Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To, co się stało tego pięknego wieczoru, co zaszło pomiędzy nią a mężem, dopełniło miary. Jak pantera spętana, Tuśka leżała całą noc na łóżku, dławiąc się rozpaczliwą wściekłością i wstydem. Przy herbacie, na którą przyszedł i Porzycki, przeszła kilka przykrych momentów, a teraz zdało się jej, że przenieść nic więcej nie będzie w stanie.
— Niech się dzieje, co chce... muszę się z nim zobaczyć, muszę — niech raz wiem, co ze mną będzie.
Srebrne smugi, jakby roztopił kto dyamenty, wypełniły całą izbę. Coś się czaiło w kątach, coś strasznego — jakaś siła, jak chęć destrukcyjna. Coś w tem delikatnem srebrze walić się miało w gruzy, coś wisiało na włosku, nad przepaścią, coś bardzo źle spojonego, które się trzymało lata całe i miało się trzymać do śmierci.
— Nie mogę dłużej... nie mogę... — myślała Tuśka, gryząc koronki poszewki. — Jeśli się powtóry jeszcze to, co było przed chwilą, co ja pocznę? Nie przeżyję...
Nikt nie spał w tych izbach. Ani Żebrowski, któremu gest przerażony Tuśki i to jej »tego jeszcze brakowało« silnie utkwiły w myśli, ani Pita, która instynktem czuła, że się coś wali, coś pęka, jakaś nić, na której drży jej serce, jej dusza, jej życie.
Wszyscy leżeli cicho, nieruchomo, patrząc szeroko otwartemi źrenicami na srebrne światło, rozlane całem przebogatem morzem w przestrzeni.
A przed chałupą, na progu, siedział ten jeden człowiek, który zdawał się dzierżyć w swych dłoniach przeznaczenie tych trojga, siedział, mając czarne motyle na oczach, kalinne usta i pieściwie, cicho canzonę miłosną gwizdał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Żebrowski z Pitą wsiedli na furkę i wyjechali, pomimo chłodnego i chmurnego dnia, do Strążysk, Tuśka szybko wyszła do sieni i zastukała do drzwi Porzyckiego.
— Chciałabym z panem pomówić! — wyrzekła gorączkowo — proszę... przyjdź pan do nas.