Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/388

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rzuciła jej prosto w twarz, tak jakby rzucała swemu mężowi: »Nie chcę cię!«
Obidowska ciężko z belek zsunęła się na ziemię.
— Niek tak nie gadajom! niek tak nie gadajom!... — rzekła gorączkowo, podsuwając się pod twarz Tuśki.
— Bo co? bo co? — spytała Tuśka, nie ustępując ani kroku.
Zmierzyły się oczami — uwięziona i wiążąca. Aż dyszały w tej chwili rozpętaną namiętnością swych dusz. Szło od nich rozpaczą i kobiecą siłą, która w gruzy wali, gdy chce zdobyć dla siebie niepodzielnie swój miłosny świat.
Srebro księżyca owiewało je rozkoszną mgłą.
W tej mgle pławiły się ich oczy, z których szły prosto skry.
Pierwsza opamiętała się gaździna. Ulegle, pokornie, obleśnie, uśmiechnęła się przemocą do gościa. Pod serdakiem zacisnęła pazury i wpiła je sobie w wyschłą pierś.
— Oni zartujom! — wyrzekła — Józek se w sadybie lubuje.
— Ale nie w was. A jak go będziecie na uwięzi trzymać i Hankę gnać, to jeszcze was zabije.
Obidowska postała chwilkę w milczeniu, wreszcie chwyciła się za głowę, za ten czarny łeb, uparty i tragiczny, i bez słowa, kołysząc się, jak pijana, odeszła.
Nie weszła jednak do szopy, tylko poszła w pole, gdzie kołysały się fale białych od księżyca zbóż.
Szła wolno, czarna, rosła pomiędzy łanami, rzucając ostry cień na zalaną jasnością steczkę.
Wreszcie postać jej zaczęła szarzeć, jaśnieć, zacierał się cień, zacierała się ostrość kantów, i góralka znikła we mgle, unosząc z sobą tragedyę swego starego, biednego serca...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed chałupę na próg wyszli Żebrowscy i Pita. Wyszli oboje, jakby wyciągnięci magnetycznie czarem nocy księżycowej. — Tuśka po rozmowie z Porzyckim nabrała większej otuchy i wmawiała w siebie spokój i pewność