Sezonowa miłość/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

— Więc i dziś nie pójdziesz ze mną na spacer?
— I dziś.
— Ciągle jesteś chora?
— Ciągle.
— Jak się to źle złożyło!
Żebrowski pokręcił głową.
— Szkoda! mam taką ochotę pojechać do Kościelisk!
Tuśka odwróciła głowę.
— Jedź z Pitą.
— Hm... to pojadę.
Już trzeci dzień Tuśka udaje chorą, aby nigdzie nie wyjść z mężem i nie prezentować go zakopiańskiej publiczności. On zaś, jakby ukąszony przez tarantulę, jednej chwili na miejscu usiedzieć nie może. Robi wrażenie drewnianej zabawki, w której popsuły się sprężynki, normujące jej ruchy i która wierci się, kręci, nie mogąc się po prostu zatrzymać w tym ruchu. Od rana kołace się po swojej izbie, pluszcze się w wodzie, odziewa, skrzypi drzwiami od werandy, łazi naokoło domu, zaczepia górali, wdając się z nimi w pogawędkę i zachwycając się ich udaną naiwnością i prostotą.
Kupił sobie serdak i ciupagę, najtańszy serdak, jaki mógł dostać i najtańszą ciupagę. Serdak jest na niego za duży i cuchnie z daleka, ale on się z nim nie rozstaje, pomimo, że w południe jest nawet gorąco. Wygląda w tym serdaku śmiesznie i brzydko. Tuśka z okna swej izby, z której nie wychodzi, śledzi go i porównywa ze sposobem junackim i szykownym, z jakim Porzycki nosi swój śliczny i dobrze do figury dopasowany serdak.
A może teraz porównywać często ich obu, bo Porzycki prawie ciągle krąży dokoła domu i spotyka się z Żebrowskim. Rozmawiają o rzeczach potocznych, ale rozmawiają dużo i ciągle. Tuśkę to gniewa i dręczy. Stokroć razy wolałaby już, żeby obaj uczuli do siebie jakiś wstręt. To ściąganie się ich wzajemne w jeden punkt sprawia jej poprostu ból niewiadomo dlaczego, upokarza ją.
Mąż widocznie nie ma żadnego »przeczucia«, a Porzycki powinien przecież z zasady nienawidzić tego męża i unikać go. To już »heroizm« zadaleko posunięty.
— Czem ja jestem w tem wszystkiem? — myśli, siedząc koło pieca w rozwianych fałdach białego szlafroka.
— Ten Porzycki, to mimo, że aktor, wcale przyzwoity człowiek — wyrokuje pewnego dnia Żebrowski, naprawiając ciupagę, z której skówki, jak gruszki z gałęzi, dawno pozlatywały.
Tuśka podnosi zuchwale głowę.
— Pomimo, że aktor? — podnosi jakimś wyzywającym do sprzeczki głosem — pomimo, a może właśnie dlatego, że ma artystyczną naturę, więc ma i piękną duszę!
Żebrowski kręci głową.
— Artyści nie są w gruncie uczciwymi ludźmi — mówi z przekonaniem.
Oczy Tuśki zabłysły, jak dwie świece.
— Daruj, mój drogi, ale nie będę twego zdania. Artyści właśnie są prawemi naturami, bo są szczerzy. Kołtuny i filistrzy to są obłudnicy i faryzeusze, nic więcej.
Żebrowski ze zdziwieniem na żonę patrzy. Nie słyszał u niej nigdy takiego tonu mowy, nie wiedział, że istnieje takie słowo, jak »kołtun«.
— Jak ty powiedziałaś? kołtuny?
— Kołtuny, mieszczaństwo, burżuje, pasibrzuchy — cały wstrętny tłum tych »porządnych« ludzi, którym tylko chodzi o karyerę, o pensyę, o emeryturę, o...
Aż się zachłysnęła. Żebrowski nie poznawał jej zupełnie. Zdawała się zionąć ku niemu jakąś złością, jakąś nienawiścią. Po raz pierwszy to uczuł, choć nie mógł sobie jeszcze dokładnie z tego zdać sprawy.
— Jakże chcesz — wyrzekł wreszcie — aby życie ludzi, mających dzieci i tworzących rodzinę, inaczej się ułożyło? Musimy myśleć o karyerze, o awansie, o emeryturze, bo cóżbyście wy, żony i dzieci, jadły.
Rumieniec gniewu wystąpił na twarz Tuśki.
— Wielka afera! — wybuchnęła — my żony pracowałybyśmy, a dzieci...
Machnęła ręką.
— Dzieci — mogłyby się nie rodzić.
Żebrowski coraz szerzej oczy otwierał.
— Jakże to pojmujesz?
— Tak, że u kołtunów dzieci są tylko dziećmi obowiązku, a czasem, rzadko, dziećmi krwi... Co zaś do dzieci serca, tych niema nigdy.
— Dzieci serca? Nie rozumiem!
Tuśka miała wspaniały ruch pogardy i odpowiedniego wzruszenia ramionami.
— Spodziewam się, że ty tego nie rozumiesz. Ale to może zrozumiesz, że z dzieci obowiązku wyrastają marmurki i kołtuny, a z dzieci serca śliczne, artystyczne dusze.
Żebrowski czuł się przygnieciony tym nawałem rozmaitego gatunku dzieci. Siedział nastroszony w swym serdaku, dłubiąc scyzorykiem koło ciupagi. Zachodzące słońce słało śliczne krwawe refleksy przez delikatny deseń firanki i padało czerwonemi plamami na jego głowę, okrytą nędznymi i bezbarwnymi włosami na jego twarz, pod którą rysowała się trupia głowa z dokładnością zupełną.
Tuśka umilkła, wyczerpana. Te słowa »dzieci krwi, dzieci obowiązku, dzieci serca« — przypomniały jej czerwony ranek nad Morskiem Okiem i głos Porzyckiego, mówiący do niej słodkie wyrazy.
Srebro i purpura zamigotały w jej wspomnieniach, limby cicho drzemiące... woda płynąca ku niej i konająca u jej stóp.
— Jak to daleko!... jak to wszystko daleko!... — myślała zrozpaczona — jak to wszystko zapadło w jakąś dal...
Żebrowski mówi znów coś, mówi monotonnie, strugając jakieś kołeczki. Zdaje się, że powrócił do swego ulubionego tematu, do gór, do rycerza na Giewoncie. Snuje się tak u podnóża Tatr wzrokiem, podnosi głowę, aby przyjrzeć się szczytom i szeroko rozwiera swe przemęczone biurową pracą oczy, gdy widmo gór rozwinie się przed nim w całej swej potędze. Drepce ciągle po Zakopanem, szukając najlepszych punktów, gdzie »najlepiej widać«. Kupił sobie pocztówki z fotografiami i porównywa je z rzeczywistością. Chwilami żałuje, że istnieje noc, która wchłania w siebie zjawisko gór i nie pozwala mu patrzeć na nie. Staje w ekstazie, gdy zobaczy turystów, idących z ładunkami na wycieczkę.
Ma wtedy jakąś poważną i zamyśloną minę, jakby coś ważył, coś rozliczał w głębi swej istoty. Nie mówi jednak już z junakieryą, jak pierwszego dnia po przebyciu do Zakopanego: »Zmierzymy się z Giewontem!« Przycichł, bo czuje się bardzo mały i bardzo nędzny.
Nie mniej przecież coś waży, nad czemś się zastanawia.
Tuśkę nie obchodzi to wcale, jakie wrażenie zrobiły góry na mężu. Ona wie tylko, że jej słodkie i pełne czarów istnienie zmieniło się w męczarnię. — Nie pyta go, jak długo ma pozostać, gdyż lęka się, że posłyszy: »Razem wrócimy«. Z nienawiścią tylko patrzy na jego wydatki, na ten serdak, w którym według jej tajonej oceny wygląda, jak »pies w chomoncie«, na te furki, któremi jeździ z Pitą do Strążysk, do Kuźnic i do innych blizkich miejscowości.
— Za te pieniądze, które on rozrzuca — myśli — mogłabym jeszcze siedzieć kilka miesięcy w Zakopanem.
Zapomina słodka dusza, że te pieniądze zarabia nie ona, lecz ten biedny »pies w chomoncie« i to zarabia kosztem swego zdrowia, życia i kostniejącej w tej pracy duszy.
Instynktem jednak wiedziona, nie robi mu za te wydatki wymówek, korzysta jednak z każdej okazyi, aby go kłóć drobnemi przymówkami do jego »kołtuneryi« i braku artystycznego polotu.
Jedną z tych okazyi było zaproponowanie przez Żebrowskiego złożenia wizyty Warchlakowskim. Spadło to na Tuśkę niespodziewanie. Zapomniała zupełnie, że pisała do męża, iż weszła w bliższą zażyłość z bardzo »miłą i przyzwoitą rodziną radcostwa Warchlakowskich z Krakowa«.
Później nie doniosła mu o nieporozumieniu, jakie wynikło z tej sezonowej zażyłości. Obecnie nazwisko Warchlakowskich było oliwą, dolaną do ognia.
— Co?... do tych kołtunów? — zapytała wyniośle — ja do takich ludzi nie chodzę. Nie lubię, żeby mi kto z kaloszami do duszy właził.
Zapożyczyła to zdanie ze skarbca wyrażeń Porzyckiego i innych aktorów.
Żebrowski bardzo się zdziwił.
— Ależ moja droga!... Widziałem wczoraj tych państwa na werandzie. Wyglądają bardzo solidnie i przyzwoicie.
— Och! och!... — zaśmiała się Tuśka.
— Naprawdę, bardzo przyzwoicie. Zresztą sama pisałaś...
— Co pisałam, to się nie liczy. Dowiedziałam się później takich o nich rzeczy, iż uznałam za stosowne zerwać z nimi.
Żebrowski pokręcił głową.
— Szkoda!
— Niemasz czego żałować. Ci państwo ładnie się traktują, gdy są sami. On ją nazywa jędzą, a ona jego kretynem. Słyszałam na własne uszy. Prawda, Pito?
— Tak, proszę mamusi!
— Zresztą, to są wstrętne burżuje, które tylko pasą się cały dzień i o niczem nie myślą, tylko o żołądku i o swoich... obowiązkach! Wstrętne płazy, wstrętne! wstrętne!...
Już się nie hamowała — wybuchała otwarcie.
Żebrowski spojrzał na nią uważnie.
— Dlaczego się tak unosisz? — zapytał — czy jesteś chora?
Tuśka zaczęła śmiać się przeciągle i nienaturalnie.
— Chora!... chora!...
— ???
— Chora jestem, chora, dlatego, że przestaję być manekinem, drewnem, marmurkiem.
— Nigdy cię taką nie widziałem!
— Spodziewam się!...
Z wyrazu jego twarzy dostrzegła jednak, że zanadto się posunęła.
— A może jestem chora! — wyrzekła posępnie, zapadając w sztuczną martwotę.
Żebrowski zamyślił się chwilkę.
— Ja sądzę, że to góry tak na ciebie działają, bo i ja czuję się jakiś inny, rozdrażniony, nie mogę na miejscu usiedzieć.
Obrzuciła go spojrzeniem, pełnem nieokreślonej pogardy.
— Tak... to góry tak na mnie działają! — wyrzekła, odwracając od niego wzrok i starając się oderwać myśl nawet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego samego dnia przyszła do Żebrowskich Sznapsia.
— Mówił mi Porzyk, że pani jest niezdrowa — wyrzekła na wstępie, jakby usprawiedliwiając się.
Tuśka była sama. Żebrowski powlókł z sobą Pitę, która poszła skrzywiona i niechętna za ojcem.
Porzycki pojechał na rowerze zaraz po obiedzie. Tuśka leżała na łóżku zdenerwowana i udręczona. Widząc wchodzącą aktorkę, zerwała się radośnie. Było to coś, przypominającego dawne, dobre czasy. Aktorzy bowiem, dowiedziawszy się, że »mąż przyjechał«, usuwali się dyskretnie i nie zaglądali do Obidowskiej chałupy.
— Chora pani? — pytała Sznapsia, uradowana z serdecznego przyjęcia.
— Tak...
— Rzeczywiście blada pani i mizerna.
Tuśkę zaczęły łzy dławić. Pierwszy raz od tych dni fatalnych zwrócił się do niej ktoś ze szczerem kobiecem zainteresowaniem. Łzy napłynęły jej do oczu, broda drżeć zaczęła. Usiadła znów na łóżku i nie mogła przemówić ani słowa.
Sznapsia usiadła obok niej i objęła ją w pół siostrzanym, miłym ruchem.
— Co pani?... Widocznie ma pani jakieś zmartwienie.
— Nie... nie...
— Ale tak. Mnie pani nie oszuka. Kto tak, jak ja, tyle w życiu płakał, odrazu wyczuje zmartwienie innych.
Nastaje chwila milczenia.
Obie kobiety, siedzące przy sobie, tworzą prześliczny obrazek na złotych belkach ściany. Obie ubrane czarno, z masą włosów rozwianych dokoła twarzy, z przezroczystemi karczkami sukien, przez które przeziera różowe u Tuśki, blade u Sznapsi — ciało.
Słońce złotymi liśćmi ściele im się pod stopy, obute w jednakowe szare buciki. Zdają się być siostrami, tylko pobladła twarz Tuśki ma w sobie wyraz zbuntowanej rozpaczy, a pobladła twarz Sznapsi nosi na sobie jakby piętno wielkiej, zrezygnowanej melancholii.
— Czy nic dla pani nie mogę? — pyta cicho, cichutko Sznapsia.
Spazmatyczny płacz Tuśki jest całą odpowiedzią.
Sznapsia powoli tuli Tuśkę do siebie i mówi potrząsając głową:
— I poco on to zrobił? Czy nie mógł pani pozostawić w spokoju?
Tuśka nawet nie przeczy, tylko wśród łez odrzuca:
— Nie, nie, ja mu jestem mimo to bardzo wdzięczna.
— Ach!... jest za co! Ja wiedziałam, że z tego nie wyniknie nic dobrego. Pani to weźmie na seryo i, naturalnie, będzie cierpiała.
Tuśce się zdaje, że ktoś jej przeszywa serce rozpalonem żelazem.
— Dlaczego pani myśli, że on tego nie bierze na seryo?
Smutny uśmiech przesuwa się po twarzy aktorki.
— Bo go znam. Ale mniejsza o to. Chodzi tu o panią. Najlepiej byłoby, gdyby natychmiast wyjechał...
— Tak, ja go o to sama prosiłam. Niech wyjedzie na ten czas, dopóki mąż jest tutaj.
— Nie, ja to inaczej rozumiem. Niech wyjedzie zupełnie i rozstanie się z panią.
W jednej chwili Tuśka odsuwa się od Sznapsi. Łzy osychają jej z oczu. Jak się to stać mogło, że ona z taką szaloną szczerością pozwoliła wciągnąć się w tę rozmowę! I teraz ta Sznapsia wymówiła to straszne, grozą przejmujące słowo.
— Nie... — mówi twardo Tuśka — ani Porzycki, ani ja do rozstania się nie dążymy. Tylko sytuacya staje się niemożliwą, więc...
— Czy mąż się domyśla?
Tuśka z pewnym rodzajem wyższości spogląda na Sznapsię.
— Nie — mówi — mąż nic nie wie, ale moja prawość wie — i ta cierpi.
Sznapsia założyła ręce na kolana i swemi głębokiemi, mądremi oczyma patrzy na Tuśkę.
Ta »prawość«, którą Tuśka dość niefortunnie rzuciła, nie imponuje jej wcale. Widzi, że Tuśka, całe życie skrywając myśli i prawdę, teraz chce wejść nagle na ścieżkę szczerości i nie umie iść po niej, nadużywając szumnych słów i frazesów. Lecz Sznapsia widzi także, iż Tuśka ma grunt dobry, bo nie potrafi być »Żabusią«, nie potrafi lawirować między mężem a kochankiem, ze słodkim uśmiechem wypełniającej swoje obowiązki uczciwej kobiety. Czuje w niej tragiczne rwanie się do rozjaśnienia sytuacyi. Myśli chwilę, a potem nagle, brutalnie rzuca:
— To rozstań się pani z mężem!
Jakby piorunem rażona, siedzi chwilę Tuśka i wreszcie opuszcza głowę i oczy wbija w ziemię. — To, co wyrzekła przed chwilą Sznapsia, to jest to właśnie, co do niej wyje spazmatycznie, co krzyczy dławiącym głosem od chwili przyjazdu Żebrowskiego, a czego ona sformułować nie może.
— Rozstać się z mężem!
Padło to i pozostało zmartwiałym nagle potworem wśród tych ścian złocistych, z których płyną w upalny dzień balsamiczne wonie. Jakieś horyzonty pełne błękitu, niezmierzone równiny, porosłe jednostajną zielenią, przesuwają się przed oczyma Tuśki.
— Bo jedno z dwojga — mówi dalej Sznapsia — albo pani jesteś przywiązana do męża, więc nie możesz kochać Porzyckiego, albo pani kocha Porzyckiego, więc pożycie z mężem jest właśnie tem zabiciem w sobie prawości, o której pani mówiła... U nas w teatrze rzeczy te odbywają się prościej i szczerzej. — Nie kocham cię — odchodzę... Pani ma talent, pani może wstąpić na scenę, wyrobić sobie niezależne stanowisko... Tylko...
Zawiesiła głos — wreszcie dodała po chwili:
— Tylko Pitę niech pani weźmie z sobą. Niech pani córki od siebie nie puszcza. Będzie pani miała w życiu takie chwile, że nic pani nie pozostanie, tylko pacierz i to... dziecko!
Mówiła to wszystko prosto, bez żadnej pozy, naturalnie, jakby sądziła, że właśnie ona znalazła najlepsze i najmożliwsze rozwiązanie całej sytuacyi.
— I jeszcze jedno niech pani przyjmie odemnie, jako radę. Niech pani wszystkiego, całej wagi życiowej nie kładzie w miłości Porzyckiego... On jest bardzo, bardzo dobry człowiek, ale on jest... on. Trudno mi pani to wytłómaczyć. Jeżeli pani jednak czuje, że on jest więcej wart, niż mąż pani i da pani więcej szczęścia, niech pani postąpi jasno i otwarcie...
— Dziękuję pani. Wiem, co zrobię.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak mówi Tuśka, ale ani za godzinę, ani za dwie, ani nazajutrz rano, nie wie, co zrobi.
Porzycki bezustannie śledzi i czyha na sposobność, aby ukraść jakąś przelotną pieszczotę i zaczyna to wszystko schodzić do jakichś brzydkich, tajemnych gestów pomiędzy drzwiami, jakichś podawań sobie karteczek przy uścisku rąk, jakichś rzucanych całusów, jakby do pokojówki lub do panny służącej.
A tymczasem w Tuśce nurtują, jakby prądy nagle rozpętanej rzeki, słowa, rzucone przez Sznapsię. Zaczyna kombinować, ważyć swe siły, zaczyna widzieć się niezależną i panią swej osoby. To są marzenia jeszcze nieuchwytne, które otaczają ją martwem kołem, gdy wreszcie wszyscy w sadybie do snu się ułożą, gdy rozlegnie się miarowe, ciche chrapanie Żebrowskiego, znużonego włóczeniem się dzień cały po Zakopanem i wchłanianiem w siebie ostrego, niemal okrutnego powietrza.
Kilkakrotna dyskusya z mężem, którą Tuśka umyślnie zaostrzała tonem pogardy dla wszystkiego, co trąci »filistrem«, wytworzyła dziwnie sztuczną atmosferę, podwajając tę sztuczność, która była dotąd podstawą ich życia. Gdy Żebrowski wyraził raz ostrożnie swe zdziwienie nad zmianą, jaka zaszła w Tuśce, mówiąc: »Ja ciebie nie poznaję« — ona odrzuciła mu sarkastycznym tonem:
— Wierzę — ale ja siebie dopiero teraz poznaję i to mi wystarcza!
Rzucała teraz frazesy o samotnych kobietach, o tych, które mają odwagę, o takich, które artyzm uświęca.
Żebrowski wzruszył ramionami.
— To wszystko są niemodne już facecye! — mówił, czesząc grzebieniem Tuśki kudły swego serdaka.
— To nie przebrzmi nigdy! — oponowała Tuśka.
Strzegła się jednak tych szablonów wobec Porzyckiego.
Gdy aktor był z nimi, przybierała zwykle bardzo smutną i melancholijną pozę. Mówiła mało, a gdy się odezwała, to po to jedynie, aby wyciągnąć na jaw filisterskie usposobienie swojego męża. Uśmiechała się wtedy ironicznie i patrzała w niebo, które było coraz piękniejsze, coraz bardziej szafirowe, rozwieszone jakby na szczytach, srebrzących się śniegiem.
Wreszcie jednego wieczoru musiała przejść nader przykrą scenę zimnej czułości, do której Żebrowski czuł się niejako obowiązany. Z brutalnością i zdenerwowaniem najwyższem usunęła się od wyciągniętych objęć męża, który stał przed nią głupio uśmiechnięty i uprzejmy, pełen najlepszych chęci.
— Tego tylko brakowało!... — syknęła przez konwulsyjnie zaciśnięte zęby.
I właśnie była to pełnia, taka srebrna, cudowna pełnia. Tuśka przypomniała sobie przed chwilą, jak Porzycki całował jej palce, siedząc przy oknie, jak był cały srebrnem światłem oblany i wszystko w tem srebrze tonęło: góry, smereki, jej i jego dusza.
I Tuśka wie, że on jest tam, przed chatą, że siedzi na progu i ma na oczach jakby dwa czarne motyle. Tu słychać, jak gwiżdże cichutko Canzonę, jakby nią pragnął wywabić Tuśkę do siebie. A ona nie wyjdzie, bo wie, że w ślad za nią pójdzie Żebrowski w swoim nieodłącznym serdaku, i że to zepsuje jej wspomnienie srebrnych nocy i wcieli je w ohydny korowód dni bez nazwy, dni, w których trójkąt małżeński fatalnym, mistycznym znakiem zaczyna zaciemniać wszystko, co jest piękne, co dobre, co łagodne w mądrości życiowej.
To, co się stało tego pięknego wieczoru, co zaszło pomiędzy nią a mężem, dopełniło miary. Jak pantera spętana, Tuśka leżała całą noc na łóżku, dławiąc się rozpaczliwą wściekłością i wstydem. Przy herbacie, na którą przyszedł i Porzycki, przeszła kilka przykrych momentów, a teraz zdało się jej, że przenieść nic więcej nie będzie w stanie.
— Niech się dzieje, co chce... muszę się z nim zobaczyć, muszę — niech raz wiem, co ze mną będzie.
Srebrne smugi, jakby roztopił kto dyamenty, wypełniły całą izbę. Coś się czaiło w kątach, coś strasznego — jakaś siła, jak chęć destrukcyjna. Coś w tem delikatnem srebrze walić się miało w gruzy, coś wisiało na włosku, nad przepaścią, coś bardzo źle spojonego, które się trzymało lata całe i miało się trzymać do śmierci.
— Nie mogę dłużej... nie mogę... — myślała Tuśka, gryząc koronki poszewki. — Jeśli się powtórzy jeszcze to, co było przed chwilą, co ja pocznę? Nie przeżyję...
Nikt nie spał w tych izbach. Ani Żebrowski, któremu gest przerażony Tuśki i to jej »tego jeszcze brakowało« silnie utkwiły w myśli, ani Pita, która instynktem czuła, że się coś wali, coś pęka, jakaś nić, na której drży jej serce, jej dusza, jej życie.
Wszyscy leżeli cicho, nieruchomo, patrząc szeroko otwartemi źrenicami na srebrne światło, rozlane całem przebogatem morzem w przestrzeni.
A przed chałupą, na progu, siedział ten jeden człowiek, który zdawał się dzierżyć w swych dłoniach przeznaczenie tych trojga, siedział, mając czarne motyle na oczach, kalinne usta i pieściwie, cicho canzonę miłosną gwizdał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Żebrowski z Pitą wsiedli na furkę i wyjechali, pomimo chłodnego i chmurnego dnia, do Strążysk, Tuśka szybko wyszła do sieni i zastukała do drzwi Porzyckiego.
— Chciałabym z panem pomówić! — wyrzekła gorączkowo — proszę... przyjdź pan do nas.
Spojrzał na nią uważnie. Blada była, usta miała spalone. Przestraszył się, miał ochotę odmówić, ale lękał się jakiej sceny z jej strony.
— Zaraz przyjdę — wyrzekł i drzwi zamknął.
Tuśka powróciła do siebie i pozamykała okna. Nie była pewną swych nerwów, lękała się, czy przy tej stanowczej rozmowie nie wybuchnie z niej ten spazmatyczny krzyk, który ją dławi tak strasznie i nie przedostanie się na zewnątrz tych izb, w których snuje się tak strasznie tragedya jej serca.
Zamknąwszy okna, Tuśka usiadła przy stole, jak martwa, ze wzrokiem wlepionym we drzwi, jakby przez nie wejść miało jej przeznaczenie.
Ciche kroki w sieni, pociśnięcie klamki i oto przed nią stoi ten człowiek, tak dla niej obcy, a tak jej blizki. W tej chwili nie wie jednak, co właściwie przeważa, czy ta obcość jego, która ją wtrąca w podziw nad tem, co się dziać będzie, czy ta jego blizkość, którą ona czuje w każdym swym nerwie, w każdym oddechu, w każdej mgławicowej chwili istnienia.
On patrzy na nią z jakimś przestrachem.
Nigdy nie widział kobiety tak bladej i tak zdeterminowanej. Czuje od niej bijącą siłę rozpaczliwą i przeszywa go dreszcz. Nie wie sam, dokąd dojdą.
Chwilę milczą oboje, oddychając tak lekko, jakby lękali się dać sobie wzajemnie znać, że żyją i że w tem życiu potrącą się wzajemnie duchowo z taką siłą, iż jęczeć będą i drżeć ciężko w umęczeniu i może iść będą dalej całą Kalwaryą, skuci, spętani losem i musem przeogromnym rozigranych nerwów i połączeń serdecznych.
Dzień chmurny, szary, beznadziejny owija ich szarością swoją. O szyby bije lekko wiatr i drży, i płacze, a smereki szumią pogrzebnie, szumią cmentarnie.
Wreszcie kobieta pierwsza przerywa milczenie. Głos jej jest zmieniony. Pogłębił się. Drży, jak harfa, rozpięta pod rękami zbuntowanego anioła.
— Co z nami będzie? — pyta prosto i oczy jej, te oczy porcelanowej lalki, poraz pierwszy w życiu patrzą z całą straszną szczerością w twarz mężczyzny.
Porzycki chwilę szuka ubocznej ścieżki, chce powiedzieć jakiś żart, ale nie jest wstanie zwlec się w labirynt kłamstw i wybiegów.
— Dziwi to pana, że mówię tak szczerze? — ciągnie Tuśka, gorączkując się w miarę słów — ale to już pana wina...
— ? —
— Tak! Pan tak bardzo pracował nad tem, ażebym była szczerą, iż dziś staję przed panem bez udawania, bez żadnej skrytości i pytam: co dalej z nami będzie? Ja... dłużej tego znieść nie mogę.
Porzycki czuje, że coś powinien mówić, zaznaczyć także swoją sytuacyę jasno i otwarcie, lecz jakiś lęk go chwyta. Patrzy na Tuśkę — błądzi wzrokiem po pokoju, wreszcie chwyta krzesło i mimowoli teatralnym ruchem siada po drugiej stronie stołu.
— Słucham. Co mi pani ma do powiedzenia?
Tuśkę przebiegają dreszcze. Widzi, że ten człowiek stoi na rozstaju, że on jej nie dopomoże w niczem, że w tej chwili musi być szczerą sama. Postanawia jednak brnąć do końca.
— To wszystko, co się stało... — mówi, spuszczając oczy, podczas gdy silne rumieńce występują na jej twarz — może inna kobieta lekceważyłaby i przeszła nad tem do porządku dziennego... Ja zaś mam inne usposobienie... ja jestem nowicyuszką w takich sprawach... ja...
Zatrzymała się, szukała zdań, frazesów prostych a mimowoli nasuwały się jej jakieś zdania literackie, wyokrąglone. Odrzuciła je precz i kryjąc twarz w dłonie, wyszeptała:
— Ja kocham i... bardzo cierpię.
Dwoje rąk łagodnych, miłych — usuwało jej ręce od twarzy. Porzycki pochylił się ku niej przez stół i patrzył na nią z wielką miłością.
— No... no... tylko nie płakać...
— Jakże? — podjęła gorączkowo — jakże mi nie płakać? Toć sytuacya nie do zniesienia między... nim — pomiędzy tobą. Sam mnie oduczałeś kłamstw, braku szczerości, a w tej chwili ciągle muszę kłamać, kłamać. Przecież to straszne. I tak ma być całe życie... całe dalsze życie — przecież to niemożliwe! Ja będę cię kochała całe życie i całe życie będę kłamała?... Ja tego nie chcę, nie chcę!...
Spazmatyczny krzyk prawie wydarł się z jej gardła.
— Cicho!... uspokój się! błagam cię! — szeptał Porzycki.
— Nie mogę! nie mogę! dławię się, dręczę dniami i nocami. Nie mogę patrzeć na was obu razem, nie mogę znieść jego obecności...
Wyciągnęła ręce na stole, głową biła o kant, łzy jej gradem po twarzy płynęły, była straszna i tragiczna w tej rozpaczy swojej.
Porzycki zerwał się i zaczął chodzić po pokoju, trąc nerwowo czoło.
Ta »sezonowa miłość« przybierała fatalne barwy. To już zakrawało na coś bardzo głębokiego, nie na zwykłą zakopiańską miłostkę. Ani na chwilę jednak nie postała w umyśle Porzyckiego chęć wycofania się z tej afery. Akrobatą nigdy nie był, zdawał się na los, który mu sprzyjał. Przytem czuł prawdziwy sentyment do Tuśki, a właśnie to, iż miłość ich nie wymówiła jeszcze ostatniego słowa, czyniła mu tę kobietę droższą i bardziej pożądania godną.
Przytem miał do niej przywiązanie, jakie ma mistrz dla swojego dzieła. Poznał ją nieszczerą, obłudną, skrytą lalką, a teraz sama przecież przyznaje, iż rozbudził w niej poczucie szczerości, uczucia i natchnął wstrętem do maski, z jaką dawniej chodziła.
Żadna z kobiet nie dała mu takiej wysokiej moralnej satysfakcyi. Był jej za to tak wdzięczny, jak był jej wdzięczny za tę miłość, do której się tak przyznawała otwarcie.
Z tem wszystkiem jednak nie widział wyjścia z tej całej sytuacyi. Lękał się pocieszać Tuśkę tem, że mąż jej niezadługo wyjedzie. Wobec wielkości jej rozpaczy sam rozumiał, że ten argument jest żaden i może tylko przyczynić się do wzmożenia jej bólu.
Zatrzymał się więc przed nią i szczerze zmartwiony wyrzekł:
— Co począć? co począć?...
I nagle padło to wielkie, szeleszczące całym ogromem następstw słowo:
Ja rozstanę się z mężem!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To było coś niewypowiedzianego, coś ogłuszającego, coś, co padło wśród nich, jak nagle zabity ptak, który przed chwilą jeszcze wolno szybował w przestrzeni.
Łzy na twarzy kobiety oschły i patrzała w twarz kochanka szeroko rozwartemi, jakby przestrachem zdjętemi oczyma.
I on utonął tak samo w jej oczach i lęk ten w siebie brał, przez swe źrenice, do serca, do duszy i martwiał jej martwotą, jej strachem...
Z kątów to, co czaiło się dnie i noce całe, to, co wołało »grzech! grzech!«... wypełzło nagle i przyległo im do stóp, owinęło ich, jak wstęgą krwawą i palącą.
— Grzech! grzech!...
Po szybach wiatr dzwonił na zachód słońca, co się z trudem przez chmury przebijać zaczęło.
Błysnęło kilka promieni, zapaliły się szyby, strzałą padło to światło na czoło Tuśki, jakby stygmat średniowiecznego »A«, którym wiarołomne żony piętnowano.
Padło i zgasło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

On ocknął się pierwszy.
— Tego nie można robić bez zastanowienia — wyrzekł.
— Już się zastanowiłam — odparła, a głos jej dźwięczał ostro. — Pitę wezmę ze sobą. Córka do mnie należy. Chłopcy niech idą z nim. Marmurki — takie, jak on!...
Ze wzgardą wysunęła wargę. Porzycki z przestrachem posłyszał te słowa. To on! to on! — to jego niebacznie rzucone wyrazy!
— A potem będę pracowała.
— ?...
— Tak, będę pracowała. Wstąpię do teatru!
Porzycki aż drgnął.
— To niemożebne!
— Mam talent.
— To jeszcze pytanie.
— Sam pan mówiłeś!
— Szaleństwo! To było amatorskie granie. Na scenie to zupełnie co innego.
— Wyrobię się.
— A ja raz jeszcze powtarzam, że to niemożebne.
Nie chciała go drażnić. Udała, że ustępuje. Instynkt jednak kazał jej uprzedzić go, że będzie miała jakieś środki do życia, że nie będzie mu ciężarem.
— Zresztą ja mam posag! — rzuciła.
Porzycki spojrzał na nią uważnie, chmurząc się. Zdawało mu się, że chce go tym »posagiem« pociągnąć ku sobie.
Uczuł się dotkniętym.
— Dlaczego mi to pani mówi?
— Dlatego, że chcę wyjaśnić sytuacyę! Nie będę nikomu ciężarem i ostatecznie mogę się bez sceny obejść...
Kłamała, postanawiając, bądź co bądź, wstąpić na scenę, aby znaleźć się bliżej niego i rzeczywiście zarabiać na życie.
— Później — gdy się to już stanie, powiem mu prawdę — myślała. — A zresztą, jeżeli mi się na scenie nie powiedzie, pójdę do sklepu, gdziekolwiek, byle tylko odzyskać wolność.
— Jeżeli mówię o posagu — podjęła znowu — to dlatego, ażeby dać dowód, iż nie mam znów tak dalece wszystkiego do zawdzięczania — (zawahała się)... temu panu...
Instynkt ostrzegał ją również, aby zrzuciła podejrzenie niewdzięczności, jakie na nią paść mogło.
— Dałam mu najpiękniejsze lata mego życia — zaczęła znowu — zmartwiałam przy nim, zapomniałam, że i ja mam prawo do czegoś na świecie. Egoizm jego rozpostarł się, jak nietoperz!... Wszystko ściągał ku sobie!... Ja byłam niczem!... Moralnie i materyalnie wieczna udręka. A potem to najgorsze... to prawo, jakie mu nadaje tytuł męża. Ja chyba zasługuję na coś innego.
Wyprostowała się dumnie, bardzo ładna rzeczywiście w podnieceniu swojem. Z fałdów białego szlafroka wysuwał się jej śliczny, różowy kark, ozłocony linią włosów.
Bogactwo jej pełnego ciała przebijało się przez lekką, białą tkaninę, przeświecając gdzieniegdzie blado różowymi tonami. Porzyckiemu mimowoli przyszła na myśl kościana figurka męża.
— Zasługuję na co innego!
Tak, bezwątpienia, fizycznie rzecz biorąc, ci ludzie byli więcej, niż niedobrani. Dlaczego to śliczne i ogólne podziwienie budzące ciało kobiety miało być wydane na pastwę temu brzydkiemu, zeschłemu człowiekowi?
— I ciągłe niezrozumienie moich pragnień, moich dążeń... co powiem — wydrwione, wyszydzone. Często tak przykre słowa...
— ?...
— Tak, tak! Nie wszystko złoto, co się świeci.
— Dawniej wszakże mówiła pani, że między wami panuje głównie wykwintna grzeczność, mróz, ale grzeczność przedewszystkiem...
Lecz nic nie mogło wytrącić Tuśki z jej egzaltacyi.
— Dawniej tak mówiłam — odparła gorączkowo — ale dziś poznałam pana lepiej. Jestem szczerą, nie kryję nic, mówię całą prawdę.
I jakby nagle wyczerpana dorzuciła:
— Zresztą, jak jest, to już mniejsza. To jedno wiem, że rozstanę się z nim!
Porzycki czuł, iż nie powinien ani namawiać jej, ani odradzać. Kobieta była egzaltowana do najwyższego stopnia, i ta egzaltacya zaczynała mu się udzielać także. Czuł swoją winę. Czuł, iż nadto lekkomyślnie zbliżył się ku niej i szarpał póty lodową powłokę, pod którą się kryła jej indywidualność, aż stopiła się w żarze jego słów i pocałunków. Następnie, ta miłość, tak gorąca z jej strony, otwierała całe horyzonty wielkich rozkoszy, a jego zmysłowo-uczuciowe usposobienie pragnęło posiąść niepodzielnie tę »damę z mondu«, idącą ku niemu na przepadłe i bez pamięci.
Pochylił się nad nią i objął ją ramieniem.
Nie broniła się, podniosła ku niemu swe śliczne załzawione oczy i patrzała mu prosto w twarz.
— Nie mogłabym już żyć bez ciebie! — wyrzekła cicho.
— Ja także nie umiałbym żyć bez ciebie! — powtórzył, jak echo.
Oboje przenikali się wzajemnie ciepłem swych ciał, wonią swych włosów, magnetycznym prądem, płynącym z ich oczu.
— Weź mnie z sobą, pójdę wszędzie, gdzie zechcesz...
— Dobrze, dziecko, dobrze...
— I będziemy zawsze razem?
— Zawsze.
— Do śmierci?
— Do śmierci!...
Ustami przywarli do siebie. Gorące dreszcze przepoiły ich ciała. Tchu im zabrakło, tak długo byli ustami złączeni. Ona pierwsza, blada osunęła się, powieki jej opadły i turkus oczu zakryły...
— Teraz zostaw mnie! — prosiła.
Odsunął się, lecz nie odchodził. Zdawało mu się, iż rola jego jest nikła wobec tego, co ona dla niego uczyni. Właściwą mu bystrością objął to wszystko, na co ona się naraża. — Utrata stanowiska, pogarda ludzka, szarpanie jej czci, zejście do roli dwuznacznej kochanki aktora, następnie bolesne walki z mężem, pożegnanie z synami... To wszystko ciemną smugą przesunęło się przed jego oczyma.
Zapragnął i on coś poświęcić z siebie.
— Ja wszystko powiem twemu mężowi! — wyrzekł nagle — niech się sprawa wyjaśni. Tak będzie najlepiej.
Lecz ona porwała się z krzesła.
— Zakazuję ci!... Nie mów nic. Z tego może wyniknąć nieszczęście... Przysięgnij! Daj słowo honoru, że będziesz z nim tak samo, jak do tej chwili, a nawet lepiej jeszcze.
— Dlaczego?
— Bo ja nie chcę, aby on się czegokolwiek domyślił... Ja nie chcę, aby mi przeszkodził, udaremnił to, co postanowiłam! Ja nie chcę.
Czepiała się jego rąk, patrzała mu błagalnie w twarz. Łzy jej napływały do oczu. Ten widok odebrał mu siłę zupełnie.
— Dobrze, dobrze... daję ci słowo! — wyszeptał, szukając jej ust... — Zrobię, co zechcesz... wszystko, co zechcesz.
W objęciach jego miała okrzyk tryumfu, odnalazła bowiem w tem powiedzeniu ową intonacyę jego »wszystko, co zechcesz!« — tam wypowiedziane wśród modrzewiów pod Reglami.
— Kochany! kochany! — mówiła, tuląc się w rozwianiu swych złocistych włosów — zobaczysz, jak będę dobra dla ciebie...
Ściemniało się. Dopiero teraz spostrzegli, że ich otaczają cienie pochmurnego wieczoru i że lada chwila powróci »mąż«, który jeszcze nim jest, mimo wszystko.
— Już idź, idź!...
Odprowadziła go do progu i raz jeszcze porwał ją, przytulił silnie do piersi.
— Moja!... moja!...
Uśmiechała się słodko; wszystek przebyty ból znikł z jej duszy.
— Twoja!...
Wyszedł cicho, tak jak przyszedł, unosząc tym razem postanowienie rozbicia całej jednej rodziny...
Za nim wypełzł szmer czających się po kątach gróz i rzeczy przestrasznych. Jak wstęga owinął mu się u stóp i za nim snuł się bez przerwy.
W piersiach łopotało mu serce, jak ptak przed grozą burzy.
Przechodził przez sień, gdy usłyszał u progu głosy Żebrowskiego i Pity.
Jak szalony, poskoczył do swoich drzwi i otworzywszy je, w pokoju swoim się zamknął.
Wzrok jego padł na fotografię matki, zawieszoną nad łóżkiem.
Słodka jej twarz zdawała się powtarzać słowa, przysłane niegdyś w liście:
— Choćby ze względu na Pitę...
Przejął go dreszcz.
— Na Pitę!...
Chłopcy mniejsza. Ale ona — Pita, ta śliczna, biała, anielska Pita!
Skoro ją jednak zabierze — usprawiedliwiał się przed sobą, nie będzie pozbawiona matki, a to najgłówniejsze.
Dziedzińcem właśnie szła Pita ku szopie, aby kazać gaździnie nastawić samowar. W granatowym żakieciku, zarzuconym na ramionka, szła wolno, poważnie, a twarzyczka jej bielała wśród zmroku, jakby wycięta z opłatka.
Przechodząc, spotkała się ze wzrokiem Porzyckiego, który stał około okna i na dziecko posępnie patrzał.
Pita usta wydęła i odwróciła niechętnie głowę.
— Przeczucie! — pomyślał Porzycki — przeczucie! To dziecko instynktownie mnie nienawidzi.
Odszedł od okna, usiadł koło łóżka w najciemniejszym kącie pokoju.
— Będę dla niej dobry — pomyślał — będę o nią dbał, będę starał się, aby odebrała doskonałą edukacyę... będę się z nią obchodził tak, jakby była mojem dzieckiem.
Coś tam w głębi mózgu odżyło mu nagle.
Wspomnienie Amy, wspomnienie jeszcze jednego dziecka, które chowało się na cudzym koszcie, wspomnienie jakiegoś syna, którego nie znał, a który umarł w kilka tygodni po urodzeniu, na »wodę w głowie«, jak pisała matka, młoda początkująca aktoreczka z prowincyi.
— Jego dzieci!
I ogarnął go wielki smutek i melancholia, którą zwykle uczuwamy, gdy w głębi naszego mózgu zbudzi się wspomnienie tego, co już dawno sądziliśmy pogrzebane, martwe, w proch rozpadłe na zawsze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiatr, który chmury nagnał, rozpędził je i na niebo wypłynął księżyc w aureoli jakiegoś jasnego błękitu, który kołem szerokiem za tło mu służył.
Żebrowscy kończyli już herbatę. Tuśka, podniecona, prawie nieprzytomna, z wypiekami na twarzy, usługiwała mężowi, podając mu ciastka, cukier, mleko. Przez otwarte okno wpływało łagodne powietrze zakopiańskiego, wyjątkowego wieczoru. Wiatr nagle ustał, i ledwo lekki podmuch kołysał płomieniem jedynej świecy, stojącej na stole.
Żebrowski, wbrew codziennemu swemu rozgadaniu, które go napadło z chwilą przyjazdu do Zakopanego, milczał, mając wyraz twarzy na pół stroskany, na pół poważny. Jadł jednak dużo, co Tuśkę denerwowało jeszcze więcej. Podała mu drugi talerzyk poziomek.
Chwilę zawahał się.
— Kupiłaś więc drugi garnuszek? — zapytał.
— Tak.
— Dużo zapłaciłaś?
— Dużo.
Westchnął.
— To lepiej nie jeść dzisiaj. Zostanie na jutro. Nie będzie trzeba kupować.
Zaczęła patrzeć na niego ironicznie, koncentrując w sobie całą nienawiść i wzgardę dla filisterskiej rachunkowości w tem spojrzeniu swych zbudzonych oczu.
— Zapominasz, że doktór kazał mnie i Picie jeść dużo owoców. Ja mogę nie jeść, ale Pita...
Żebrowski się szczerze zmartwił.
— To już więcej jeść nie będę. Przepraszam was... proszę... jedzcie...
Tuśka odsunęła talerz.
— Dziękuję. Jedz, Pito!
— I ja dziękuję, proszę mamusi!
Obie postępowały solidarnie, obie miały srodze dotknięty wyraz twarzy.
Żebrowski strapiony nalegał:
— Ale proszę — jedzcie!...
Nie odpowiedziały mu nic. Siedziały milczące i patrzały w płomień świecy.
Ciężkie milczenie zapadło, jedno z tych milczeń, w których dusze ludzkie grzęzną w trzęsawisku własnych smutnych, lub grzesznych myśli.
Nagle od strony świeżo budowanej chałupy doleciał krzyk:
— A! idzi ty stąd, strzygoniu, bezdero, bo cię prasnę, to usprzekopyrtnies się ino raz i bandzie z tobą koniec...
Był to głos Obidowskiej, straszny, groźny.
Tuśka podniosła się i podeszła do okna.
W świetle księżyca ujrzała, jak Obidowska stała na belkach, leżących stosem obok dźwigającej się z ziemi chałupy i z ręką wyciągniętą, jak drogowskaz tragiczny, gnała precz sylwetkę kobiecą, szczupłą i wiotką, owianą góralską spódnicą i mającą na głowie rozwiązaną chustkę.
— Zebyk ty się tu nie zwłócyła... — grzmiał głos Obidowskiej — dosyć tego latania za moim chłopem. Co ta beło, to beło z wami, ale tero Józek mój, a nie twój, oćwiaro... pójdzi prek, bo prasnę, bo prasnę!...
Bokiem, cicho po srebrnej steczce biegła Hanka, nagle wyganiana przez żonę, zdziwiona tem, że w gaździnie zbudziło się poczucie praw i że te prawa tak dobitnie były zaakcentowane.
Obidowska z pod brwi ściągniętych, silna prawem, stała na kupie belek, ciemna, jak miedziany posąg, tak ciemna, iż błękitny blask księżyca zdawał się być przez nią wchłaniany, jak czysty strumień, bijący w czarną powierzchnię Zmarzłego Stawku, tam w Tatrach daleko, gdzie białe skały dźwigają się, jakby z toni wód ciemnych i tajemniczych.
Widocznie morderstwo, popełnione na owym starym gaździe przez młodego gacha jego żony, kazało być jej przezorną i nie dozwalać Hance zbytnio się spoufalać i zachodzić do Jóźka.
Tuśka owinęła się szalem i wyszła przed chatę. Patrzy na Obidowską i zdaje się jej, że ta postać, jak ożywiona geniuszem Saszy Schneidra, olbrzymieje, rośnie w mlecznej przestrzeni.
Jej żylaste ramię, wyciągnięte w górę, jej głowa o rozwianych, żałobnych włosach, wszystko to ma pozór archanioła zemsty, broniącego wrót swego duchowego i ziemskiego dobytku.
Tuśka posuwa się ku gaździnie.
— Dlaczego to gnacie stąd Hankę? — pyta.
Ramię groźne opada. Z ust góralki wybiega pomruk:
— Do Józka podłazi. Nie fce tego...
— Dawniej nic nie mówiliście.
— Drzewiej było inacej. Tera nie fce, zeby mnie jesce zadźgali, jak tego gazdę pod Rzętami. Jak się taka bezdera z chłopem spiknie, to mogom cłowieka na nic utłamsić.
Tuśka uśmiecha się ironicznie.
— Ja myślę — mówi powoli, a radość jej sprawia to wpychanie szpilek lęku w rozwianą strachem duszę aszantki — ja myślę, że skoro będziecie ich rozganiać, to właśnie oni wam co złego zrobią.
— !!!
— Tak, tak! już jak się dwoje ludzi pokocha, to nic na to nie pomoże...
— Ślubował me...
— Och!... czy on wiedział, co robi.
— Trzeźwy był...
— Wyście go upili obietnicami, że będzie bogacz, że mu będzie dobrze... to, to samo co pijaństwo. Dziś się wytrzeźwił i nie chce was.
Rzuciła jej prosto w twarz, tak jakby rzucała swemu mężowi: »Nie chcę cię!«
Obidowska ciężko z belek zsunęła się na ziemię.
— Niek tak nie gadajom! niek tak nie gadajom!... — rzekła gorączkowo, podsuwając się pod twarz Tuśki.
— Bo co? bo co? — spytała Tuśka, nie ustępując ani kroku.
Zmierzyły się oczami — uwięziona i wiążąca. Aż dyszały w tej chwili rozpętaną namiętnością swych dusz. Szło od nich rozpaczą i kobiecą siłą, która w gruzy wali, gdy chce zdobyć dla siebie niepodzielnie swój miłosny świat.
Srebro księżyca owiewało je rozkoszną mgłą.
W tej mgle pławiły się ich oczy, z których szły prosto skry.
Pierwsza opamiętała się gaździna. Ulegle, pokornie, obleśnie, uśmiechnęła się przemocą do gościa. Pod serdakiem zacisnęła pazury i wpiła je sobie w wyschłą pierś.
— Oni zartujom! — wyrzekła. — Józek se w sadybie lubuje.
— Ale nie w was. A jak go będziecie na uwięzi trzymać i Hankę gnać, to jeszcze was zabije.
Obidowska postała chwilkę w milczeniu, wreszcie chwyciła się za głowę, za ten czarny łeb, uparty i tragiczny, i bez słowa, kołysząc się, jak pijana, odeszła.
Nie weszła jednak do szopy, tylko poszła w pole, gdzie kołysały się fale białych od księżyca zbóż.
Szła wolno, czarna, rosła pomiędzy łanami, rzucając ostry cień na zalaną jasnością steczkę.
Wreszcie postać jej zaczęła szarzeć, jaśnieć, zacierał się cień, zacierała się ostrość kantów, i góralka znikła we mgle, unosząc z sobą tragedyę swego starego, biednego serca...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed chałupę na próg wyszli Żebrowscy i Pita. Wyszli oboje, jakby wyciągnięci magnetycznie czarem nocy księżycowej. — Tuśka po rozmowie z Porzyckim nabrała większej otuchy i wmawiała w siebie spokój i pewność siebie, które jednak daleko były od niej. Mając nadzieję, że będzie miała przed sobą cały szereg takich księżycowych nocy, przy boku Porzyckiego, z brawurą zgodziła się na propozycyę Żebrowskiego:
— Chodźmy przed dom!
Siedli rzędem na progu werandy — Pita, Żebrowski i Tuśka — siedzą, patrzą i milczą. Jasność księżycowa wydobywa na jaw piękność matki i córki, ich elegancyę, szyk w uczesaniu i stroju — lecz zarazem, jakby dla kontrastu, jaskrawo, brutalnie podkreśla wszystkie zniszczenia i zmarszczki na zawiędłej przedwcześnie twarzy Żebrowskiego.
Co tam w tej twarzy majaczy mgłą dziwną — oczy zmęczone, nawykłe do ślęczenia na szeregami liter, wolno pełzają po srebrnej przestrzeni i jakby lękliwie ku górom sięgają.
— To ładne! — mówi wreszcie Żebrowski — prawda?
Lecz ani Tuśka, ani Pita nie odpowiadają mu wcale.
Tuśka myśli, że to, co wydawało się jej najstraszniejsze, to jest rozstanie z mężem, już nadchodzi, nieuniknione — i zaczyna doznawać dziwnego lęku i trwogi. Coś w niej ściska się sympatycznie na tę myśl...
Coś, jakby serce...
Czyżby?
Z nadzwyczajną jasnością staje przed oczyma ich mieszkanie przy ulicy Wareckiej, meble w białych pokrowcach, fortepian z trudem nabyty, figusy, roztaczające cieplarnianą, wilgotną atmosferę. I w kręgu lampy domowej oni wszyscy: dwaj chłopcy, pochyleni nad zeszytami; Pita, układająca swe zabawki; on, czytający Kuryera i ona... ona...
Z poza węgła chaty wysuwa się Porzycki.
— Dobry wieczór państwu!
Chce ich minąć i iść dalej, lecz Żebrowski zatrzymuje go uprzejmie.
— Gdzież tak? gdzież? Prosimy do towarzystwa.
Porzycki waha się chwilę, wreszcie siada koło Tuśki.
— Papierosika!
— Dziękuję!
Porzycki bierze papierosa. Wzamian podaje Żebrowskiemu swoje śliczne, srebrne pudełko z zapałkami.
— Proszę!
— Ślicznie panu dziękuję.
Tuśkę ta wymiana grzeczności razi i sprawia jej ból niewypowiedziany. To jest nic, to jest drobiazg, a dla niej to ma swoje znaczenie..
Przytem fizycznie ją dręczy takie siedzenie pomiędzy nimi dwoma. To chłoszcze jej nerwy taką męczarnią, iż przenieść jej nie jest w stanie.
— Chodźmy się przejść! — mówi, wstając z progu.
— Doskonała myśl!... — cieszy się Żebrowski.
Tuśka idzie naprzód.
— Chodź, Pito! — mówi do córki.
Pozostawia obu mężczyzn razem. Nie rozumie, co się z nią dzieje. Gdy ich widzi jednego obok drugiego, zaczyna czuć do nich obu żal, jakąś pretensyę.
Idzie z Pitą drogą, starając się od nich odsunąć jaknajwięcej.
Oni natychmiast zawiązują z sobą rozmowę.
Z początku Porzycki odpowiada monosylabami, ale grzeczność i uprzejmość Żebrowskiego nie zraża się tem wcale. Przeciwnie, mąż Tuśki jest dziś bardzo rozmowny i ciągle wypytuje Porzyckiego o jego wycieczki w góry i o to, »jak tam w tych górach jest«.
Porzycki, który z początku czuł się jakby związany łańcuchem wobec tego człowieka i ciągle jeszcze miał na pamięci to, co się niezadługo stanie, powoli daje się unieść wspomnieniom, które w nim żyją z wielką siłą, wspomnieniom owych junackich górskich karkołomnych wypraw.
Zaczyna je opowiadać barwnie, zajmująco, Żebrowski aż przystaje i ręce rozkłada.
— No... no... to dopiero... to dopiero...
Porzycki patrzy już prosto w twarz Żebrowskiego i myśli, że ten mały, chudy człowieczek w najeżonym serdaku jest z twarzy bardzo podobny do starego Chińczyka.
Ale zarazem myśli, że ten »chińczyk« jest przecież bardzo sympatyczny i że on nie jest w stanie oprzeć się temu uczuciu sympatyi...
Mimowoli wzrokiem ściga sylwetkę Tuśki, owiniętej fałdami białego szala. Idzie równo, ślicznie, raczej płynie, a obok niej w tem samem tempie idzie równo, ślicznie, a raczej płynie Pita, która idąc z matką, przybrała jej chód i postawę.
I Porzyckiemu jest miło, gdy myśli, że ta piękna kobieta kocha go. Przypominają mu się tryumfy sezonowe Tuśki i rad jest, że ta »piękność« będzie do niego należała.
To wszystko wytwarza w jego umyśle chaos dziwny i męczący. Zaczyna mu się zdawać, że idzie w jakimś śnie, że to, co jest, dzieje się nie naprawdę i że nie stanie się nigdy.
Pod jego przyciszonym głosem skrzeczy Żebrowski.
— Coś panu powiem... Ale mnie pan nie zdradzi.
— !!!
— Bo... to...
— No... no... śmiało...
— Mam do pana ogromną prośbę.
— Proszę, mów pan. Jestem na pana usługi.
— Chciałbym...
Żebrowski się waha, urywa, ogląda swoją ciupagę, pakuje ją w usta, obrywa kłaki swego serdaka.
— Chciałbym i ja pójść choć trochę w góry!
Wykrztusił i czeka, co Porzycki na to powie.
Ten zaczyna się śmiać serdecznie.
— To idź pan... góry dla wszystkich otworem.
— Kiedy... ja... z przewodnikiem się boję.
— Co znowu!
— Ależ tak. Oni przyzwyczajeni do takich, którzy chodzą prędko i śmiało. Ja zaś, Boże mój!... Pan wie, co taki warszawiak, co z biura do domu i z domu do biura najwyżej... Przewodnik się do mnie nie zastosuje, powlecze mnie Bóg wie gdzie, a ja zlecę, więc...
— No i cóż... więc...
— Więc myślałem, że... gdyby pan chciał...
— Iść z panem?
— Tak!
Biedne, zmęczone oczy patrzą błagalnie w twarz Porzyckiego. Smutne, zmęczone, a przecież tyle w nich nadziei radosnej, że ta wycieczka może przyjść do skutku.
Patrzą i czekają...
Biedne, urzędnicze oczy.
Porzycki utonął w nich swemi zdrowemi, żywemi źrenicami. Zrozumiał ich melancholię i nędzę i do prośby się przychyla.
— Ależ chętnie!
— Co? chciałby pan?... A, mój Boże!... jaki pan poczciwy.
— Zaprowadzę pana...
Porzycki się namyśla.
— Dokąd? dokąd?
— Do... Czarnego Stawu.
Żebrowski jest zachwycony.
— Czy to daleko?
— Nie.
— A niebezpiecznie?
— Ale cóż znowu, dzieci tam chodzą. Niech się pan nie boi... ze mną się nic złego panu nie stanie.
Żebrowski rad chychoce cicho.
— Ja wiem! wiem! Pan jest silny, zdrów, dzielny. Doskonałą miałem ideę, udając się do pana. A kiedy pójdziemy? Może jutro... Bo ja zaledwie parę dni mogę zabawić.
— Niech będzie jutro.
Umilkli, bo Tuśka i Pita, zawróciwszy, zbliżały się ku nim.
— Wracamy do domu — rzekła Tuśka, przechodząc. — Zimno i głowa mnie boli.
Oczy jej utonęły w oczach Porzyckiego. Przelotnie przypomnieli sobie tem spojrzeniem niedawne pocałunki i postanowienia.
Kobiety poszły znów naprzód. Żebrowski, uczepiwszy się serdaka Porzyckiego, powstrzymywał go.
— A... co mam z sobą zabrać? — zapytał.
— Nic.
— Serdak przecież wezmę.
— No — tak.
— I — ciupagę.
— Tak.
— Wezmę płaską buteleczkę koniaku i szynki. Już sobie wszystko na wypadek przygotowałem i schowałem w sieni. Bo przed moją żoną — sza!... Zacznie mi odradzać, wyśmiewać. Zamknę drzwi od swego pokoju pod pretekstem, iż nie chcę jej rano budzić, a skoro świt, przez werandę wymknę się do pana. Dobrze?
— Doskonale.
— Zostawię jej kartkę i oddam przez gaździnę, że plan wycieczki powstał rano i że nie chciałem jej budzić... Dobrze obmyśliłem?
— Wybornie. Z pana Machiawel!
Śmiać się zaczęli obaj. Tuśka się obejrzała. Umilkli, jakby złapani na gorącym uczynku.
— Więc jutro?
— Jutro.
Szeptali, jak związani tajemnicą.
Doszli do chałupy.
Gdy się rozstawali, mrugali do siebie tajemniczo i porozumiewająco, a ręce ich ścisnęły się serdecznie i gorąco.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ręce męża i kochanka.
Tak bywa.
A co najdziwniejsze, że był to prąd szczery, choć bezwiedny.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.