Sezonowa miłość/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

— Idźmy jeszcze dalej. Ja czytałem, że jest jeszcze jakiś Zmarzły Stawek.
— Nie. Tu zostaniemy. I tak pan ledwo żyjesz.
Żebrowski wydął swą biedną klatkę piersiową.
— To się panu tak zdaje. Jabym dopiero teraz poszedł światami!
Ręką wskazał dokoła wspaniale, pełen energii. Lecz ręka mu opadła, osunął się na głaz i przypadł twarzą do mchu...
— A co! a co... — roześmiał się Porzycki.
Żebrowski, nie wstając, pragnął się usprawiedliwić.
— To tylko chwilowe.
— Ładnie chwilowe.
— Napiję się koniaku i zaraz będę rzeźwiejszy.
Koniak wypity, płaska buteleczka z jednej kieszeni już pusta, ale sił jakoś Żebrowskiemu nie przybywa.
Przeciwnie, coraz więcej mu się jakoś w głowie mroczy.
— Wie pan... — mówi, uśmiechając się nieśmiało — ja trochę pod tym krzakiem przysiądę; odetchnę, i znów dalej...
— Przysiadaj pan, i owszem.
Żebrowski zbiera mech, urządza sobie siedzenie, wreszcie siada, wyciąga nogi, oddycha ciężko.
— A to panie!... — szepce — a to panie!...
Patrzy przed siebie, dziwi się, iż nie widzi wcale Giewontu i ani pod stopami niema przepaści, ani łańcucha szczytów nie widno, tak, jak z dołu.
Są na jaśniejszem miejscu, na rodzaju polanki, tonącej w morzu mchów puszystych, z których strzelają jodły, splątane z limbami.
Opodal jarzębina płonie purpurą, rozkładając baldachim swych delikatnych liści.
Ot las i las.
Żebrowski zamglone oczy podnosi na Porzyckiego, który usiadł opodal i papierosa pali.
— Proszę pana...
— ?
— Czemu tu gór nie widać?
— Dlatego, że w nich jesteśmy.
— Aha!
Mąż Tuśki zdawał się przez chwilę zbierać myśli i przeżuwać doznane wrażenia.
— A czemu nie szliśmy nad przepaściami?
Porzycki wesoło się roześmiał.
— Bo jesteśmy jeszcze bardzo nizko i o przepaściach niema mowy.
— Nizko? a mnie się zdawało, że my Bóg wie gdzie jesteśmy. Takeśmy się pięli w górę, skakali przez potoki... no... no...
— Przedewszystkiem wyszliśmy późno.
— Proszę pana, cóż ja winien, że żona całą noc nie spała i skoro świt zbudziła się, chodziła po swej izbie, płakała, czy coś...
— Płakała?
— Zdaje się. Może ją zęby bolały.
Umilkli obaj na chwilę. Widmo płaczącej Tuśki przemknęło się wśród jarzębin.
Porzyckiemu zrobiło się dziwnie nieprzyjemnie. Uczucie lekkości, które ogarnęło go, gdy wszedł w ten las pełen uroku i surowego piękna — znikło. Ciężar, który czuł od wczoraj, od owego postanowienia Tuśki rozejścia się z mężem, znów gnieść go zaczął.
Wstał i zaczął iść wśród głazów zwalonych na siebie. Mech szeleści mu czasem pod stopami. Gdzieś w oddali jakiś potok szumi, rwie się, huczy, jakby pod ziemią.
Żebrowski płaczliwie woła:
— Gdzież pan idzie? Ja tu sam mam zostać? A jak pan gdzie zginie, co będzie?
— Nie idę nigdzie — ot... spaceruję — odpowiada Porzycki i znów zniecierpliwienie ogarnia go na tego niedołęgę, siedzącego pod krzakiem, zdyszanego i pożółkłego ze zmęczenia.
— Do niczego! — myśli — Tuśka ma słuszność, rzucając go... to nie jest mąż dla niej.
— Ma słuszność, ma słuszność...
Lecz nie patrzy w stronę Żebrowskiego. Ile razy bowiem sobie przypomni to, co jest, i to, co się stanie, umyka z oczyma. Tu, w tej pustce, na tem odludziu, gdy został sam na sam z tym człowiekiem, jest chwilami bardzo siebie niepewnym i doznaje dziwnego wrażenia, z którego sobie nawet sprawy zdać nie umie. Zdaje mu się chwilami, że ten Żebrowski jest jakimś ciężarem, który uczepił mu się u nóg, oplątał rękoma o serce i wlecze się za nim, bez jego woli, i wlec się tak będzie życie całe.
— Niech pan zaśnie! — mówi, chcąc się uwolnić od słuchania tego płaczliwego głosu.
Żebrowski potrząsa głową junacko.
— Ja? spać? To pan mnie nie zna. Nie po to idzie się w góry, żeby się wysypiać. Zaraz pójdziemy dalej... Tylko niech pan nie odchodzi.
— Czego się pan boi?
Żebrowski się namyśla. Widocznie wstydzi się powiedzieć. Wreszcie wydusza.
— No... są przecież niedźwiedzie, a potem zbójnicy!
Przerywa mu pogardliwy śmiech Porzyckiego.
Aktor śmieje się, wzruszając ramionami.
— Niedźwiedzie? zbójnicy...
— A no... tak pisze w »Na przełęczy« — hazarduje Żebrowski.
Lecz Porzycki na razie nie odpowiada. Myśli teraz, iż ten Żebrowski jest w górach kompletnym tumanem i kołtunem, i że dobrze zrobił, wywiódłszy go tutaj. Tam, w dolinie, przedstawiał mu się sympatyczniej, tu zaś, w kontakcie z dziką i rozwichrzoną przyrodą, był śmiesznym, tchórzliwym, nudnym karłem, przykrym i dla duszy i dla wzroku.
— Bo, panie łaskawy — mówi dalej Żebrowski, śliniąc chustkę i wycierając nią poplamione rdzawym mchem ręce — bo panie łaskawy, jakby taki niedźwiedź, albo zbójnik nagle z poza tych głazów wypadł, to... co my poradzimy?... Na nic się nie zda, ani nasza inteligencya, ani nasze stanowisko, ani nic. Taki nas nie uszanuje? co? he?...
Śmiał się, chychocąc, jak małe chłopię.
— No... no... niech pan powie — czy nie mam racyi?
— Niech pan będzie spokojny, już ja pana obronię.
— Pan? czem?...
— No — tem!
Porzycki wyjął z kieszeni kurtki rewolwer.
Żebrowski nagle spoważniał.
— Pan dobrze strzela?
— Naturalnie.
— Nie może być!
— Dlaczego nie może być?...
— No... bo pan aktor...
Porzyckiego te słowa rozdrażniły jeszcze silniej.
— No więc cóż z tego? Czy aktor nie człowiek?
— Ach! nie to! — rzucił się Żebrowski — broń Boże... tylko...
Plątał się, chciał być grzeczny, ale widoczne było, iż nie mógł pogodzić w swych myślach aktorstwa ze sportami i dziwnie na Porzyckiego patrzył.
— A pan może poluje?
— Naturalnie.
— I pływa?
— Spodziewam się!
— No! no!...
Porzycki oglądał rewolwer i myślał: — Coraz głupszy. Jego syn z pewnością takby się nie zachował na wycieczce, jak on...
Żebrowski patrzył na świecącą w ręku aktora broń, wreszcie obejrzał się dokoła i wyrzekł jakby zalękniony.
— Lepiej niech pan rewolwer schowa.
— Dlaczego?
— Bo może pan niema pozwolenia na broń, a jeszcze kto nadejdzie...
Nie chciał się przyznać, że widok tej nabitej broni przejmował go niepokonanym, nerwowym strachem. Już od dziecka lękał się śmiercionośnych narzędzi i nigdy nie bawił się żołnierzami, tak, jak inni malcy, raczej kuł po kątach lekcye, lub czytał gazety, lubując się szczególnie ogłoszeniami.
Lecz Porzycki odgadł natychmiast, o co Żebrowskiemu chodziło. I zdenerwowaniu swemu zapragnął dać upust.
— Śmiej się radca z tego! — odparł.Waffenpass mam u siebie, w izbie, a tu jestem lieber Baron i mogę robić, co mi się spodoba! Na to są góry! na to są Tatry!...
Podniósł w górę rewolwer i jakby na urągowisko strzelił.
Żebrowski zbladł, skurczył się, złamał, a echo po górach strzał roznosiło. W tysiącznych załamach huczał, powracał, znów grzmotem taczał się po złomach i z jakiejś rozpadliny wybuchał...
Porzyckiemu aż lżej się na nerwach zrobiło.
Zmierzył do purpurowego grona jarzębiny.
— Patrz pan... odetnę panu to grono.
— Nie... nie...
I znów huk, znów grom tacza się wśród skał dziko, szalenie, namiętnie.
Porzyckiemu nozdrza drgają. Te strzały podsycają go. Jakiś ptak poderwał się i ulatuje z pośród kosodrzewiny...
Znów strzał, ptak pada prawie u stóp Żebrowskiego.
— A teraz ten kamień!...
Wreszcie nabojów nie starczy. Wszystkie wystrzelone.
Porzyckiemu ten huk zagłuszył dziwne uczucie niesmaku, jaki go przejmuje, gdy przypomni sobie sytuacyę, w której się znajduje.
Nie patrzy na Żebrowskiego, lecz instynktownie widzi go, jak siedzi tam na mchu, blady, przerażony, steroryzowany tym hukiem piekielnym, temi strzałami, temi kulami, świszczącemi w powietrzu.
— Dobrze mu tak... czego lazł za mną... — powtarza do siebie, nabijając rewolwer.
— No... a teraz pan! — mówi, podając broń mężowi Tuśki.
Czyni to urągowisko, bo wie naprzód, iż on odmówi.
Żebrowski cofa się pośpiesznie.
— Nie... nie... ja nie lubię tego rodzaju zabawy!
— Jak pan chce — mówi aktor, chowając rewolwer do kurtki — a teraz chodźmy dalej.
Żebrowski wstaje z pośpiechem.
— Tak, chodźmy! To wolę.
Idą, milcząc. Porzycki przodem, Żebrowski wlecze się za nim. Słońce ma się ku zachodowi.
Porzycki, idąc, rozmyśla, co mu uczynić należy. Wracać po nocy z tym człowiekiem, który zupełnie »chodzić« nie umie, który czepia się krzaków za byle wyjściem na głaz, który namyśla się nad każdym potokiem, a muskułów niema »żadnych« i nie jest w stanie utrzymać się ani na chwilę o własnej mocy, jest niepodobieństwem. Nocować znów z nim, przebyć jeszcze tyle godzin razem, wtedy, gdy stał się tak nieznośnym, takim jakimś marnym, zdziecinniałym, to było poprostu nie do zniesienia.
— Poświęcę się jeszcze! — myślał — niech mnie dyabli; dobrze mi tak, czego przystałem na tę wycieczkę... Wczoraj przecież był zupełnie inny, o wiele sympatyczniejszy.
I jakby reasumując głośno swoje myśli, nagle się odzywa:
— Dla pana góry nic nie warte, pan jesteś człowiek dolski.
— Jaki?
— No — dolski, z dolin, z równin.
— Ale... — śmieje się Żebrowski — co pan wie. Ja jestem bardzo górski, tylko dziś jestem jakiś zmęczony. Gdybym jednak tak często pochodził po górach, to... ho... ho... dziesięć razy bym pana przeskoczył.
— Może!
— Nie może, ale fakt. Pan coś tak, jak moja żona. Nie macie do mnie zaufania. A ja wam powiadam, że wszystko zależy od przyzwyczajenia. Pan się przyzwyczaił i dlatego pan tak dobrze po górach chodzi. I ja, gdybym się przyzwyczaił... U nas, w biurze, jeden z moich kolegów dostał nowe biurko. Nie mógł się, panie łaskawy, do niego w żaden sposób przyzwyczaić. Mówi: »To na nic... ja nie mogę i nie mogę...« A przecież!...
Porzycki słucha. Głos Żebrowskiego cieknie za nim cienką strugą, jak deszcz z rynny w smutną noc jesienną. Wieczorny górski mrok, przykry, wysnuwa się, jakby z wnętrza gór i pełza wśród krzaków i drzew. Coraz większe zbałwanienie głazów wystercza dokoła.
Las zrzedł znacznie, poszycia ani śladu. Sterczą same rude sosny, przez które przecieka chwilami światło gasnącego słońca. Plamami temi dąży Porzycki, wlokąc za sobą Żebrowskiego. Sam nie wie, dokąd idzie, tak jest zdenerwowany i zły.
— A gdzież ten staw? — pyta wreszcie Żebrowski.
— Jaki staw?
— No... Czarny.
Porzycki ramionami wzrusza.
— E!... gdzie z panem iść można do Czarnego Stawu.
— Dlaczego? przecież ja idę.
— No, idzie pan, idzie!...
I znów milkną, i znów wloką się w górę pomiędzy sosnami... Nogi im się osuwają na ślizkich igłach, tworzących dokoła podścielisko. Zdaleka dolatuje jakiś dziki wrzask, obija się o skały i milknie.
Przed nimi ogromna, prawie gładka ściana skalna z fioletowemi rozpadlinami. Z tych rozpadlin zwieszają się, jakby cudem zawieszone, olbrzymie płaty ciemno-zielonego mchu. Robi to wrażenie, jakby król Tatr, idąc w górę, darł o skały swą aksamitną szatę i strzępy zostawiał z magnacką niedbałością. We mchu słońce rozpala jakieś dziwne tęczowe iskierki. Zkąd one się tam biorą, tego zrozumieć nie można.
Chwila jest przedwieczorna i pewien niepokój, mimo ciszy, szeleści jakby dokoła. Nawet głazy zdają się dyszeć resztką siły dziennej. I Porzyckiego ogarnia ten niepokój, i on ma w sobie jeszcze dużo tej siły, która w nim usnąć nie chce i nie może.
Na razie siłę tę przetwarza we wzgardę i nienawiść.
— Ach!... jak w tej chwili rozumiem — myśli — jak teraz pojmuję, że ona chce uciec od niego. Zaledwie jeden dzień spętałem się z tym człowiekiem sam na sam, a ot! mam duszę i nerwy poszarpane na strzępy... A więc, w ten sposób, rozstaniemy się z nim, ona ocala się od takiego poszarpania swej duszy. Dzieje się rzecz dobra... i prawidłowa, a ja, będąc niejako przyczyną tego faktu, mogę być w gruncie spokojnym, a nawet, kto wie, może i dumnym z tego, co się stanie...
Przyśpiesza kroku.
Za nim Żebrowski utyka, lezie na czworakach, oddycha ciężko, ciernie rozdarły mu rękaw i poraniły ręce. Nie śmie pytać, dokąd idą, jakiś instynkt ostrzega go, że nić sympatyi, którą zawiązał tam, »na dole« między sobą a Porzyckim, tu, w tem otoczeniu gór, rwie się i słabnie z jego winy.
Z melancholią jakąś wpatruje się w nogi Porzyckiego, migające przed nim uporczywie wśród mchów i głazów, nogi pewne siebie, silne, wiedzące, czego chcą na świecie i dokąd zmierzają.
Z głazu na głaz stąpają bez wahania, zgrabne, imponujące...
Żebrowski nędzny, zmęczony, jak zahypnotyzowany, patrzy w tę parę nóg, odzianych w śliczne, wzorzyste, wełniane pończochy i myśli:
— Żebym ja tak mógł!... mój Boże!...
A właściciel tych hypnotyzujących nóg myśli o tym nędznym człowieku, wlokącym się za nim:
— Czemu ja ciebie brałem, karakanie jeden... zaplugawiłeś mi wspomnienie gór...
Bo Porzycki przestaje rozumieć, on tylko pogardza i w ten sposób wchodzi w błędne koło, w którem rozdyma się wielkość naszej własnej duszy kosztem innej, mizernej i drobnej, oddającej nam bez protestu swoje nędzne i ubogie piękno dla przystrojenia się niem gwoli zabłyśnięcia przed sobą samymi jeszcze wspanialszem światłem.
— Tak mi było dobrze w tych górach! — rozmyśla dalej Porzycki — takem strzegł zazdrośnie od jakiegoś brzydkiego wspomnienia, takem się pasł myślą o nich potem, w zaduchu kulis i garderób, aż tu ten skrzekuń zachwaszcza mi je swojem ględzeniem i szkaradztwem... Dobrze mi tak, pocom się uniósł wspaniałomyślnością, pocom go brał!... Dobrze mi tak za moje dobre serce!...
Przypomina sobie ślepie, poczciwie go proszące w blasku księżyca.
— No i co?... no i co?... prosił, bo dureń myślał, że iść w góry, to dla takiego pokurcza biurowego, jak on! Szczęściem przynajmniej, że nie gada, a to nagdakał się cały dzień bez przerwy... Wstrętny!...
Równa go z pięknem, które się tak zwaliło na nich z przepychem i grozą. On wie, że on, Porzycki, nie traci nic w tej dzikości głazów i zwalonych drzew, że sam jest prosty, śmigły, jak sosna, a świeży, jak te górskie potoki, co mu pod stopami rwą się jak szalone, waląc o kamienie z furyą i szałem.
Lecz... ten... tam, w swym zbyt dużym serdaku, śmieszna pchła okulawiała, chcąca skakać i padająca na słabe łapy...
I to wszystko w słońcu, wśród majestatu gór, w ich dzikiem łonie.
I gdybyż mu to sprawiło jaką rzeczywistą przyjemność. Ale — lezie ot!... przez ciekawość. Ciągle staje, wciąga powietrze i mówi.
— A to panie!...
Z początku Porzycki bawi się tem wszystkiem. Tak, jak niańka, gdy uczy chodzić małe dziecko. Potem, gdy Żebrowski zaczyna się stawać rozmowny, obserwuje go, jak aktor obserwuje zawsze i wszędzie »typy«, mogące mu się przydać w karyerze scenicznej, wreszcie, gdy wchodzą w głąb, gdy dokoła nich ściele się tajemniczość i wielkie piękno barw, światło linii, gdy melancholia nieprzeniknionego i zda się nigdy niezbadanego piękna otaczać ich i wchłaniać w siebie zaczyna, rodzi się teraz w Porzyckim naprzód krytycyzm, a w ślad za nim wstręt i złość nieokreślona.
Żebrowski sypie anegdotkami biurowemi, opowiada je, jęcząc, stękając i »wdychając powietrze...«
— Jeśli on i ją tak bawił przez czternaście lat, co dziwnego, że ucieka...
Wreszcie stanęli tuż pod skalną ścianą, która wspięła się przed nimi w górę i zabarykadowała im drogę.
Już wszystko umilkło w tej cichości wielkiej i bezgranicznej, która równie dobywa się z tafli morskiej o przedwieczornej chwili, jak i z głębi porwanych rozpadlinami skał, z których samotne limby, szemrząc cichutko swą nocną litanię, strzelają.
Z wysiłkiem obejrzał się poza siebie Porzycki. Był on tam ciągle, ten szary, drobny cień człowieka. Porzycki spojrzał na niego, gdy na czworakach piął się ku niemu, chwytając się lian i krzaków, które łamały się w jego kościstych palcach.
I w jednej chwili z całą brutalną jasnością przesunęło mu się przez myśl, że ten człowiek trzymał nieraz w objęciach Tuśkę, że ten gad pełzający, brzydki, nędzny, trzykrotnie dał wspólnie z nią życie dziecku... że...
I ogarnął go wstręt nie tylko do niego, ale jakby i do niej, że ona mogła...
— Nie znała mnie wtedy — starał się banalnie uspokoić, dziwiąc się równocześnie, że go takie »dziecinnady« tak obchodzą i wzburzają.
Wreszcie Żebrowski dopełzł do podnóża skały.
— Och!... jakie to wysokie! To pewnie Giewont?... co?...
Lecz Porzycki mu nie odpowiadał. Nerwowo zaczął zrzucać z siebie worek alpejski, który miał przewieszony przez ramię, serdak i kurtkę.
Machinalnie naśladując jego ruchy, czynił to samo Żebrowski.
— Co pan robi? poco się rozbiera? Zaziębi się pan — krzyknął Porzycki.
— A pan?
— Ja będę zbierał gałęzie.
— Po co?...
— Na ogień!
Radość dziecinna błysnęła w oczach Żebrowskiego.
— Rozpalimy ogień?
— No, a jakże pan myślał? Musimy zrobić herbatę i trzymać ogień przez noc.
— Jakto? przez noc?
— Ano — do rana.
— To my będziemy tu nocowali?
— Naturalnie. Przecież po nocy z panem nie będę wracał do Zakopanego. Jeszcze pan gdzie zleci i będzie awantura. Niech pan siada spokojnie i czeka na herbatę.
Żebrowski zafrasował się setnie.
— A to panie... a to panie!... — powtarzał, kręcąc głową.
— No co? no co?... — zapytał niecierpliwie Porzycki. — Chciałeś pan gór, masz pan góry. Trzeba brać je tak, jak są: nocą, dniem.
I dodał z nieopisaną ironią:
— Będziesz pan miał co opowiadać kolegom w biurze...
Odszedł w bok i zaczął zbierać gałęzie. Żebrowski, czy pochwycił tę ironię, czy już był zrezygnowany, dość, że westchnął, wytarł nos, oczyścił liśćmi buty i wyrzekł:
— Niech już będzie... na pańską odpowiedzialność.
— O przepraszam — szarpnął się Porzycki — jeśli niedźwiedź odgryzie panu rękę, albo nogę, ja panu odszkodowania płacić nie będę.
Żebrowski zamilkł, patrzył chwilę z niepokojem na sunące dokoła cienie, wreszcie wyrzekł nieśmiało.
— Ja panu pomogę.
— Siedź pan!...
Ale Żebrowski zaczął także zbierać patyczki i znosić je na stos, układany zręcznie przez Porzyckiego. Robił to jak mały chłopiec, bawiący się w »ogień«. Kamizelkę miał rozdartą, przez to rozdarcie widać było stare szelki, powiązane pracowicie w nadzwyczajne węzły. Pod rękawem koszuli sterczały kościste, ściśnięte ramiona.
Zapadłe piersi, brzuch, tworzyły całość, na wskróś zjedzoną życiem i nędzą kieratowej pracy.
— A... czy się las od tego stosu nie zapali? — zapytał nagle, stając z patykami w ręku — bo to u nas, w Królestwie, to ciągle się lasy palą.
— Może... szczególnie, jeżeli się skała stopi... — odparł Porzycki.
Zawiesił saganek z wodą, której nabrał w płynącym ze skały potoku. Stos podpalił, buchnęły płomienie. Porzycki śpieszył się. Chciał, ażeby Żebrowski jak najprędzej zasnął i pozostawił go w spokoju. Noc minie, i on uwolni się od tej zmory, którą sobie dobrowolnie przez dobroć serca na kark ściągnął.
Żebrowski przy ogniu przykucnął i przypatrywał się z niepokojem strzelającym w górę płomieniom.
— Strasznie duży ogień — zauważył.
— Będzie jeszcze większy — twardo odparł Porzycki.
— Nie... nie... niech pan da pokój!
— Więc co? Chce pan, żeby nas niedźwiedzie pożarły?
Nic nie zdoła określić wyrazu twarzy Żebrowskiego, walczącego w tej chwili pomiędzy obawą pożaru lasów a napadu niedźwiedzi. Porzycki przymrużonemi oczyma wpatrywał się w tę twarz, zwiędłą, pochyloną nad ogniem i oświetloną od spodu jaskrawo płomieniami.
— Kretyn! marmurek! — myślał.
A w ślad za tem:
— Ekstazy miłosne... noc poślubna... troje dzieci...
Uderzył ciupagą w ogień, iskry rozprysły się, jak fajerwerk.
Żebrowski ręce załamał.
— Co pan robi?...
— Mszczę się.
— Za co? na kim?...
Porzycki wykrzywił usta z ironią.
— Za to, coś pan zrobił — na panu.
— !!!
— Tak, tak.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Herbata wypita z koniakiem, szynka zjedzona, bułki pogryzione i pożute, pudełko sardynek puste, słowem uczta w całej pełni. Co więcej, kiełbasa na patyku przypieczona nad ogniem, co już stanowi szczyt »taternictwa«.
Porzyckiego ogarnia teraz jakaś gorzka, ironiczna uprzejmość. Przesadza się w grzeczności dla Żebrowskiego. Podnieca się. Ironizuje wewnątrz po aktorsku.
— No, no — dalej — pielęgnuj swego poprzednika, ty, czuły następco!...
Podaje herbatę, wyskrobuje ostatnią sardynkę.
— Proszę, posil się pan, i to — i to...
Podnieca go ten stan coraz więcej, bo rzecz dziwna, pomimo jakiejś wzgardy, którą czuje dla Tuśki za to, że należała do tego »kretyna«, pożąda jej z ogromną siłą. I ta jasna blondynka z różowym, ślicznym karkiem, z oczyma błękitnemi, unosić się zaczyna w przestrzeni ciemnej, rozjaśnionej dziko płonącem ogniskiem, którego dym tańczy czarną chmurą na szarem tle skały.
Żebrowski z początku zaskoczony tą nadzwyczajną uprzejmością Porzyckiego, powoli, rozebrany ciepłem ogniska, wilgotnymi wyziewami, płynącymi od mchów i wykrotów, rozmarzony ciszą, przerywaną zaledwie szmerem szklanym sączącego się z rozpadlin potoczka i trzaskiem płonących gałęzi, zaczyna się poddawać nieznanej mu rozkoszy »nocowania w górach«.
Zapalił papierosa, przysunął się do ognia, bo noc chłodna, i mówi zuchowato:
— Ja się wcale nie boję.
Mimo to ogląda się jeszcze na boki, czy tam czasem się co z cienia nie wyłoni.
Porzycki usiadł opodal, na wywróconym pniu i myśli:
— Żeby zasnął... przestałby skrzeczeć!
Przy świetle tańczącem Żebrowski, skurczony, uśmiechnięty, wygląda na jakieś bardzo zmizerowane stworzenie, niepoczesne, zmarzłe.
— I to zabiera przecież miejsce na świecie — przebiega po umyśle Porzyckiego — i to rości sobie jeszcze prawo do niej, do takiej niej...
Nigdy Tuśka niewydała się Porzyckiemu tak godną pożądania, jak w tej właśnie chwili.
— Będę ją miał dla siebie, dla siebie, dla siebie wyłącznie... — pociesza się. — Będzie moja, moja! To coś, co tam koło ognia skrzeczy, nie będzie mogło nasycać się jej pięknością i wdziękiem. I... nawet na nią nie pracuje, ot... czerpie z jej posagu i prawdopodobnie sam z jej majątku korzysta.
Tymczasem Żebrowski dopala papierosa i wpatruje się w cienie, które już zupełną czarnością zaległy dokoła. Noc jest chmurna, księżyca nie widać. Ciemno i cicho...
— Pan się dziwił, że ja się boję rewolweru, — nagle odzywa się Żebrowski — co? prawda? pan się dziwił?
— Trochę.
— No — ale dlaczego?
— Sądzę, że każdy z nas, pochodzących z lepszego domu, wychowany starannie, jest oswojony z bronią, ze sportem... — mówił Porzycki, aby coś odpowiedzieć.
Żebrowski uśmiechnął się melancholijnie.
— Wychowany starannie!... — powtórzył jakimś dziwnym głosem.
Chwilę milczał, wreszcie z poza płomieni urywanemi zdaniami rzucać zaczął:
— Jak kto uważa staranne wychowanie... Tak... mnie także starannie chowali... Nauka... o... kucie... kucie... od rana do nocy...i w nocy... Pan wie?... w nocy... Ja nie miałem zdolności... trudno... coś było tępego we mnie. Ani weź czasem... Zadane lekcye... piętrzyły się, jak te góry... Wątły byłem, słaby.
Głos jego nie skrzeczał. Nabrał jakiegoś płynniejszego dźwięku. Coś tam drgało. Zdawało się, jakby chciało się przedostać gwałtownie na zewnątrz.
— Pan wie, co to uczyć się dziecku, gdy nie ma zdolności, a uczyć się musi? To jest straszne. W nocy klęcząc uczyłem się, aby nie zasnąć... miska z wodą stała obok... maczałem ręcznik, kładłem na chwilę na oczy i znów się uczyłem... To się nazywa kucie. W święto się uczyłem, idąc do szkoły, na ulicy się uczyłem, jedząc, się uczyłem... ciągle, ciągle...
Porzycki mimowoli słucha.
Bo to już nie ten skrzek filistra, to coś innego tam płynie z tej biednej, do ziemi przytulonej postaci.
— Należało przedstawić rodzicom, że panu ciężko; byliby panem inaczej pokierowali.
Chwilka milczenia.
I potem znów głos Żebrowskiego.
— Tak... należało. Ale to było niepodobieństwem.
— Dlaczego?
— Rodzice moi byli bardzo srodzy. Kazali i tak być musiało. Mówiono, że jestem leniwy. Kułem ciągle. Gdzie mnie było o »sportach« myśleć... gdzie!...
Porzycki myśli o swojej matce, o tej łagodnej, miłej, dobrej matce, która z taką umiejętnością ważyła zbyt ciężki bagaż szkolnej wiedzy dla jego mózgu i nie winiła go, gdy drugi rok w klasie pozostał.
— No... ale potem.
Żebrowski ramionami wzruszył.
— Co — potem? Trzeba było zarabiać korepetycyami, wcześnie o kawałku chleba myśleć. A gdy się raz do biura dostało, to już... amen! — po wszystkiem!
Mętnemi źrenicami w ogień spojrzał.
— Taka była moja młodość! — wyrzekł, jakby sam do siebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zdawało się, że nagle otworzył się jakiś bardzo biedny i bardzo nędzny kwiat. Jeden z tych kwiatów, co to pozór mają zeschłych badyli, które wicher jesienny w błoto mogilne wtoczy.
Taki widoczny czar był nocy tej górskiej, ciszy tej wielkiej, wśród której dusza Tatr senna, a dobroci pełna, rozsnuwała się cała jakby mgła, jakby to najlepsze, co przenika w serce ludzkie i zastygłe łzy roztapia na dobroczynną rosę.
Przy złocie ogniska, wśród wilgotnego ruchu leży ludzka istota, sponiewierana losem, od dziecka w kierat beznadziejny wprzągnięta, z mózgiem przekrwionym, z piersią zapadłą od schylania się nad wieczną pracą. Kark ma jakby złamany od ciągłej chłosty, od tego ciągłego gnania, a może! a może!...
Męka lat dziecięcych, gdy drżało serce drobne pod mundurkiem, w chwili oddawania w domu »cenzury«, a oczy zmęczone »sznurów« w ręce ojcowskiej szukały.
Zwykłe postronki do wieszania bielizny, złożone w kilka razy spadają na plecy, szyję, głowę... Mundurek ściągnięto, bo szkoda.
Ciała dziecka nie szkoda!
Mundurek pokryje sine pręgi.
To nic.
A potem życie, los, ludzie. Ciągle ta chłosta, te sznury, co się wpijają teraz jeszcze gorzej, bo w serce, w duszę.
Zimny, chłodny »sposób obejścia się« i tę chłostę pokryje. Uśmiech, jak niegdyś mundurek, rozpostrze się na pręgach.
Nie znać... nic, nic.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I nagle przyjdzie noc, taka tatrzańska cicha noc!
I zda się ta cała »młodość«, co już bezpowrotnie zeschła w kwiat mogilny, powoli z mgieł się wysuwa i zmartwychwstaje. Zmęczone urzędnicze ślepie wpatrują się w ciemnię. Ktoś ty, ty biedne moje, zmęczone stworzenie, wlokące się z tornistrem na plecach o zimnym, szarym ranku jesiennym?
Ja to? — czy... syn mój?...
Który z nas?
Żebrowski smutno w ogień patrzy.
— I pan wie... — zaczyna znów — to jest najfatalniejsze, że moi synowie tak samo kują, tak samo po nocach słyszę ich monotonne głosy, powtarzające lekcye, tak samo trawią swą młodość, jak ja strawiłem...
— Jeżeli pan czuje, że było źle, to należy...
— Co należy? co?... Majątku nie mamy, więc muszą przecież wyjść na ludzi. To trudno, do warsztatu ich nie oddam. A potem ulgi, pan rozumie.
— Tak, tak.
— Zdolności nie mają także. Po mnie.
— A więc — sznury?
— Niech Bóg broni! Przynajmniej to zniosłem. Dzieci moje prowadzę ambicyą. Przemawiam do nich, jak do dorosłych ludzi. Nad wiek się postarzały.
— Wiem o tem.
— Skąd?
— No... Pita.
— E!... to nic w porównaniu z chłopcami. Co pan chce, dzieci takich, jak my ludzi, nie mają nigdy owego »anielskiego« dzieciństwa. To już taki los ludzi pracy.
Porzycki mimowoli czuje się wciągnięty w to koło tych zwierzeń, które Żebrowski tak niespodziewanie przed nim roztacza. Z początku zachowuje się odpornie, patrzy na Żebrowskiego nieufnie, ironicznie, lecz powoli niknie »kochanek Tuśki«, a miejsce jego zajmuje »człowiek« rozumiejący, że największą ludzką tragedyą jest takie zgodzenie się z okrucieństwem przeznaczenia, jakie ma przed sobą...
— Pan nie uwierzy — ciągnie dalej Żebrowski, jak mi nieraz tych dzieci żal. Ot... pojechały niby na wakacye. I tam... kują, kują bez przerwy. Muszą. Więc co im z tej wsi? co?... Przejdzie ich wiek najpiękniejszy, jak mnie przeszedł.
Umilkł na chwilę i dodał ze smutnym uśmiechem.
— Czy pan wie, że ta wycieczka dzisiejsza, to dla mnie pierwsza, prawdziwie dobra chwila w życiu... Cały dzień wśród gór i teraz ta noc!... Bardzo jestem szczęśliwy... Nie zapomnę tego panu nigdy.
Porzycki powstał i odszedł trochę w bok. Ogarnął go straszny smutek i wstyd. Ten człowiek wdzięczny mu jest za to, że wlókł go po górach bez żadnej względności, mając do niego taką straszną złość w duszy. I za to wdzięczny! I za tę okruszynę pozornej swobody, szerszego oddechu duszy, którą warunki życia skurczyły tak bezlitośnie.
I Porzycki doznał jakby wstrętu do siebie za to, że tak myślowo poniewierał tem czemś, co rzeczywiście tak mało miejsca zabierało na świecie.
Lecz to było jeszcze tylko mgnienie oka — samoobrona z całą siłą wystąpiła w duszy Porzyckiego.
— Nie jestem winien jego losowi, a potem dlaczego się to kołtunisko zapracowywa? Mógł się ograniczyć mniejszem, wszak Tuśka mówiła, że ma posag.
Spojrzał w stronę ogniska, zmusił się prawie. Lecz dawnej pogardy do Żebrowskiego nie czuł.
— Kołtun jest... kołtun typowy... arcykołtun... nic więcej — upierał się w myśli.
— Po dyabła panu taka praca? — wyrzekł wreszcie. — Wy tam w Warszawie żyjecie nad stan, zapracowywacie się, a potem narzekacie na los.
Mówił twardo, ironicznie, ale zdawało mu się, że to ktoś inny mówi, bo już coś w nim mimowoli aż krzyczało:
— Litość miej...
Żebrowski zdumiony, aż usiadł we mchach.
— Jakże nie pracować? Co pan mówi? A żona, a dzieci?... a długi? a raty?...
— No... przecież coś musicie mieć.
— My?
— No — tak.
— A... mamy. Długi!
Westchnął ciężko.
— Musiałeś pan coś przecież wziąć za żoną — badał go dalej Porzycki.
— Ja?... Nie, panie. Wziąłem ją, bom się w niej zakochał. Nie miała nic. Jak to mówią: »w jednej koszuli...«
Nastała chwila milczenia.
Wreszcie odezwał się Porzycki:
— Więc to na pana karku byt całej rodziny?
— Tak.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I znów milczenie.
Nawet drzewo nie trzeszczy w ogniu, ptaki posnęły, strumień szemrze i sączy się ciszej.
Ogień trochę przygasa, zaledwie cząstkę ściany kamiennej widać, co jak sznur olbrzymiej świątyni ku niebu się dźwiga.
W tę ciszę z całą siłą milczącą a potężną uderzyło coś niepospolicie wielkiego swem skrzydłem.
To coś wyrosłe ze stojącej wody poświęceń drobnych, strzeliło w górę jakby rękami, złożonemi do cichej modlitwy. Całe szeregi dni monotonnych, szarych, dni katorgi mężczyzny, który ma przed sobą i nad sobą to jedno:
— Ożeniłeś się, więc pracuj na żonę i dzieci. Ciężkie roboty całego życia za jeden poryw młodości, za kilka pocałunków zdziwionej i często niechętnej młodej dziewczyny, za to ognisko domowe, przy którem coraz skąpiej pocałunków, aż wreszcie chłód, ciągłe liczenie i trwoga, czy wystarczy...
Lub — czy pożyczą?...
Jak taczki przykute do nogi skazańca, wlecze się owa »rodzina« przez długich lat kilkanaście ze swemi wymaganiami, chorobami, potrzebami, pretensyami, kołyskami, trumnami, ze swemi cnotami i zbrodnią, ze swem pięknem i szpetotą.
On, taki Żebrowski, idzie przodem, idzie, wpatrzony w jeden punkt.
— Czy aby wystarczy?...
Czasem, ukradkiem »śniadanko«, »wincik« i znów praca, praca...
Horyzonty szerokie, myśli, co płomienieją, objawy uczucia, które biją hymnem prośby, lub zemsty, całe dyszenie gorące życia ludzkiego, odpływa daleko w zaświaty jakieś mgliste, wobec tej pracy bezmyślnej, wobec tego ciągłego —
— Czy wystarczy?...
To wszystko zdaje się nic, to są zwykłe rzeczy. Koło nich się przechodzi, jak koło słupów telegraficznych wzdłuż toru, koło latarni wzdłuż chodnika. Tak być powinno. Ożenił się, więc niechaj ma na dzieci i żonę. Chciał »ciepła«, niech za to ciepełko płaci. Poświęcenie lat pierwszych zmienia się w katorgę lat następnych. W nocy układa się budżet. Nowe okrycie, wpisowe, premiera w teatrze... Tak! tak! Płonie lampka domowa. Ach!... tran już wyszedł i żelazo najstarszej dziewczynki... I tak ciągle w koło. Lata całe. A potem... panna dorosła. Nikt wziąć nie chce. Posagu brak. I zwracają się nienawistne spojrzenia. Atmosfera dysze żalem i goryczą...
Ożenił się... niech ma na dzieci, zięcia, wnuki!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O dziewiątej rano mija się słupy telegraficzne, latarnie, Żebrowskich w paltach zielonych, wytartych. Idą pod kamienicami ostrożnie, w kaloszach. Z parasoli deszcz jesienny ciecze im na plecy. Czasem śnieg w oczy sypie. Uśmiech przywarł do ust, grzeczny, obleśny.
Idąc liczą, kombinują, awans miga powiększeniem budżetu o kilkanaście rubli. Większa ilość węgla, masła, nowe zelówki. Mija się takiego pana i ma się uczucie, że poszedł ktoś, mający zapewniony byt i zapewniający byt.
A to przeszła jedna tragedya ludzka, to przeszła dusza, w obręcz ujęta, stłoczona, zmięta, spracowana i bez swej woli kołtunista.
Przeszła cicho bez skargi, przeogromna w swej wielkiej, niezmierzonej cierpliwości i sile, potężniejsza od rozwichrzeń namiętnych, więcej może bohaterska od tych, co to krzycząc, z rozwianym pióropuszem na nieprzyjacioły lecą...
Bo tamto niesie konieczność wyładowania energii, podniecenie, graniczące z szałem, coś pięknego, coś, co chcemy, aby stało się piękne.
A to lezie, pełza i walczy, walczy ciągle z samym sobą, z pragnieniem bycia także kimś, ściągnięcie na chwilę z karku obroży.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I trzeba jednej nocy, takiej nocy wśród głazów, mchów, limb, jarzębin... trzeba takiego ognia, co tańczy po ścianie skalnej purpurą hieroglifów, trzeba takiej ciemni, w której smereki, modlą się ku niebu wonią słodką żywicy, aby się nagle otworzył zaschły kwiat duszy takich Żebrowskich, i naiwnie, bez przygotowań, kilku zdaniami z ran serdecznych określił przeszłe swe życie, teraźniejszość szarą...
A w tem, co on mówi, to nie treść słów brać trzeba, lecz to niedopowiedziane, co jest najboleśniejsze, to spojrzenie oczu czerwonych i mgłą zasnutych, to kurczowe wpicie się rąk w mech... to wszystko, co niema słów, a przecież jest najwymowniejsze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Porzycki ma duszę zbyt subtelną, zbyt wrażliwą, aby nie czuł właśnie tych »niedopowiedzianych« rzeczy.
Uczuciowa podstawa jego wychowania bierze w takiej chwili górę i przez sentyment zaczyna mu się przedstawiać to, co nagle nieproszone się przed nim zjawiło. I tem właśnie więcej go uderza i do uwagi zmusza, że pochodzi od indywidualności tak zamkniętej w sobie, jak Żebrowski. Chwilę zdaje się Porzyckiemu, że ta jakaś zazdrośnie i chorobliwie życiową potęgą zamknięta muszla otworzyła się i ukazała w sobie... perłę. Za chwilę zamknie się i będzie znów tą bezbarwną, nic nieznaczącą muszlą.
Lecz mimo to przecież perła istnieje.
I powstała z rany...
Tak — z rany.
Porzycki zbliża się do ognia, patrzy na Żebrowskiego, ale patrzy innemi oczyma.
— Kołtun? — myśli — może... ale ten kołtun ma swoją wzniosłość... Czy jabym to potrafił? Czy ja mógłbym wlec się tak obarczony tą bandą dzieci, tą żoną, w zaparciu się swego ja, w oddalaniu im swego życia, umysłu — wszystkiego?
Bada się z lotnością niezwykłą i czuje się niższym, słabszym od tego niepokaźnego człowieka, który po Tatrach chodzić nie umie, a przez życie z takim heroizmem stąpa.
— Tak, tak, panie — mówi nagle Żebrowski — pan jeszcze młody, pan wolny, nie rozumie pan naszych trosk. Skoro się pan ożeni, pozna pan, co to jest życie ciężkie w mieście... w przykrych warunkach...
Uśmiechnął się, twarz mu się rozjaśniła na chwilę.
— Bardzo byłem szczęśliwy, że mogłem, choć z trudem, Tuśkę i Pitę do Zakopanego wyprawić. Niech choć one użyją trochę powietrza i nabiorą sił... bo cóż? w Warszawie — pan wie... miasto, kurz... złe warunki... bardzo jestem szczęśliwy.
I jakby się tłómaczył, dodał z żalem:
— Chętnie zostawiłbym je tutaj na parę miesięcy, ale...
Ręce rozłożył.
— Radaby dusza do raju... i to zrobiłem nad siły!
Porzycki milczał.
Żebrowski to milczenie inaczej sobie wytłómaczył.
— Ja pana nudzę?... co?...
— Nie, nie.
— Ot... nie wiem, zkąd mi się na takie gadanie wzięło. Tuśka śmiałaby się ze mnie, gdyby to posłyszała. Wogóle nie należy na życie narzekać. Są jeszcze gorsze sytuacye. Co?...
— Zapewne!
— Ale są, są! U nas w biurze jest dużo moich kolegów w gorszych położeniach. Żona i dzieci może nieraz myślą, że ja coś dla nich nie chcę uczynić, a tymczasem ja nie mogę. Poza tem... gdy Bóg pozwoli... chłopcy wyjdą na ludzi... dla Pity może się jaki mąż znajdzie... a ja z żoną cicho i skromnie dokołaczemy się do końca życia...
Głos Żebrowskiego stawał się coraz bardziej miękki, coraz więcej tego niedopowiedzianego pełen.
— Czekam na tę chwilę... przyznam się panu... — z upragnieniem. To nam przypomni dobre czasy, gdy nas było tylko dwoje w domu... Jakoś było się bliżej, lepiej... Teraz... ciągła troska o dzieci... Nie mamy czasu jakoś porozumieć się z sobą. Ale przyjdzie to, przyjdzie...
Spojrzał w stronę Porzyckiego.
— Co pan chce... ja tą myślą właściwie żyję... takim odpoczynkiem. Wszystko się wypełni... niby te obowiązki... rodzinę się miało, przeprowadziło uczciwie... będziemy mogli pozostać razem, we dwoje, spokojnie do końca życia... Bardzo będzie miło... Może się uda wywieźć Tuśkę zagranicę, dać jej trochę rozrywek, komfortu... ona tak to lubi...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśka!
Spływa lekko, cicho, ponad przygasający ogień w aureoli swej modnej fryzury.
Zapachem ambry i białej róży, którą jej suknie są przesycone, zdaje się głuszyć słodką woń rozgrzanych smereków.
Jest jej pełno w myślach tych dwóch mężczyzn, tkwiących nieruchomo wśród głazów i mchów.
Tryumfalnie w wielkiej piękności swojej rozpościera się jej władza nad wyobraźnią tych ludzi, z których jeden ma do niej prawo prawa — a drugi prawo miłości.
Tuśka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Oczy Żebrowskiego kleją się, głowa cięży, opada na mech.
— Pan spać chce... — mówi do niego Porzycki. — Niech pan śpi... Ja będę czuwał.
— Ale cóż znowu?... Ja także będę czuwał.
— No, no... dobrze!...
Żebrowski próbuje walczyć ze znużeniem. Nie jest w stanie. Rękę pod głowę podsuwa i powoli układa się wśród mchu, jak w łóżku.
Na twarz jego występuje znów maska marmurka.
Ginie ten wyraz sentymentu, otwartości, który z taką szczerością przez skorupę zlodowaciałą się wydostał. Uśmiech grzecznego, dobrze ułożonego urzędnika, występuje coraz silniej.
Po chwili »kościany dziadek« leży z zamkniętemi oczyma. Jest chłodny, wystygły, nieprzystępny. Drgające błyski ognia oświetlają jego smutną nędzę. Oddycha lekko, nieśmiało.
Brzydki serdak ledwo się porusza. Kościste, wychudłe ręce zacisnęły się dokoła ciupagi.
Jest znów — żaden.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Porzycki odchodzi od ognia i siada opodal na głazie.
Pociera czoło, wyjmuje papierosa, chce go zapalić, lecz jakby urzeczony, opuszcza ręce i siedzi tak, nieruchomy, wpatrzony w czarne sylwetki skał, z których sterczą ciemnie drzew.
W pierwszej chwili czuje tylko chaos uczuć, jakiś niesmak, jakąś gorycz... Potem rzuca nim niepewność, czy dobrze rozumie swoje wewnętrzne usposobienie. Wie tylko, że w tej chwili coś w nim pękło, coś się zerwało, coś się zmieniło zupełnie.
Te słowa, te proste słowa... i to, co oprócz tych słów było w głosie, w twarzy męża Tuśki.
Bo w tej chwili Żebrowski nie jest Żebrowskim, lecz... mężem Tuśki.
— Pracuje na nią, pracuje... — kłębi się chaotycznie w umyśle Porzyckiego — pracuje... oddaje jej wszystko, jej i dzieciom, zaparł się siebie, nic niema... Dość spojrzeć, jak on wygląda, jak odziany, jaki zmęczony...
— A ona?...
Brwi Porzyckiego ściągnęły się gwałtownie.
— Skłamała! Twierdziła, że ma posag, a on wziął ją w jednej koszuli, wziął odważnie na całe życie... Skłamała! Chciała się wydać bardziej interesującą... A może sądziła, że mnie w ten sposób ku sobie pociągnie!
Coraz chmurniejsza się robi twarz Porzyckiego.
— On i ona!... niepodobna ich nie porównać. On wszystko z siebie oddaje, ona to wszystko wchłania i używa. Wampirem jest jego, ona i te dzieci. Tu cała banda, tu jeden człowiek nędzny i mizerny. I ona na czele!
W całej pełni zaczyna się przedstawiać mu Tuśka. W istotnej prawdzie strojnej kobiety, dobrze upudrowanej, drżącej, jak koń cyrkowy na odgłos muzyki balowej, pawiącej się strojnym czaprakiem, nie bacząc, ile ten czaprak wysiłku kosztuje.
— Zastanowić się tylko — zastanowić!... — sam mówi do siebie Porzycki, zastanowić nie jak mężczyzna, któremu pachnie różowe ciało blondynki, ale jak — człowiek, jak człowiek.
Te dwa karki, ten jeden różowy, złoty, wysuwający się zwycięzko z fałdów balowej sukni, kręcącej się zalotnie pod ogniem pożądliwych spojrzeń męskich i ten drugi kark chudy, zmęczony, wiecznie pochylony nad zapyloną masą akt, biurowych spraw....
Nic — tylko te dwa karki!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tam — za Porzyckim ogień dogasa, potoczek szumi cichutko, jakby jakaś bardzo daleka muzyka. Nigdy jeszcze Porzyckiemu nie było tak w górach smutno, jak w tej chwili. Zawsze życie, aż kipiało w nim i wyładowywało się śpiewem, krzykiem, ruchem, pocałunkiem, słowem — całą energią.
A dziś serce się w nim ocknęło. I on obrachunek z niem robi — stara się zimno, spokojnie wmyślić się w stan swoich uczuć.
Wmyśla się i przeraża.
Zimny pot wypływa mu na czoło.
Wszakże on, kochając bardzo mało, kochając prawie nic — ot »sezonowo«, chciałby zdruzgotać coś, co już istnieje, coś, co ma racyę tu, coś, co stanęło pracą szaloną, ciężką tego biednego człowieka.
On chciał rozbić... rodzinę!
Zabrałby tę różową, białą kobietę i odszedł, nie bacząc, że tam pozostał ten, który lat kilkanaście chleb swój maczał w swym pocie i w mumię się zamienił dlatego, aby ona wykwitła taka biała, taka różowa, taka złota i pożądania godna.
A to marzenie pozostania wreszcie we dwoje, to pragnienie śmierci w ciszy spełnionych obowiązków, ta naiwna, poczciwa chęć wywiezienia jej za granicę, otoczenia ją komfortem...
I pomyśleć, że za kilka tygodni, tam, na Wareckiej ulicy, miała stać się wielka, tragiczna pustka dokoła tego człowieka i to gniazdo, zwleczone jego staraniem, miało mieć nagle »lampę zgaszoną i drzwi otwarte«.
W ciemni wielkiej, która coraz gęstszą się stawała, twarz Porzyckiego postarzała się nagle. Z nadzwyczajną wrażliwością, właściwą aktorom, przerzucił się uczuciowo w duszę Żebrowskiego. Przeszedł całą torturę takiej chwili, gdy Tuśka zawiadomi go, że więcej do domu nie wróci...
— Dlaczego? dlaczego?...
Wzrok zdumiony chłopców, utkwiony w ojca — i to pierwsze ściśnięcie się serca, którego przeżyć poprostu niepodobna.
A przecież się przeżywa.
Tylko ono potem powraca. Ciągle, ciągle i coraz cięższe do przeniesienia.
Nagle wśród rozmowy, wśród własnego śmiechu, w nowej seryi pocałunków, ściska się serce przeżyte boleścią.
Wszystko się przechodzi po raz dziesiąty — setny...
Ci, którzy mówią, że czas leczy — kłamią.
Tacy nigdy nie przeżyli chwili prawdziwego bólu.
Nie rozumieją.
I dlatego kłamią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak myśli Porzycki, tak czuje — tak widzi następstwo katastrofy, która się tam czai i rośnie na dole w Obidowskiej sadybie.
— I... co ja jej wzamian dam? — uderza w jego myśl jakby obuchem, co ja jej dam za lat kilka? Czy potrafię tak, jak ten »kołtun«, skoncentrować całe swe uczucie na niej jednej i stworzyć jej ten kąt, w którym ona dopiero główną osią będzie? On jej da starość spokojną, cichą, będzie pracował na nią do końca życia — na nią i na córkę... Ja mam siebie, mam matkę... Wierny jej nawet nie będę...
Uśmiechnął się leciuchno.
— Nie będę, wiem o tem. Ona jest zazdrosna, dała mi to już nieraz uczuć, zaczną się sceny...
Dreszcz go przeszedł na myśl o tych scenach. Czuł, że nie będą to »sceny« Sznapsi i tych innych, które tyranizowały go i były wzajem tyranizowane zakulisową metodą. On czuł, że to będzie coś innego, coś bardziej seryo, coś, co mu się w życie wtłoczy i to życie psuć zacznie...
— Ładna perspektywa! — mruknął prawie głośno.
Przeraził się swego głosu.
Obejrzał się poza siebie. Nie chciał, aby Żebrowski się zbudził. Pragnął pozostać sam i obliczyć się z sobą. Czuł, że to jest chwila niezwykła i że to, co postanowi, przeprowadzić musi.
Wstał ostrożnie, dorzucił trochę drzewa, aby chłód nie przebudził Żebrowskiego i powrócił na dawne miejsce.
— Co w kołtuneryi wzrosło — myślał dalej — kołtuństwem zostanie. Tuśka, pomimo porywów artystycznych (które może kłamie), będzie zawsze skończonym typem przeciętnej mieszczanki. Ona mnie nie pojmie... będzie mnie więziła, będziemy się dręczyli, a skoro raz się to stanie, klamka zapadła... Gdy rozłączę ją z mężem, honor mi każe zostać przy niej...
Brwi zmarszczył, zdenerwowanie zaczynało go ogarniać.
Będę musiał!
Ptak wolny, istota, wzdrygająca się przed podpisaniem wiążącego go kontraktu, historyon wędrowny, cygan, produkujący tańczącego niedźwiedzia swego własnego talentu, przeraził się słów napozór żadnych.
Będę musiał!
— Nie! nie! — zawyło mu w głębi.
Już dostrzegł Tuśkę, jako tę dręczycielkę, jako tę, która niesie za sobą to straszne »musisz«... Kark jej różowy znikł — jest naprzeciw niego, silna honorowem jego zobowiązaniem. Twarzy słodkiej rozróżnić nie można.
To jest przemoc, to jest to ogromne, które ujarzmia miliony i wiąże wolę jednostki.
A Porzyckiemu przez myśl wiją się partyjki bilardu, śniadanka z kolegami, flirty po garderobach, kwiaty z lóż; powroty późne na palcach koło pokoju matki, herbata zimna »dla Lolka«, przygotowana na stoliku i na drugi dzień pobłażliwy uśmiech macierzyński na jasne »dzień dobry«.
A potem to »coś« swobodne, co płonie w nas nieskrępowane jasno i szczerze, a gdy tylko czuje się obecność drugiej duszy, obecność przymusową, tli się ukradkiem, fałszywie, obłudnie...
To wszystko, dotyczące siebie, przeżuwa Porzycki jednak jakby drugą warstwą, bardziej mglistą i niezdecydowaną.
Za to owa pierwsza myśl litości nad Żebrowskim, wniknięcie w jego głąb, dominuje, a przynajmniej Porzycki chce, aby dominowała.
W ten sposób jest szlachetniejszy w swych oczach, a każdy człowiek pawi się przecie przed sobą samym.
Tysiące razy na dobę.
Bo pawiem roztacza się przed sobą nawet we śnie.
Pawiem!...
Nigdy nie spojrzy na siebie rzeczywistego.
W tę czarną, cichą noc Porzycki z lubością zwraca się w stronę siebie-pawia.
Cicho ogień płonie. Chłód płynie dokoła, jakby falami. Smereki, limby, modrzewie, jawory, zastygły w tym chłodzie. Od dołu, od ludzi fakty życiowe olbrzymieją w ciemni i ciszy i miasto się rozpływać w nieistnieniu, nabierają rozmiarów katastrofy. Mrówcze życie uczuć przybiera siłę i rozpęd niepowstrzymany.
Wszystkie uśmiechy i smutki wewnętrzne zdają się zarysowywać na zewnątrz i bić prądem w nieruchomość chwili. Nie wstrząsają nią wszakże, lecz nie mniej dają znać o swem istnieniu i o tem, że są i będą najwyższą władzą człowieka, który sądził się bezpiecznym, bo wszedł na wyżynę, zaszył się w gąszcz i pogrążył w ciemnię.
I oto ku Porzyckiemu, siedzącemu nieruchomą, czarną sylwetką na odłamie skały, płyną fale życiowe i szarpią nim i dręczą.
— Żal mi jednak, żal!... — myśli, wspominając błękitne oczy i okrągłą, wdzięczną twarzyczkę o różowych muszlach usznych, przebijających przez pianę złotych włosów.
Równocześnie jednak przypomina sobie, że już dużo przeżył takich »żalów« sezonowych. Ileż to było już takich zakopiańskich rozstań, po których serce nosi obręcz żałobną, a pocztówki latają po kilka razy na dzień...
I to wszystko ginie powoli, wraca do normalnego stanu, pocztówki kursują rzadziej i bywają coraz mniej starannie wybierane, aż wreszcie wszystko ustaje, układa się, zamiera.
I trzeba takiej chwili nadzwyczajnej, aby nagle się zbudziło i chóralnym hymnem wzbiło się w górę — jako głos pocieszenia.
— Zapomnę i ona zapomni... i staje się rzecz dobra i uczciwa.
Jakieś błękitne oczy, łzami zalane, zamigotały przed nim, ktoś jakby krzyknął, dwie ręce wyciągnięte, dwie białe ręce...
— Stanie się rzecz uczciwa... — powtórzył twardo.
Pozostał, jakby sam z sobą kończył ten obrachunek.
Jeszcze rzucił:
— Bo... dlaczego kłamała? dlaczego nie powiedziała odrazu, że on na nią pracuje, że się zapracowuje? — dlaczego?...
Podszedł do Żebrowskiego i stanąwszy nad nim, długo i uważnie patrzał.
— Taki biedny, zmarnowany, nędzny.
Nic nie zdoła oddać kontrastu pomiędzy tymi dwoma ludźmi. Ten leżący na ziemi, skurczony, żółty, z zapadłą klatką piersiową, pod swym serdakiem zziębły, jakby tylko co los ojczym zbił go sznurami przeznaczenia.
I ten, nad nim, rosły, piękny, z ustami purpurowemi, z oczyma, w których drgają światełka, jakby odbicie rozżarzonej duszy...
Żebrowski zakaszlał cicho, zwinął się w kłębuszek i zaczął się tulić do mchów wilgotnych.
Porzycki szybko zrzucił swój serdak i pochylił się nad uśpionym.
Lekko, ostrożnie otulił go swym serdakiem, Żebrowski z trudnością oczy roztworzył.
— Co to?... już dnieje? — zapytał.
— Nie, nie... — odparł Porzycki — jeszcze czas. Śpij pan spokojnie. Ja czuwam. Panu się nic złego nie stanie.
Chuda ręka wysunęła się z fałdów serdaka.
— Dziękuję panu!
Uścisnęli się za ręce.
Powoli — i ręce ich rozplotły się.
Nastała znów cisza i ciemnia.
Porzycki powrócił znów na swój głaz i siedział nieruchomy, a wkoło niego gęstniała coraz silniejsza, coraz czarniejsza noc.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.