycji amerykańskiej, udano się w drogę dopiera w godzinach popołudniowych, aby niepotrzebnie, jak mówił Ibn Tassil, nie męczyć wielbłądów podczas południowego, najbardziej dokuczliwego skwaru.
Żałyński denerwował się tą zwłoką, zwłaszcza, że Dżailla nie pojawiła się ani przy śniadaniu, ani też w czasie posiłku obiadowego.
W obawie, czy aby wczorajsza rozmowa nie wzruszyła ją zbyt boleśnie, zapytał mimochodem Ibn Tassila o zdrowie córki i powód niepojawienia się jej, lecz w odpowiedzi usłyszał tylko od Araba krótkie:
— Odpoczywa!
Nie wypadało rozpytywać więcej, więc ułożywszy się wygodnie w cieniu, rzucanym przez ścianę namiotu, próbował zasnąć, odczuwając po wczorajszem drapaniu się na skały dotkliwe znużenie. Prócz tego morzył go nieco sen, gdyż większą część nocy po powrocie do obozowiska spędził na rozmowie z Ibn Tassilem i lekarzem.
Lecz sen nie nadchodził i nie porywał go w swe władcze objęcia.
W mózgu jego tłukły się strzępy wczorajszych rozmów z Gibbonem oraz z Arabami. Zwłaszcza ta ostatnia rozmowa nie schodziła z jego myśli.
Przed przymkniętemi oczyma stawały wciąż twarze Ibn Tassila i lekarza w momencie, gdy oznajmił im, że uczony cudzoziemiec posiada mapę z takiemi samemi linjami i znakami, jakie znajdują się na tabliczce.
Przeczuwał instynktownie, że wiadomość ta wywrze na Arabach potężne wrażenie, lecz zupełnie nie był przygotowany na to, co widział.
Twarz Ibn Tassila zmierzchła tak, jak zmierzcha równina w chwili, gdy padnie na nią ciemność bezksiężycowej nocy. Wparł zrazu zdumione, a następnie lśniące uniesieniem oczy w opowiadającego, czyniąc ruch, jakgdyby chciał mu się rzucić do gardła. Opanował się jednak natychmiast i dla ukrycia swego zmieszania począł drżącemi ze wzruszenia palcami nabijać tytoniem fajkę, którą jednak zresztą zapomniał zapalić.
El Terim zaś, skoro Ibn Tassil przetłumaczył mu słowa Żałyńskiego, wściekł się poprostu. Kurczowemi uchwytami dłoni wyrywał z głowy całe pęki swych siwych włosów, miotał przekleństwa, wygrażał pięściami komuś niewidzialnemu, chwytał za nóż, wiszący u pasa, jednem słowem, zachowywał się tak, jak zachowują się zazwyczaj nieokiełznane, brutalne charaktery w chwili największego paroksyzmu wściekłości i zapamiętania się.
Dłuższego czasu potrzeba było, zanim perswazje Ibn Tassila doprowadziły go do jakiej-takiej równowagi.
Zgrzytał jeszcze resztkami swych zębów i rzucał zpodełba nieufne spojrzenia na obojętnie przyglądającego się mu Żałyńskiego, lecz już ze względnym spokojem słuchał słów Ibn Tassila, który mu coś szeroko przedstawiał i tłumaczył.
Wreszcie szepnął parę słów przyjacielowi, wydostając z zanadrza tabliczkę.
Ibn Tassil oznajmił wówczas, że lekarz zgadza się, aby cudzoziemscy uczeni zapoznali się z tabliczką, lecz co do kwestji pozbycia się jej, zapowiedział, że nie może być o tem nawet mowy, gdyż sprzedaż takich „świętych“ rzeczy byłaby grzechem i mogłaby ściągnąć zarówno na sprzedawcę, jak i na kupujących, słuszny gniew Allacha.
— Łatwiej poszło, niż sądziłem! — rozmyślał Żałyński, wodzący leniwem spojrzeniem za lekarzem, rozmawiającym na uboczu z Ibn Tassilem i poganiaczami. — Swoją drogą w tem wszystkiem kryć się musi nielada tajemnica. Najoczywistszym tego dowodem jest przerażenie, jakie ogarnęło jednego i drugiego, gdym oznajmił, że ekspedycja ma zamiar zatrzymać się dłużej w miejscu, którego położeniu odpowiada znak trójkąta na tabliczce. I mój gościnny gospodarz, i ten arabski eskulap mieli miny obitych psów. Ha... zresztą wyjaśni się to wszystko jeszcze dzisiaj podczas bytności u Gibbona. Mam pewność, że ten wysonduje ich należycie!
Uwagę jego zajął nagle dziwny fakt. Oto śród poganiaczy, uwijających się przy wielbłądach, nie dostrzegł ponurej twarzy Mohammeda ben Alego. Przypomniał sobie, że nie widział go już od chwili powrotu z obozowiska ekspedycji.
Nieobecność antypatycznego Araba zaintrygowała go tak mocno, że zrezygnowawszy z odpoczynku, podniósł się z wiązki owczych skór, służących mu za posłanie, i wolnym, niespieszącym się krokiem obszedł obozowisko.
Mohammeda nie było nigdzie.
Po chwili Żałyński zauważył również, że zamiast siedmiu wielbłądów, przybyłych z karawaną z El Barrar, znajdowało się obecnie tyłka sześć.
Ponury sługa El Terima opuścił zatem obozowisko nocą lub też wczesnym rankiem.
Jeden ze sług Ibn Tassila, ten sam, który był obecny przy wypadku rozbicia się samolotu, przebiegł obok niego, dźwigając na ramionach siodło swego pana.
Był to młody sympatyczny chłopak, z którym Żałyński kilkakrotnie już w czasie pobytu w El Barrar i teraz w drodze próbował porozumieć się z pomocą tego szczupłego zapasu słów arabskich, jakie zdołał poznać od chwili wylądowania na El Tih.
Skinął na niego nieznacznie. Chłopak zatrzymał się, szczerząc doń białe zęby w życzliwym uśmiechu.
— Selim, a gdzie to jest Mohammed? — zapytał obojętnym tonem, ofiarując chłopcu papierosa, którego tamten przyjął z niskim ukłonem.
— Mohammed pojechał do domu... do El Barrar — zaśmiał się Selim. — On chory bardzo... tu krew... i tu... i rękę ma tak, jak i ty miałeś, panie — dodał, dotykając ręką swej głowy i twarzy celem zilustrowania swych słów.
— Cóż mu się stało? — rzucił półgłosem Żałyński.
Chłopak wzruszył ramionami.
— Nie wiem... Mohammed nie mówił...
Od strony krzątających się przy wielbłądach Arabów dobiegł krótki, wyraźnym akcentem gniewu i niepokoju nacechowany głos El Terima, przyzywający Selima.
Chłopak zmieszał się nieco. Rzucił w stronę wołającego bojaźliwe spojrzenie i szepnął, odchodząc:
— Nie mów, panie, temu potomkowi hieny i szakala, że Selim wspominał ci coś o Mohammedzie! Pogryzłby mnie ten wściekły pies, na którego oby Allach zesłał czem prędzej „czarną śmierć“!
I pobiegł pędem ku wielbłądom, wlokąc za sobą zwieszające się od siodła rzemienne pasy, służące do siodłania zwierzęcia.
Żałyński, zaintrygowany usłyszanemi przed chwilą słowami, skierował się powoli ku Arabom, wśród których widniała wysoka postać Ibn Tassila.
Natrafił właśnie na moment sprzeczki pomiędzy lekarzem a Selimem. El Terim pienił się ze złości, wygrażając zaciśniętemi pięściami chłopcu, który jednak, czując się zapewne bezpiecznym w gronie swych towarzyszów, stawiał się dość ostro.
— Cóż ty masz do mnie, psie parszywy, którego matka popełniła nieostrożność, zapatrzywszy się na kulawego osła w czasie, gdy cię nosiła pod sercem! — wrzeszczał, podjudzony wesołym śmiechem poganiaczy, wśród których, jak zdążył już zauważyć Żałyński, El Terim nie cieszył się zbytnią sympatją. Szlachetny „inglesi“ ma rację, że woli rozmawiać ze mną, chociaż jestem biednym służącym u wielkodusznego Ibn Tassila, niż z tobą, którego dziad zajmował się obdzieraniem padłych na „złą krostę“ zwierząt, ojciec zaś zmarł nagle, przekonawszy się, że spłodził kozła zamiast człowieka!
El Terim zamierzył się na niego trzymanym w ręku biczem, lecz chłopiec zręcznie uchylił się od ciosu, który trafił jednego z jego towarzyszy.
Uderzony począł miotać się, nie szczędząc lekarzowi pogróżek i wymyślań. Powstał taki krzyk i hałas, że aż skrzydło namiotu Dżailli uchyliło się nieco, i z poza niego ukazała się na chwilę zaniepokojona twarz dziewczyny.
— Co się stało? — zagadnął Żałyński Ibn Tassila, posyłając równocześnie lekki ukłon Dżailli.
Ibn Tassil machnął lekceważąco ręką.
— Nic... rozmawiają! Zaraz jedziemy do tych „ioglesi“, a jutro wyruszamy dalej! — mówił, odchodząc z Żałyńskim od hałaśliwej gromady kłócących się.
— Szukać strumienia? — dorzucił sztucznie obojętnym tonem lotnik.
Arab spojrzał na niego uważnie.
— Rzekłeś, panie! Poto przecież przybyliśmy tutaj!
Żałyński postanowił, korzystając z nieobecności lekarza, schwycić, jak się mówi, byka za rogi.
Zatrzymał się i, patrząc wprost w oczy Arabowi, rzekł:
— Uczony „inglesi“, którego mamy dzisiaj odwiedzić, twierdzi, że nasze poszukiwania będą daremne, żadnego strumienia koło Synaj niema, jak zresztą i nie było nigdy.
Ibn Tassil stropił się nadzwyczajnie.
— Tabliczka mówi... — bąkał niepewnie, unikając spojrzeń Żałyńskiego.
— Tabliczka mówi zupełnie co innego! — odparł ten, wzruszając ramionami. — Linje na niej oznaczają drogę, którą szedł tędy obcy naród w czasach, gdy nie było na świecie nietylko dziada twego, lecz i dziada pradziada jego.
Arab milczał długo, chmurząc brwi i gryząc wargi. Na twarzy jego odbiło się coś jakgdyby cień wahania.
Trzęsącą się lekko dłonią pogładził kilkakrotnie rozwichrzoną brodę.
— Ibn Tassil pomówi z tobą, szlachetny panie, o tej sprawie po powrocie od uczonych „inglesi“. Zobaczymy, co oni powiedzą, zbadawszy tabliczkę. Może i oni zgodzą się pomóc nam w poszukiwaniach? Kto wie?
Żałyński utkwił w nim badawcze spojrzenie.
— A co powie na to El Terim? Przecież on jest właścicielem tabliczki? — rzucił półgłosem.
Ibn Tassil zaśmiał się chytrze.
— Jest... to prawda, ale tabliczka jego nie będzie już potrzebna, skoro uczeni „inglesi“ posiadają „mahillę“ z takiemi samemi znaczkami — szepnął, wodząc złośliwem spojrzeniem za użerającym się wciąż z poganiaczami lekarzem.
— El Terim będzie się opierał temu, aby uczeni ci ujęli tę sprawę w swoje ręce! — zatroskał się Żałyński.
Arab wybuchnął krótkim, urywanym śmiechem.
— El Terim jest brudnym psem, który nie godzien jest rozwiązywać rzemieni u obuwia nietylko tobie, panie, lecz również i mnie! — rzekł, prostując się dumnie.
— A jednak ten brudny, jak go nazywasz, pies będzie godzien zostać mężem twojej córki, Ibn Tassilu! — wtrącił jakgdyby mimochodem lotnik.
Śniade oblicze Araba pokrył rumieniec zakłopotania.
— Skąd wiesz o tem, panie? — rzucił porywczo.
Żałyński zrozumiał, że pod żadnym pozorem nie wolno mu wspomnieć imienia dziewczyny.
— Służba twoja mówiła mi o tem jeszcze w El Barrar — odrzekł sucho.
Ibn Tassil zamyślił się przez chwilę.
— Kobieta stworzona jest na to, aby umilała życie mężczyźnie! — rzekł w reszcie wymijająco.
Żałyński parsknął śmiechem.
— Nazywasz El Terima mężczyzną, Ibn Tassilu? To trochę za pochlebne dla niego!
— Allach stwarza i takich! — z uśmiechem pobłażania odparł Arab.
— Tak... zapewne, lecz przeznacza im na żony więcej odpowiednie dla nich kobiety — ciągnął równie żartobliwym tonem Żałyński. — Córka twoja, Ibn Tassilu, godna jest młodego księcia, a nie starca, stojącego nad grobem — dorzucił przebiegle, wiedząc, że pochlebstwo jego będzie mile przyjęte przez dumnego Araba.
Ten ujął go przyjacielsko pod ramię.
— Małżeństwo Dżailli nie jest jeszcze rzeczą pewną — mówił poufnym tonem. — Zobaczysz sam później, szlachetny panie, że nie mogłem wręcz odmówić El Terimowi. Wobec węża Allach zaleca roztropność, musiałem przeto i ja na chytrość odpowiedzieć przebiegłością. A co do twego powiedzenia, panie, że godną jest ona choćby księcia, to wiedz o tem, że matka jej pochodzi z rodu sławnego księcia cudzoziemskiego, który przybył tutaj z odległych stron, chroniąc się przed prześladowaniem w ojczyźnie.
Żałyńskiego, jakkolwiek zdążył się już przyzwyczaić do niebotycznego wprost samochwalstwa Arabów, opowiadanie Ibn Tassila zainteresowało ze względu na to, że dotyczyło ono Dżailli.
Mimowoli przyszło mu na myśl, że w słowach Araba może się znajdować część prawdy, gdyż całe zachowanie się dziewczyny, wyrosłej w nawpół dzikiem, bądź co bądź, środowisku, nosiło cechę pewnego rodzaju wrodzonej kultury, znamionującej rasę.
— Jak się zwał ów książę, Ibn Tassilu? — zapytał ciekawie.
Na twarzy Araba odbiło się zakłopotanie.
— Wiedziałem, lecz nie pamiętam już! Trudno wymówić! Zapytasz jutro Dżailli... ona wie, gdyż matka często śpiewała jej o nim pieśni. Zresztą każda kobieta z tego rodu musi o nim pamiętać! Już tak jest! Wiem tylko, że przybył tutaj aż z za morza, z kraju, który zowią u nas Lechistanem.
Lotnik chwycił go żelaznym chwytem za ramię.
— Z Lechistanu... z mojej ojczyzny? — krzyknął.
Ibn Tassil patrzał na niego szeroko rozwartemi źrenicami, w których malowało się bezgraniczne zdumienie. Po twarzy jego przelatywały błyski niedowierzania.
— Ty, panie, pochodzisz z Lechistanu? Czy naprawdę? — wybełkotał.
Żałyński drżącemi z pośpiechu i wzruszenia dłońmi rozpiął lotniczą kurtkę i wyjął z kieszeni swą oficerską legitymację, opatrzoną jego podobizną.
— Jestem oficerem lechistańskim! — rzekł, wręczając książeczkę Arabowi.
Ten długo wpatrywał się w fotografję lotnika w wojskowym mundurze.
— Prawda gości na wargach ust twoich, panie! — rzekł wreszcie z powagą. — Ptaka, którego masz na czapce, widziały już oczy moje. Matka Dżailli, która odeszła do Allacha już przed dziesięciu laty, oprócz różnych rzeczy, jakie zwykle wnosi kobieta w dom męża swego, przywiozła z sobą dwa pistolety, których rękojeści są zdobne w takie właśnie ptaki i inne jeszcze godła. Pozwól, panie, że powitam w tobie ziomka przodka mojej nieodżałowanej Taisy, która była światłością mych oczu i duszą duszy mojej.
Głos Araba łamał się akcentami szczerego wzruszenia. Ujął prawicę Żałyńskiego w swe szorstkie dłonie i mocno potrząsnął nią kilkakrotnie.
— Żałość wzbiera we mnie, i płonę słusznym gniewem na siebie, że nie zapytałem cię, panie, wcześniej o twój kraj rodzinny... tam w El Barrar! Pokazałbym ci wiele rzeczy, które ongi należały do owego księcia z Lechistanu. Mam ich wiele, gdyż Taisa była jedynem dzieckiem swoich rodziców i wszystkie pamiątki rodzinne dostała w spuściźnie. Dżailla przechowuje je troskliwie i chroni jak źrenicę swego oka.
El Terim zbliżał się ku nim. Jego małe, kaprawe oczy poruszyły się niespokojnie na widok uścisku, jaki łączył dłonie rozmawiających.
Ibn Tassil z pewnego rodzaju wyższością w głosie zadał parę pytań lekarzowi, poczem zwrócił się z ukłonem do Żałyńskiego.
— Możemy już jechać, panie, do twych przyjaciół, którzy tem samem staną się przyjaciółmi Ibn Tassila.
W parę chwil później Źałyński, dosiadłszy wielbłąda, powodował nim tak, że znalazł się tuż obok namiotu Dżailli.
— Bądź zdrowa, Dżaillo! — rzucił półgłosem, dostrzegłszy jej czarne źrenice, patrzące na niego przez szparę w ścianie namiotu. — Za powrotem oznajmię ci coś, co cię, jak zaręcza twój ojciec, powinno ucieszyć! Bądź zdrowa!
— Bądź zdrów, panie!... Dżailla z utęsknieniem oczekiwać będzie twych słów! — dobiegł go cichy szept dziewczyny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.