Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wołającego bojaźliwe spojrzenie i szepnął, odchodząc:
— Nie mów, panie, temu potomkowi hieny i szakala, że Selim wspominał ci coś o Mohammedzie! Pogryzłby mnie ten wściekły pies, na którego oby Allach zesłał czem prędzej „czarną śmierć“!
I pobiegł pędem ku wielbłądom, wlokąc za sobą zwieszające się od siodła rzemienne pasy, służące do siodłania zwierzęcia.
Żałyński, zaintrygowany usłyszanemi przed chwilą słowami, skierował się powoli ku Arabom, wśród których widniała wysoka postać Ibn Tassila.
Natrafił właśnie na moment sprzeczki pomiędzy lekarzem a Selimem. El Terim pienił się ze złości, wygrażając zaciśniętemi pięściami chłopcu, który jednak, czując się zapewne bezpiecznym w gronie swych towarzyszów, stawiał się dość ostro.
— Cóż ty masz do mnie, psie parszywy, którego matka popełniła nieostrożność, zapatrzywszy się na kulawego osła w czasie, gdy cię nosiła pod sercem! — wrzeszczał, podjudzony wesołym śmiechem poganiaczy, wśród których, jak zdążył już zauważyć Żałyński, El Terim nie cieszył się zbytnią sympatją. Szlachetny „inglesi“ ma rację, że woli rozmawiać ze mną, chociaż jestem biednym służącym u wielkodusznego Ibn Tassila,