Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/380

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

należy. Chłopcy niech idą z nim. Marmurki — takie, jak on!...
Ze wzgardą wysunęła wargę. Porzycki z przestrachem posłyszał te słowa. To on! to on! — to jego niebacznie rzucone wyrazy!
— A potem będę pracowała.
— ?...
— Tak, będę pracowała. Wstąpię do teatru!
Porzycki aż drgnął.
— To niemożebne!
— Mam talent.
— To jeszcze pytanie.
— Sam pan mówiłeś!
— Szaleństwo! To było amatorskie granie. Na scenie to zupełnie co innego.
— Wyrobię się.
— A ja raz jeszcze powtarzam, że to niemożebne.
Nie chciała go drażnić. Udała, że ustępuje. Instynkt jednak kazał jej uprzedzić go, że będzie miała jakieś środki do życia, że nie będzie mu ciężarem.
— Zresztą ja mam posag! — rzuciła.
Porzycki spojrzał na nią uważnie, chmurząc się. Zdawało mu się, że chce go tym »posagiem« pociągnąć ku sobie.
Uczuł się dotkniętym.
— Dlaczego mi to pani mówi?
— Dlatego, że chcę wyjaśnić sytuacyę! Nie będę nikomu ciężarem i ostatecznie mogę się bez sceny obejść...
Kłamała, postanawiając, bądź co bądź, wstąpić na scenę, aby znaleźć się bliżej niego i rzeczywicie zarabiać na życie.
— Później — gdy się to już stanie, powiem mu prawdę — myślała. — A zresztą, jeżeli mi się na scenie nie powiedzie, pójdę do sklepu, gdziekolwiek, byle tylko odzyskać wolność.
— Jeżeli mówię o posagu — podjęła znowu — to dlatego, ażeby dać dowód, iż nie mam znów tak dalece wszystkiego do zawdzięczania — (zawahała się)... temu panu...