Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/392

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Iść z panem?
— Tak!
Biedne, zmęczone oczy patrzą błagalnie w twarz Porzyckiego. Smutne, zmęczone, a przecież tyle w nich nadziei radosnej, że ta wycieczka może przyjść do skutku.
Patrzą i czekają...
Biedne, urzędnicze oczy.
Porzycki utonął w nich swemi zdrowemi, żywemi źrenicami. Zrozumiał ich melancholię i nędzę i do prośby się przychyla.
— Ależ chętnie!
— Co? chciałby pan?... A, mój Boże!... jaki pan poczciwy.
— Zaprowadzę pana...
Porzycki się namyśla.
— Dokąd? dokąd?
— Do... Czarnego Stawu.
Żebrowski jest zachwycony.
— Czy to daleko?
— Nie.
— A niebezpiecznie?
— Ale cóż znowu, dzieci tam chodzą. Niech się pan nie boi... ze mną się nic złego panu nie stanie.
Żebrowski rad chychoce cicho.
— Ja wiem! wiem! Pan jest silny, zdrów, dzielny. Doskonałą miałem ideę, udając się do pana. A kiedy pójdziemy? Może jutro... Bo ja zaledwie parę dni mogę zabawić.
— Niech będzie jutro.
Umilkli, bo Tuśka i Pita, zawróciwszy, zbliżały się ku nim.
— Wracamy do domu — rzekła Tuśka, przechodząc. — Zimno i głowa mnie boli.
Oczy jej utonęły w oczach Porzyckiego. Przelotnie przypomnieli sobie tem spojrzeniem niedawne pocałunki i postanowienia.
Kobiety poszły znów naprzód. Żebrowski, uczepiwszy się serdaka Porzyckiego, powstrzymywał go.