Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pochyliła głowę, i za chwilę jedna i druga łza zaperliły się na jej rzęsach.
— Kiedy to będzie? — zapytał szeptem, pochylając się nieco ku niej.
— Zaraz po odnalezieniu skarbu. — odszepnęła, wzdrygając się.
— Skarbu? Jakiego skarbu? — zdziwił się Żałyński.
Dżailla zerwała się z miejsca. Przerażonym wzrokiem obrzuciła grupę rozmawiających na uboczu Arabów, poczem przeniosła go na twarz Żałyńskiego.
— Jakiego skarbu? — powtórzył lotnik, dziwiąc się w duchu zalęknieniu dziewczyny.
Opadła ciężko na głaz. Przymknąwszy oczy i oparłszy głowę o skalną ścianę, oddychała spiesznie, cisnąc dłońmi falującą pierś.
Rozwarła wreszcie powieki i, patrząc zalęknionem spojrzeniem na Europejczyka, mówiła szybko, nadaremnie usiłując pokryć uśmiechem niepokój, jaki wyzierał z jej oczu.
— Skarb... to woda! To strumień, o którym ojciec mówił wam, panie! Tak... to ten strumień! Ale nie waż się, panie, nigdy powtórzyć memu ojcu tego, co mówiłam teraz! Zabiliby mnie.
— Kto? Za co? — dopytywał się Żałyński, zdumiony słowami dziewczyny.
— Nie mogę mówić! Nie mogę! — szeptała, gryząc wargi, aby stłumić łkanie, jakie wyrywało